– Nie całkiem rozumiem, jaki to ma związek z sytuacją przesiedleńców z Grupy C – uśmiechnęła się, by złagodzić jad zawarty w słowach.

– Próbuję wyjaśnić – powiedział cierpliwie – że na ludzi z Grupy C oficjalne przesiedlenia nie spadły jak piorun z jasnego nieba. Już od lat zmieniali miejsca zamieszkania. Różnica polega na tym, że kiedy przesiedlenia nakazał rząd, ludzie stracili wolność wyboru. Gdyby czasy, w których mieszkańcy dobrowolnie przesiedlali się w inne rejony, nigdy nie istniały, wątpię, czy ktoś podporządkowałby się. Ale zlodowacenie i traktat w Delhi były ostatnią kroplą w tym zamarzającym morzu, które zbyt długo ich otaczało, by ją zauważyli.

– Ale my nie chcemy nikogo ograniczać! – zaprotestowała. Tylko to zbyt wielkie przedsięwzięcie. Może później…

– Nie zrozumiała pani. Nie oskarżam Waszyngtonu – ani nikogo innego – o okrucieństwo i naprawdę zdaję sobie sprawę z wagi waszego zadania. Sposób, w jaki zaplanowaliście przesiedlenie, świadczy o tym, że mieliście dobre chęci, a wszystkie rozwiązania tego problemu były czysto teoretyczne. Ale rozdzielanie ludzi na społeczeństwa stałe i przesiedleńców to błąd. Bardzo trudno jest wracać w kwietniu na północ, gdy sąsiad mieszka na stałe na południu, gdzie razem spędziliście zimę. Istota problemu Grupy C to bezdomność.

Czym i gdzie jest dom? Czy to miejsce, w którym wypoczywa się od listopada do kwietnia? A może miejsce, gdzie pracuje się od kwietnia do listopada? Mogę powiedzieć, co o tym myślę. Otóż w miastach na północnym i środkowym zachodzie jest już zbyt zimno, by przemysł utrzymał się bez wielkiego wsparcia. Powinno zamknąć się Detroit, Buffalo, Chicago, Boston i całą resztę. Sądzę, że wszystkie przesiedleńcze miasta, z wyjątkiem może wiejskiej społeczności Grupy D, należy przekształcić w całoroczne ośrodki, w których można żyć i pracować na stałe. Uważam również, że powinno się dokonać szczegółowej reorganizacji, zintegrować ludzi z Grupy C z innymi w nowych miastach. Stare podziały są już zbędne i trzeba o nich zapomnieć nie próbując zastąpić nowymi. Zarówno najważniejszy, jak i najnędzniejszy cierpi z powodu K.SDD, braku opału w zimie i prywatnych samochodów. W naszych czasach niemal wszyscy mają ze sobą tak wiele wspólnego, że mogą współżyć.

Uśmiechnęła się.

– Zakończenie nie jest całkiem realne, ale i tak kupuję.

Nie odwzajemnił uśmiechu. Zastanawiała się, czy w ogóle miał poczucie humoru, i doszła do wniosku, że nie.

– Nie można już dłużej żyć samotnie w centrum własnego wszechświata. Jeśli kiedykolwiek było to możliwe – powiedział jakby do siebie. – W sprawach duszy komuniści są mocniejsi od nas, ponieważ wprowadzili kult państwa. My kochamy gorąco Amerykę, ale jej nie czcimy. Amerykanie muszą odnaleźć Boga, nauczyć się znów żyć z Bogiem i sobą w centrum wszechświata. Ale nie ze starym Bogiem religii judaistycznej, którego obraz zniekształcono w niezliczonych przeróbkach. Tak często niszczono go i składano od nowa Paweł, Augustyn, Luter, Knox, Smith, Wesley i tylu, tylu innych aż stał się czymś pośrednim między Bogiem Żydów a bogami z rzymskiego panteonu. Jest ideą człowieka. Ale nie człowiekiem! Bóg jest Bogiem, zawsze i ciągle tylko Bogiem. Uwierzcie, mówię pacjentom.

Jeśli nie wierzycie w żadną z istniejących wersji Boga, stwórzcie sobie własną. Ale musicie wierzyć! Jeśli tego nie zrobicie, nigdy nie staniecie się skończoną całością.

