Mieszkała w pięknym Georgetown. Ponieważ w tych rejonach kraju zimy nie były zbyt mroźne, poświęciła kilka stopni ciepła i nie zasłoniła płytami izolacyjnymi okien swojego niewielkiego domku z czerwonej cegły. Wolała przez cały rok widzieć śliczną, obsadzoną drzewami uliczkę i urocze domki po drugiej stronie.

Wszystkie oszczędności i nieruchomości zastawiła przed dwoma laty, kupując ten dom, i do tej pory miała kłopoty finansowe. Boże, spraw, żeby ryzyko, które podjęła, przyniosło korzyść jej i temu krajowi! Jeśli Harold Magnus przejmie kontrolę, ona dostanie tylko niewielką nagrodę. Na szczęście (celowo zresztą) tak poprowadziła Operację Poszukiwanie, że Harold Magnus mógł uznać ją za zbyt skomplikowaną, by sobie przywłaszczyć.

W życiu nie związała się z żadnym mężczyzną, z wyjątkiem przelotnych romansów, które wynikały nie z prawdziwego pożądania, a raczej z kalkulacji. Akt seksualny nie miał dla niej znaczenia, dlatego za każdym razem, kiedy sytuacja tego wymagała, zgadzała się, nie przywiązując wagi ani do samego aktu, ani do partnera. W Waszyngtonie łatwo było znaleźć kochanka, męża – trudniej. Z drugiej strony, nie rozglądała się za mężem. Wymagałby za dużo czasu i energii, której potrzebowała do pracy. A kochanek był jedynie drobną niedogodnością. Sprawę dzieci rozwiązała, skończywszy dwadzieścia pięć lat. Wówczas poddała się sterylizacji. Czasy nie sprzyjały wiązaniu nadziei z domem, ona i tak należała do kobiet szczerze oddanych pracy i nie wyobrażała sobie żadnego związku z mężczyzną, rywalizującym o pierwszeństwo.

Zmarzła. Przebrała się w obcisły kombinezon z bawełny, włożyła grube wełniane skarpetki i szydełkowe papucie. Podgrzewając gulasz i duszone pomidory, rozcierała ręce nad gazowym płomieniem. Mięso było z puszki, pomidory zaś świeże. Jedzenie ją rozgrzeje. A potem, mimo iż słońce od kilku godzin świeciło już wysoko na niebie, poszła spać.

)od koniec stycznia miasto spowiła mgła. Wtedy zamarły pewne dziedziny życia, a ożyły inne.

Skrytość rodziła skrytość. Wszystko opustoszało. Kroki rozbrzmiewały i milkły nagle, przechodnie niemal ocierali się o siebie i nie wiedzieli nawet, że się mijają. Mgła nieskończenie nużyła, jakby samo powietrze wyzionęło ducha, który nagle się zmaterializował. Tak dużo ludzi umierało.

Między innymi Harry Bartholomew, zamordowany strzałem w pierś. Biedny Harry ciągle marzł. Może nawet bardziej niż inni, a może po prostu był słabszy. Z pewnością najchętniej na zimę przeniósłby się do Teksasu albo Karoliny lub innego ciepłego stanu na południu.

Ale jego żona nie mogła zostawić matki, teściowa zaś nie chciała opuścić Connecticut. Jankesi nigdy nie przekraczają linii Mason-Dixon, chyba że wybuchnie wojna domowa – powiedziała stara dama. Dlatego Harry z żoną spędzali zimę w Connecticut, chociaż Harry kończył pracę 30 listopada, a zaczynał dopiero w prima aprilis. A ta złośliwa, niewdzięczna stara baba trwoniła cenne ciepło, jakie przypadało rodzinę. Harry godził się na tę sytuację, bo stara miała pieniądze.

W rezultacie stał się kryminalistą najgorszego rodzaju. Palił drewnem. Jego dom stał na uboczu, na środku sześcioakrowej działki. Ach, jak wspaniale było rozpalić cudowny, wielki ogień!

