– Jeśli nie weźmiesz Jamesa, ja wybiorę się z tobą – powiedziała niechętnie.

Dr Christian zaprzeczył z przesadnym ożywieniem.

– Nie.

Zamilkła, sprawiając wrażenie jeszcze bardziej ponurej; nikomu z rodziny nie przyszło do głowy, że umierała wprost z chęci wyjazdu – dokądkolwiek! Że marzyła o podróżach, uwolnieniu wreszcie od bólu nieodwzajemnionej miłości, od tyranii tej poświęcającej się rodziny. A przecież gdyby okazywała niecierpliwość, podskakiwała i klaskała w ręce na samą wzmiankę o wyjeździe, Joshua bez wątpienia zabrałby ją. A zatem, cóż to miało znaczyć? Że tak naprawdę nie chciała wyjeżdżać? Nie! Nie. Wszyscy byli głupi, ślepi i tak obojętni na los Mary Christian, że gdyby dom zawalił się, nie sprawdziliby nawet, czy nie leży pod gruzami. A więc do diabła z nimi. Dlaczego miałaby im pomagać? A jednak – och, uwolnić się! Uwolnić się od miłości, od tej strasznej rodziny o oku Cyklopa…

Autobus przemierzył siedemdziesiąt kilometrów, dzielących Holloman od Hartford. Była to wyczerpująca podróż. Kierowca co chwilę zjeżdżał z autostrady i zatrzymywał się na przystankach. W zimie nie usuwano śniegu z szos z wyjątkiem autostrad. Również w miastach nie odśnieżano żadnych ulic poza tymi, po których jeździły autobusy.

Gdyby proces Marcusa odbył się tydzień wcześniej, podróż byłaby o niebo łatwiejsza. Ale nastała odwilż, znów sypał śnieg, a temperatura spadła poniżej minus trzydziestu stopni Celsjusza. Zanim autobus dotarł do Middletown, padał już gęsty śnieg, przez co i tak uciążliwa podróż przedłużała się.

Dzięki listom uwierzytelniającym dr Christian otrzymał pokój w motelu nie opodal sądu. We wszystkich miejskich hotelach zezwolono na utrzymywanie w pokojach szesnastu stopni ciepła między szóstą rano a dziesiątą wieczorem oraz na palenie gazem w kominku w restauracji, przeznaczonej tylko dla gości. Kiedy dr Christian zszedł pierwszego wieczora na posiłek, zaskoczony zauważył, że jest tłoczno.

Dopiero potem zrozumiał, że inni goście również przybyli do miasta, by uczestniczyć w procesie Marcusa. Jak przypuszczał, byli to głównie dziennikarze. Przy stoliku w rogu sali zauważył maestro Benjamina Steinfelda, a obok – burmistrza Detroit, Dominica d’Este w towarzystwie ciemnowłosej kobiety o białej cerze, której twarz wydała się mu dziwnie znajoma. Mijając ją, zaintrygowany spojrzał przez ramię. Ku jego zaskoczeniu, odpowiedziała dyskretnym, grzecznym uśmiechem i ukłonem, znamionującym powściągliwe zainteresowanie.

A zatem nie zna jej z telewizji, więc gdzież ją poznał?

Kierowniczka sali była zmęczona. Biedactwo, czuł atmosferę wyczerpania w każdej molekule powietrza wokół niej. Siadł przy stoliku za burmistrzem d’Este i wziął menu ze szczególnie słodkim uśmiechem wdzięczności. Zareagowała na uśmiech, jakby podał jej naczynie z życiodajnym eliksirem. Ile magnetycznej siły jest w uśmiechu, pomyślał. Ale dlaczego, kiedy propaguje się uśmiech jako skuteczną terapię, brzmi to jak banał, jak tandetna laurka?