Dr Carriol odetchnęła gwałtownie. Olśniła ją wizja tak czysta i jasna, że wydawało się jej, iż widzi cały świat. Nie była to wizja zesłana przez Boga, a jedynie przez intelekt. Dr Christian nieświadomie podpowiedział jej, co ma zrobić i jak.

– Brawo! Brawo! – zawołała. Bez namysłu wyciągnęła ręce i położyła na jego dłoniach. – Chciałabym, żeby pozwolono panu wprowadzić te projekty w czyn, Joshuo Christianie!

Zamrugał powiekami, zaskoczony tym wybuchem po tak chłodnej reakcji na to, co mówił (teraz zdał sobie sprawę, że nie przywykł do dystansu ze strony słuchaczy). Później spojrzał na białe, smukłe, złowieszcze, pajęcze palce, ściskające jego ręce. Uwolnił się ostrożnie.

– Dziękuję – powiedział cicho.

Natchnienie go opuściło. Opadły cienie, zgasły światła – nawet w nim samym.

Dr Carriol wstała.

– Wracamy.

Tej nocy chodziła po pokoju, niepomna na zimno. Ogrzewanie wyłączano punktualnie o dziesiątej. Wszyscy goście powinni do tego czasu umościć się w łóżkach, a jeśli tego nie zrobili, musieli znieść konsekwencje.

Co za cholerny błąd popełniła, dotykając go! Kiedy poczuł jej ręce, odskoczył, jakby dotknął kwasu żrącego. On nie należy do mężczyzn, do których przemawia się hormonami. A mimo to sprowokował Judith Carriol do wyciągnięcia ku niemu ręki – co za człowiek!

Gdzieś pomiędzy północą a świtem wszystkie obawy zniknęły. Dr Joshua Christian, nie znany, nie sprawdzony, był tym człowiekiem.

I to jakim! Jeśli tak na nią wpłynął, bez wątpienia pokieruje milionami. Wreszcie zrozumiała, jak niebezpieczne były wszelkie odstępstwa od głównej koncepcji Operacji Poszukiwanie. Może podświadomie przeczuwała, jak ma wyglądać idealny wzorzec, ale nawarstwiające się spekulacje intelektualne przysłoniły jej widok na liczne dróżki i korytarze, które teraz ujrzała. Tak. To jego szukała.

Od tej pory będzie to wyłącznie kwestia rozumowania. Już teraz jej mózg pracował. Joshua jest jak ciepły wosk. Trzeba go tylko ukształtować.

W gruncie rzeczy reorganizacja systemu przesiedleń to nie rozwiązanie. On nim był we własnej osobie. W nim znajdą wszystkie odpowiedzi, ukojenie bólu. A ona dostarczy go ludziom. Nikt inny.

W jakiś sposób ta kobieta zepsuła mi cały dzień, pomyślał dr Christian, leżąc w łóżku pod warstwami okrycia. Teraz już z trudem kontrolował fale, wpływające i wypływające z mózgu, miotające kruchą łódeczką duszy, w górę, w dół, dookoła, całkiem jakby on osoba, on – istota, on – żyjący dom, zupełnie nie liczył się w porównaniu z tą okropną siłą, szalejącą w jego wnętrzu. Pełen obaw i ciekawości zastanawiał się nad jej istotą, nie wiedząc, czy to on nią zawładnął, czy też ona posiadła jego, by się nim nasycić, wykorzystać i odrzucić, gdy cel zostanie osiągnięty.

Musiał szukać. Przez całą długą zimę rozmyślał, rozmyślał, rozmyślał. O tym, że czas ucieka, że ma coś do spełnienia. Ale co? Tego nie wiedział. Misję? Nie wiedział! A jednak wiedział, że nie powstrzyma się ani chwili dłużej. Lecz przed czym? Nie wiedział! Nie miał pojęcia, co ma zrobić, ani w jaki sposób.