Ich kuchenka pochodziła z ostatniej dekady XX wieku, gdy wszyscy beztrosko palili drewnem. Działo się tak, zanim lokalne, stanowe i państwowe władze nie zabroniły tego stanowczo. Masowo wycinano lasy, a zimne i wilgotne powietrze mieszało się z wielkimi chmurami smogu, wywołując coraz gęstsze mgły. Mnóstwo osób paliło drewnem, coraz więcej energii uzyskiwano ze spalania węgla.

Początkowo Bezdymne Strefy ustanowiono jedynie w miastach i na przedmieściach. Harry mieszkał na wsi w centrum stanu Connecticut, tam gdzie pagórki są łagodne i rozległe lasy. Później zabroniono palenia drewnem. Należało oszczędzać je jako surowiec do wyrobu papieru i materiał budowlany. Węgiel służył wyłącznie do uzyskiwania energii, produkcji gazu i wytwarzania syntetyków. Zużycie najbardziej cennego surowca – ropy naftowej – ograniczono do absolutnego minimum. Bezdymne Strefy połączyły się w jedną, obejmującą hrabstwo od północy po południe.

Ludzie nadal po kryjomu palili drewnem, ale zdarzało się to coraz rzadziej. Czas płynął; miłośnicy przyrody organizowali lokalne oddziały straży obywatelskiej. Jeśli złapali winowajcę, karali go bardzo surowo, a także pozbawiali przywilejów i koncesji. Ale nawet takie ryzyko nie powstrzymało Harry’ego Bartholmew przed używaniem drewna. Był przerażony, krył się, ale nie zrezygnował.

Mgły nie nękały już ludzi przez całą zimę, jak ostatnie dziesięć lat przed zakazem ogrzewania domów drewnem i węglem, ale wciąż pojawiały się tam, gdzie sprzyjała temu atmosfera. Kiedy powietrze wyraźnie oczyszczało się, elektrownie, zakłady i fabryki wypuszczały ponad dopuszczalną ilość węglowego pyłu. A kiedy nachodziły mgły, winiono za to ludzi pokroju Harry’ego Bartholomew, który odkrył, jak kraść drewno – i robił to.

Sznur rozciągał się między domem Harry’ego i wschodnią granicą posiadłości, nad niskim kamiennym murkiem, za którym mieszkał sąsiad, Eddie Marcus. Posiadłość Eddiego liczyła ponad szesnaście akrów, a porastały ją potężne drzewa, jako że Eddie nie uprawiał ziemi. Kiedyś, zanim surowo zabroniono palenia drewnem, stracił wiele drzew. Stopniowo jego pozycja lokalnego dowódcy straży obywatelskiej (był aktywnym członkiem organizacji „Zielona Ziemia”, tak jak ojciec) a także surowe kary, jakie wymierzał, odstraszyły złodziei jego drzew, więc szukali łupu gdzie indziej. Tak było aż do nocy, gdy Harry przeciągnął linę do granicznego murku. W dobrze zamaskowanej liśćmi jamie ukrył szpulę z liną.

I Gdy się zamgliło, poszedł za liną od domu aż do murku, potem przeskoczył go, odwijąjąc linę. Żeby zyskać na czasie, wziął piłę łańcuchową. Liczył na tłumiące właściwości mgły i dużą odległość dzielącą go od domu Eddiego. Poza tym budynek szczelnie obłożono płytami izolacyjnymi. W razie gdyby Eddie jednak coś usłyszał szybko ucieknie, podążając za liną. Piła miała specjalne tłumiki, a dodatkowo owinął ją w derki. Był dobrym mechanikiem; zgromadził mały arsenał części zapasowych i starannie naprawiał usterki silnika.

Kradzież sąsiedzkich drzew uchodziła mu na sucho pięć lat. Naturalnie Eddie znajdował ślady grabieży, ale oskarżał drugiego sąsiada, z którym od dwudziestu lat wojował. Harry z uciechą obserwował narastającą nienawiść między sąsiadami, gratulował sobie sprytu i nadal brawurowo kradł drzewa Eddiego Marcusa.

Pod koniec stycznia 2032 r. cudownie opadła gęsta mgła, a jednocześnie nastąpiła odwilż, nie spotykana w środku zimy, zwiastująca wczesną wiosnę i częste mgły – jak sądził uszczęśliwiony Harry Bartholomew.