Kuchnia oferowała zadziwiająco duży wybór tradycyjnych dań jankeskich i ze wschodniego wybrzeża, począwszy od trzech rodzajów potrawki z mięczaków, zapiekanej w garnuszku, po kukurydziany pudding. Kiedy dr Christian wyjeżdżał z domu, zawsze nabierał wilczego apetytu; było to dość dziwne, zważywszy umiejętności kulinarne mamy. Działo się tak zwłaszcza wtedy, gdy – jak teraz – nie czekały go obowiązkowe medyczne konferencje. Zamówił potrawkę z mięczaków według nowoangielskiej receptury, mięso z rusztu po londyńsku i sałatę po rosyjsku. Wybór deseru odłożył na później, a wszystko zamówił z tym samym słodkim uśmiechem, którym wcześniej obdarzył zmęczoną kierowniczkę.

Maestro Steinfeld wstał i skierował się do wyjścia, majestatycznie skinąwszy głową kilku znajomym i zatrzymując się na chwilę, by zamienić parę słów z kolegami z Detroit. Kobietę towarzyszącą burmistrzowi d’Este przedstawiono maestro Steinfeldowi, który pochylił się, by ucałować jej dłoń. Ruch ten sprawił, że włosy opadły mu na czoło. Dało mu to okazję do efektownego odrzucenia ich do tyłu.

Dr Christian z rozbawieniem obserwował go kątem oka. Wkrótce podano mu pierwsze danie, skupił się więc nad wielkim parującym półmiskiem, pełnym siekanego mięsa i pokrojonych w kostkę ziemniaków.

Zrezygnował z deseru. Posiłek był obfity, sporządzony ze świeżych produktów i znakomicie skomponowany.

– Proszę tylko o kawę i koniak – skinął głową w stronę zajętych stolików. – Dużo dziś gości.

– Proces Marcusa – wyjaśniła kelnerka, w duchu przyznając rację kierowniczce, która już szepnęła jej na boku, że przyjęła zamówienie od najprzystojniejszego mężczyzny na sali. Och, maestro Steinfeld był wspaniały na swój lodowaty sposób, a burmistrz d’Este tak piękny, że wyglądał trochę jak manekin. Dr Christian był naprawdę miły, uśmiechając się, jakby mówił, że jesteś niezwykle interesujący i sympatyczny.

– Zawołali mnie do pomocy – ciągnęła kelnerka, a potem dodała, nie chcąc sprawiać wrażenia amatorki: – Wtorki mam wolne.

Prostolinijna i rzeczowa dziewczyna z zapadłej wioski, z ziemi Gosen, pomyślał dr Christian.

– Nie miałem pojęcia, że proces Marcusa jest tak głośny w kraju – powiedział.

– Będą o nim pisać we wszystkich gazetach – oznajmiła poważnie. – Biedak! Chciał tylko trochę drewna.

– Naruszył prawo – stwierdził dr Christian bez dezaprobaty.

– Prawo jest okrutne, proszę pana.

– To prawda. – Spojrzał na jej lewą rękę. – Widzę, że jest pani mężatką. A jednak pracuje pani.

– Muszę spłacić rachunki.

– Macie dziecko? – zapytał, ponieważ matka zwykle porzuca pracę.

– E, nie. Mój mąż Johnny mówi, że musimy z tym poczekać, aż przeniesiemy się na stałe na południe.

– Bardzo rozsądnie. Dokąd chcecie jechać?

Westchnęła.

– Nie wiem, proszę pana. Johnny musi najpierw znaleźć tam pracę, no i mieszkanie. Już złożyliśmy podanie. Na razie możemy tylko czekać.

– Co robi Johnyy?

– Jest miejskim hydraulikiem w Hartford.

Dr Christian roześmiał się, odrzuciwszy głowę do tyłu.

– Znajdzie pracę w cieplejszym miejscu, bez obaw! Nawet roboty nie lubią pracować w ściekach.

Spojrzała na niego żywiej, weselej. Minie wiele czasu, zanim przestanie opowiadać rodzinie i znajomym o przemiłym człowieku, którego spotkała w motelowej restauracji.

Kawa była dobra, koniak Remy Martin również, a kelnerka sprawnie uzupełniła zawartość filiżanki i kieliszka. Dr Christian rozgrzany i nasycony pomyślał teraz o cygarze. Był to znak, że osiągnął rzadki stopień poobiedniej satysfakcji. Ale palenie w motelu było obłożone anatemą, a pogoda na zewnątrz w niczym nie przypominała letniego wieczoru, dlatego zadowolił się stwierdzeniem, że ucieczka z domu i. kliniki czasem wychodzi na dobre. Szkoda, że tak nie lubił konferencji; ale nikt nie czułby się dobrze w atmosferze pogardy i szyderstwa. Proces o morderstwo był znacznie atrakcyjniejszy.

