– Nie, dziękuję.

I znowu wyraz zadowolenia pojawił się oczach pani Flannery. Maggie wiedziała dokładnie, o czym myśli w tej chwili matka. Słyszała te słowa sto razy. Jej brat, Blake, miał „mały problem" z piciem, podobnie jak „mały problem" z piciem miał Justin. Po prostu nie umiał odmówić, kiedy częstowano go alkoholem na przyjęciu. Jakimkolwiek.

Jej siostra Andrea miała z kolei „mały problem" z mężczyznami, a ojciec Maggie miał „mały problem" z pieniędzmi. Po prostu nie trzymały się go… Na szczęście potrafił jednak sporo zarobić. W sumie cala liczna rodzina, zarówno ta najbliższa, jak i dalsza, miała „małe problemy". Ale kiedy cały klan zbierał się w jednym z domów w czasie świąt, zabawa była na sto dwa. Lubili się i doskonale rozumieli.

Tylko Maggie miała opinię osoby nieskazitelnej. Toteż spodziewała się następnego pytania matki.

– Jak ci idzie w pracy?

– Dziękuję, bardzo dobrze.

– A propos, zapomniałam cię zapytać, czy chodzisz jeszcze z tym młodym człowiekiem, kory uczęszczał kiedyś do seminarium duchownego?

– To był tylko mój przyjaciel.

– Ale i dobry człowiek – zauważyła matka. – Ale to nieważne. Moja miła Margaret Mary, jesteś taka rozsądna, tak doskonale dajesz sobie w życiu radę. Jestem z ciebie naprawdę dumna. Dawno ci tego nie mówiłam.

Przez chwilę Maggie zastanawiała się, czy nie zwierzyć się matce. Wiedziała, że jeżeli się przyzna, że jej życie beznadziejnie się pogmatwało, Barbara natychmiast spróbuje się z nią utożsamić i pocieszyć ją, Ale nawyk i duma były silniejsze niż potrzeby serca. Nigdy nie obarczała matki swoimi kłopotami i teraz też nie zamierzała tego robić.

Około dziewiątej pożegnała się i pojechała do siebie. Marcowy wieczór był zimny, ale powietrze czyste i rześkie. Zmęczenie Maggie powoli ustępowało, chociaż miała ochotę położyć się do łóżka i czym prędzej zasnąć. Od trzech tygodni bardzo kiepsko spała. W holu swego domu przystanęła przy skrzynkach pocztowych i wyjęła mnóstwo listów, głównie reklamowych. Idąc do drzwi mieszkania otwierała koperty.

Przez pierwszy tydzień po powrocie z Indiany codziennie z drżeniem serca przeglądała pocztę. Próbowała sobie wytłumaczyć, dlaczego Mike nie pisze. Przecież był dopiero od tygodnia u siebie. Przecież widzieli się dopiero tak niedawno.

W drugim tygodniu zaczęła zatrzymywać się na dłuższą chwilę, zanim otwierała skrzynkę. Wmówiła sobie, że jeżeli nie będzie się spieszyła, znajdzie tam upragniony list. Jeżeli najpierw zje kolację, a potem dopiero przejrzy korespondencję, szanse jeszcze się zwiększą. Jeżeli przyłoży się do pracy w biurze jak szalona, na pewno spotka ją nagroda. Ale magia jakoś nie działała.

Unikanie i skracanie do minimum rozmów telefonicznych, by linia była wolna, także nie wyczarowało głosu Mike'a.

Teraz już na nic nie liczyła. Przecież nie przyrzekł mi niczego, mówiła sobie, nie zobowiązał się. To co, że na lotnisku naszeptał mi do ucha słodkich słówek?

Wmawiała sobie, że nie czuje się skrzywdzona. Dała mu wszystko, niczego w zamian nic żądając, i wcale tego nie żałowała.

Pchnęła drzwi swojego mieszkania. Przejrzała koperty. Rachunek za telefon; rachunek za elektryczność, list od Justina, dwa katalogi firm wysyłkowych. Natrafiła na małą kopertę ze znaczkiem z San Francisco. Serce zadrżało jej w piersi.