Szedł za liną, dotykając węzłów. Wprawnie obliczył odległość do drzew Eddiego. Ale tym razem system go zawiódł; zanadto zbliżył się do domu Marcusa i dźwięk piły przeniknął przez okna.

Eddie zanurzył się w mgłę ze starym karabinem Smith & Wesson.

Z początku twierdził, że chciał tylko nastraszyć winowajcę. Krzyknął ostrzegawczo w stronę niewidzialnego złodzieja, grożąc, że go zastrzeli, jeśli zacznie uciekać. W odpowiedzi usłyszał, jak sądził, odgłos ucieczki, wycelował więc i nacisnął spust. Zabił Harry’ego na miejscu.

Wydarzenie to w całym stanie wywołało mieszane uczucia i zyskało rozgłos. Na obrońcę i prokuratora wybrano błyskotliwych prawników, odwiecznych wrogów. Sędziego znano z inteligencji. Ława przysięgłych składała się z zagorzałych Jankesów z Connecticut, którzy nie wyjeżdżali na południe zimą. A na widowni tłoczyli się ludzie, dla których sprawa wiele znaczyła. Ludzie, którzy zostali w Connecticut na cały rok i bez słowa znosili zimno, nie do końca rozumiejąc, dlaczego rząd tak nieugięcie zabrania palenia drewnem.

A teraz czuli, jak odżywają w nich stare, zapomniane uczucia.

– Chcę pojechać do Hartford na sprawę Marcusa – oznajmił dr Christian rodzinie pewnego wieczora pod koniec lutego.

James skinął głową, zrozumiawszy od razu.

– Zazdroszczę ci! To będzie fascynujące.

– Jashua! Jest zbyt zimno i daleko! – krzyknęła mama, zawsze niechętnie wypuszczająca go z domu numer 1047 przy Oak Street, gdy na zewnątrz szalała zima. Wspomnienie losu Joe’ego przerażało ją.

– Nonsens – odpowiedział dr Christian, zmartwiony tym, o czym myśli mama, ale zdecydowany na podróż bez względu na wszystko. – Muszę jechać, mamo. Jest zimno, to prawda, ale właśnie nastała odwilż, a wszystko wskazuje na to, że raz przynajmniej będzie krótka zima. Nie sądzę, żebym trafił na burzę śnieżną.

– W Hartford jest zawsze o dziesięć stopni zimniej – upierała się.

Westchnął.

– Muszę, mamo. Atmosfera jest bardzo napięta, po raz pierwszy od dawna odżyły stare urazy. Proces może je zaognić. Ta szczególna sprawa wraz z towarzyszącymi jej emocjami ma początek w nerwicy tysiąclecia.

– Chciałbym pojechać z tobą – powiedział James tęsknie.

– Więc jedź.

– Nie możemy obydwaj opuścić kliniki, wszyscy mieliśmy już wakacje, Josh. Nie, jedź i opowiesz nam wszystko po powrocie.

– Chcesz porozmawiać z Marcusem? – spytał Andrew.

– Oczywiście. Jeśli mi pozwolą, a on zechce. Prawdopodobnie zgodzi się. Jak sądzę, uczepi się teraz każdej szansy.

– Och – powiedziała Miriam. – Myślisz, że skażą go?

– Cóż, tak. Pytanie tylko, jaki będzie wyrok, prawda?

– Josh, myślisz, że chciał go zabić?

– Nie bawię się w domysły do czasu ewentualnego spotkania z Eddiem. Wiem, że wszyscy go o to posądzają, odkąd przyznał, iż mierzył z tego karabinu do innego faceta. Z paplami tak już jest. Ale nie jestem pewien, czy człowiek pokroju Marcusa zabiłby kogoś bez moralnego wsparcia kolegów ze straży obywatelskiej. Kiedy wybiegł we mgłę, by sprawdzić, kto kradnie jego drzewa, na pewno był bardzo zły, ale mgła bardzo szybko tłumi emocje.

Mary westchnęła ciężko i spojrzała na niego ponuro.