A na czym polegało znaczenie tej niezwykłej kobiety? Tajemniczej Judith Carriol. Jej oczy przypominały połyskliwe, lecz nieprzejrzyste perły, warstwa na grubej warstwie, które należałoby zedrzeć, żeby dotrzeć do jądra prawdy, tkwiącego w samym środku. Spokojna i smukła, elegancka i daleka. Leonardo da Vinci powinien ją wybrać, a nie Giocondę, na modelkę najwspanialszego obrazu. Chociaż ona już teraz była portretem. Autoportretem. Powinien zapytać, czy jej ręka była ręką mistrza? Ubierała się w fiolety, kontrastujące z kolorem oczu, ocieniające jej białą wspaniałą skórę, opalizującą subtelnością, a włosom nadające odcień granatowej czerni.

Kiedy dotknęła jego ręki, nawiedziło go przeczucie. Nie poczuł dreszczu; przeciwnie, to było coś bezcielesnego. W ułamku sekundy zrozumiał, że ona może nadać mu znaczenie. Dlatego nagle przeraził się i odsunął. A teraz leżał bezsenne, myśląc o wszystkich sprawach, o których nie chciał pamiętać. Miał swoje miejsce na Ziemi, był szczęśliwy i zadowalał się tym. Dlaczego więc spotkał ją tej zimy, pełnej niezadowolenia, dlaczego uczyniła jego nieokreślony niepokój jeszcze bardziej gorzkim i przenikliwym? Dlaczego spotkał ją właśnie teraz? Wzór. Oczywiście, że Bóg istnieje. Jak inaczej pojedyncza nitka może tyle znaczyć w tej gmatwaninie?

Miała co najmniej czterdzieści lat. Byłoby lepiej, gdyby była młodsza. Młodszych łatwiej spławić, są bezbronni i skłonni do obwiniania siebie bez pytania, dlaczego ich odrzucono. Ona była spostrzegawcza.

Jej nie można spławić bez ważnej przyczyny. Nie wiedział, dlaczego jest tak pewny, że powinien ją odprawić, wrócić do Holloman i dobrze znanego mu życia. Czy da się odczytać przyszłość z twarzy kobiety?

Czy przyszłość może być tak wspaniała i straszna zarazem?

Mama. Chcę do matki! Do rodziny. Dlaczego nie zgodziłem się, by James pojechał ze mną? Nawet Mary byłaby lepsza niż samotność.

Dlaczego uciekłem od ich delikatnej miłości i oddania?

W miarę jak zbliżał się świt, oczy piekły go coraz mocniej, powieki ciążyły. Śnie, uzdrowicielu, zabierz ten ból! Ześlij spokój.

I sen nadszedł. Ostatnia myśl utkwiła mu w pamięci, a gdy się obudził, znalazł prawdziwą odpowiedź. Nie pozwoli, by ukradła mu duszę. Wtedy jakoś, nieważne jak, pozostanie sobą.

Oboje zaspali i nie pojawili się na procesie Eddiego Marcusa.

Całkiem przypadkiem wpadli na siebie na rogu ulicy za motelem, gdy Joshua wracał ze spaceru, a ona wychodziła. Przystanęli i spojrzeli na siebie. Jej oczy były pełne życia, młode i wesołe, jego – zatroskane, zmęczone i stare.

Potem odwrócił się i ruszył z nią.

– Część pańskiej natury – powiedziała, a biały obłoczek oddechu pofrunął z ust w równie biały, zaśnieżony świat – jest bardzo szczęśliwa w Holloman.

Serce zabiło mu gwałtownie. Przeczucie nie myliło go.

– Cała moja natura jest bardzo szczęśliwa w Holloman, doktor Carriol.

– Po tym, co mi pan powiedział wczoraj przy obiedzie, nigdy w to nie uwierzę. Coś w panu zbyt przejmuje się losem całego świata, by mógł pan czerpać szczęście z mieszkania i pracy w Holloman.

– Nie! Absolutnie nie chcę mieszkać gdzie indziej ani robić cokolwiek innego! – krzyknął.

Skinęła głową. W fioletach wyglądała zagadkowo, ale tego pięknego, śmiertelnie zimnego poranka przywdziała tryumfującą purpurę.

– Bez wątpienia. I dlatego chciałabym, żeby pojechał pan ze mną dzisiaj do Waszyngtonu.