Mimo to zdjęła najpierw płaszcz i pantofle, wtuliła się w obity koralowym płótnem fotel na biegunach i dopiero wtedy ostrożnie otworzyła kopertę. Wyjęła niewielki kawałek papieru listowego.

Maggie, mam nadzieję, że pierwszy tydzień kwietnia jest dla ciebie wciąż aktualny. Jeżeli chcesz się ze mną porozumieć, pisz na załączony adres (poste restante). Przemyślałem sprawę naszej rudery. Powiem ci o wszystkim, jak się zobaczymy.

Dwukrotnie przeczytała Maggie ten krótki list i opuściła go na kolana. Był treściwy i przyjazny, to wszystko. Mógł go napisać jej szef albo któryś z sąsiadów.

Może najwyższy czas, pomyślała, żeby wybić sobie Mike'a z głowy.

By odwrócić uwagę od tego palącego problemu, rozejrzała się uważnym wzrokiem po pokoju. Na umeblowanie nie wydała wprawdzie fortuny, ale starannie wybrała odcień koralu na obicia i zasłony. Bardzo lubiła ten jakże kobiecy kolor.

Tu i ówdzie postawiła doniczki z kwiatami i kilka bibelotów z kości słoniowej. Efekt był bardzo przyjemny. Maggie szalenie lubiła kość słoniową. Bardzo też lubiła swoje mieszkanie.

Ale w tej chwili nie potrafiła się nim cieszyć.

Ianelli, zalazłeś mi za skórę, pomyślała niemal ze złością.

Ale to nie on był wszystkiemu winien, o, nie. Maggie była dziewczyną zbyt rozsądną, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że to ona nacierała na niego śmiało, niemal desperacko, że to ona chciała go za wszelką cenę zdobyć.

Mike zaś był z nią absolutnie szczery. Więcej, bardzo wyraźnie dał jej do zrozumienia, że to, co do niej czuje, nie ma nic wspólnego z miłością. Że jest człowiekiem samotnym i zmęczonym życiem i że skorzystał z tego, co mu los zaofiarował, by zaznać chwili szczęścia. Że przyjął ofertę Maggie z wdzięcznością i ochotą.

Czy mogła mu to mieć za złe?

A zresztą, przecież nie cierpiała.

O Boże, pomyślała, ja nie cierpię, ja umieram. Przygryzła wargę, przełknęła łzę i wstała z fotela.

Czekały ją różne zajęcia i postanowiła je wykonać. Co, u licha? Trzeba pozmywać naczynia, podlać kwiaty, może trochę posprzątać.

Wiedziała, co musi zrobić przed tym pierwszym tygodniem kwietnia. Przed ponownym spotkaniem z Ianellim.

Musi się wziąć w karby, nauczyć realizmu. Być taka jak on. Przez dwa dni wyobrażała sobie, że oto spotkało się dwoje ludzi, których łączy coś bardzo specjalnego. Teraz już wiedziała, że była to mrzonka.

Fantazjowanie jest rzeczą niebezpieczną, Maggie, upominała się. To błąd, który popełnia się tylko raz, jeżeli ma się choć trochę oleju w głowie.

Rozdział 6

Biurowiec w Indianapolis mógłby się właściwie znajdować w każdym innym dużym mieście – mnóstwo szkła, betonu, cicha popularna muzyka płynąca z dyskretnie umieszczonych mikrofonów i przystojna sekretarka przy biureczku recepcyjnym.

Na jedenastym piętrze znajdowały się gabinety dyrektorów. Największy z nich był umeblowany ze smakiem, tak aby stworzyć możliwie najlepsze warunki pracy. Ściany pomalowane na jasny orzech pokryte były do połowy piękną dębową boazerią, na podłodze leżał gruby dywan w odcieniu dobrze wypieczonej grzanki. Człowiek, który siedział za masywnym biurkiem, nie posiadał zapewne w swoim zapasie słów wyrażenia „błogi spokój" i na pewno obojętnemu były wszelkie boazerie i puszyste dywany.