Lekko ociągając się wstał od stołu i uiścił rachunek, dorzucił duży napiwek i powoli ruszył do wyjścia, zapominając spojrzeć w stronę ciemnowłosej kobiety, którą z pewnością gdzieś poznał.

Judith Carriol nadal towarzyszyła burmistrzowi i analizowała teraz rozmowę dr Christiana z kelnerką, którą bezwstydnie podsłuchała.

Szalenie interesujące! Rozmawiał tak serdecznie. Zwykła wymiana uprzejmości, ale on zawarł w niej wyjątkowe treści, dziewczyna zaś wyraźnie rozkwitła. Charyzma. Czy o tym myślał Moshe Chasen?

Zmarszczyła brwi, ale tylko w myślach. Dominie d’Este właśnie kontynuował swój monolog o programie przesiedleniowym, błyskotliwie broniąc federalnego funduszu na przesiedlenia wyłącznie na czas zimy. Od niej oczekiwał jedynie aprobującego kiwania głową, co pozwalało jej swobodnie myśleć o czymś innym. Charyzma. Dominie d’Este z pewnością nie miał charyzmy. Był ciepły, urzekający i przystojny, ale też zanudzał słuchacza, gdy już wsiadł na swego konika.

Tak jak teraz. No cóż, bądźmy wdzięczni za małe radości, pomyślała kwaśno. Przynajmniej nie sprawdza, czy się go uważnie słucha.

Senatora Hilliera już odfajkowała. Wywarł na niej wrażenie zgodnie z oczekiwaniami. Nadzwyczaj dynamiczny, inteligentny, troskliwy. Wychowany w starej, dobrej, amerykańskiej tradycji bezinteresownej służby publicznej. A jednak po wieczorze spędzonym w jego towarzystwie dr Carriol odniosła nieodparte wrażenie, że senator David Sims Hillier VII śmiertelnie kochał władzę. Z całą pewnością nie tęsknił za pieniędzmi, nie zależało mu również na pozycji. Pragnął władzy dla niej samej, co według dr Carriol było o wiele bardziej niebezpieczne. Ponadto zgadzała się z Moshe Chasenem – Hillier nie miał charyzmy. Musiał pracować nad usidleniem tych, którzy go otaczali.

Przyjeżdżając do Hartford upiekła dwie pieczenie przy jednym ogniu, chociaż to nie burmistrz ją ściągnął. Jak przewidywała po przeczytaniu akt, zbliżenie się do Joshuy Christiana było trudne. To John Wayne wpadł na pomysł, by dr. Christiana śledzili prywatni detektywi. Genialne! W dziesięć minut po tym, jak zarezerwował miejsce w autobusie i motelu, dr Carriol już wyruszyła z Waszyngtonu do Hartford.

I – proszę, proszę – również burmistrz d’Este pojawił się tu!

Oczywiście, że musiał obserwować proces Marcusa; Hartford leżało na północy, a program „Północne miasto” z pewnością wykorzysta reportaż z sali sądowej do wielu celów, nie tylko do nagłośnienia sprawy Marcusa. Dlatego dziś poświęciła uwagę burmistrzowi, powołując się na wspólnego znajomego, dr Samuela Abrahama. Dominie d’Este znał ją na tyle, że wolał ją mieć po swojej stronie, licząc na to, iż pomoże mu w czasie utarczek w Waszyngtonie o zachowanie rynku pracy w Detroit. Tak więc dr Carriol bez problemu przedłużyła spotkanie, obserwując jego pracę z ekipą telewizyjną, a potem kolacja a’deux.

Dobrze. Z burmistrzem skończone. Od dzisiaj aż do maja koncentruje się wyłącznie na dr. Christianie, którego już uważała za jedynego wykonawcę Operacji Poszukiwanie.