Mike spodziewał się tego, co zastał. George Saxton miał pięćdziesiąt pięć lat. Był niemal zupełnie łysy, tylko za uszami wyrastały mu kępki włosów. Barczysty, nieco ciężki, miał złamany nos i małe, chytre oczka.

– Wdarł się pan tutaj! – burknął na widok Mike'a. – Pod fałszywymi pretekstem…

Mike stał naprzeciwko Saxtona, spokojny i zrównoważony, przynajmniej na pozór.

Miał na sobie świetnie skrojone szare flanelowe ubranie i starał się robić wrażenie człowieka bezgranicznie opanowanego i pewnego siebie. Nie zjawił się tu, żeby o cokolwiek prosić. Swoim spokojnym głosem wpłynął na decyzję kilku osób, od których zależała jego audiencja u szefa, ale ten nie reagował jak tamci.

– Mam wszystkie kwalifikacje do objęcia wakującego stanowiska w dziale finansowym. Przyznaję, że bardzo zależy mi na tym, by właśnie z panem pracować.

Oczy Sastona przypominały oczy węża. Widać nie w smak mu było to „z panem" zamiast „dla pana".

– Traci pan zarówno swój, jak i mój czas, wszystkie tego typu sprawy załatwia dział personalny. Żadnych wyjątków. Nie przedstawił pan referencji…

– Właśnie dlatego przyszedłem wprost do pana. Mike rzucił na biurko teczkę z papierami.

– Z ostatniej posady zostałem zwolniony z dnia na dzień. Sugerowano, że jestem malwersantem. Jeżeli kierownik działu personalnego zadzwoni do mojej byłej firmy, nie omieszkają go o tym poinformować. Powiedzą mu, że jestem zwykłym złodziejem.

George Saxton z zasady nie okazywał zaskoczenia, ale teraz uniósł brwi i poruszył się w fotelu. Jego szare oczy spojrzały prosto w czarne oczy Mike'a. Przez kilka sekund żaden z nich nie odezwał się ani słowem.

Wreszcie Saxton odchrząknął.

– Więc co, u licha, skłoniło pana – spytał nie bez irytacji – żeby do mnie przyjść?

Mike nie tracił pewności siebie. Grał o wysoką stawkę i dobrze zdawał sobie z tego sprawę.

– Zanim do pana przyszedłem – powiedział spokojnym głosem – dowiedziałem się, z kim będę miał do czynienia. Wiem, że kupił pan to przedsiębiorstwo, gdy groziło mu bankructwo, i w bardzo krótkim czasie postawił je na nogi. Przy minimalnej ilości kapitału, za to z szaleńczą odwagą. Wykonał pan taki zabieg nie po raz pierwszy. Udało się to panu raz w Dayton i drugi w Gncinnati. To pański ulubiony numer. Kupić upadającą firmę, podnieść ją, pozostawić w dobrych rękach i zabrać się do następnej akcji ratunkowej. Wiem, że rozgląda się pan bez większych rezultatów za kimś, komu mógłby pan powierzyć to pańskie najnowsze odratowane dziecko.

Widząc, że Saxton zaczyna się niecierpliwić, Mike dodał jeszcze kilka prywatnych informacji.

– Wiem, że ma pan trzy córki – powiedział szybko. – I lubi pan podróżować. Urodzi! się pan w Bostonie, skończył Uniwersytet Browna i mieszkał w domu studenckim z niejakim Jasonem Stuartem.

Po chwili milczenia Mike wyciągnął z rękawa ostatni atut.

– Jeżeli zechce pan zajrzeć do tej teczki, stwierdzi pan, że pracowałem dla firmy Stuart-Spencer w San Francisco. Jason Stuart był moim szefem. Ten sam, z którym mieszkał pan za studenckich czasów.

Jedynie lekka bladość pod opalenizną twarzy Mike^ zdradzała jego zdenerwowanie.

– Przyszedłem do pana – powiedział wreszcie – ponieważ jest pan dokładnie takim menedżerem, z jakim chciałbym pracować. I także dlatego, że pan dobrze wie, jakim człowiekiem był i jest Jason Stuart.