– Do Waszyngtonu?
– Pracuję tam, Joshua. W Departamencie Środowiska. Kieruję Sekcją Czwartą, chociaż pewnie nic to panu nie mówi.
– Rzeczywiście.
– Sekcja Czwarta to mózg Departamentu.
– A zatem zajmuje pani bardzo odpowiedzialne stanowisko zauważył.
– To prawda. Bardzo lubię tę pracę, doktorze – wydawało się, że nie zauważyła, iż przed chwilą nazwała go po imieniu. – Zależy mi na niej do tego stopnia, że gotowa jestem zaryzykować pańską odmowę, a nawet stawić jej czoło. Bo pan próbuje odmówić, prawda?
– Tak.
– Wiem, że jest pan samotnikiem i prowadzi w Holloman wspaniałą, małą klinikę. Wiem, że jest pan zagorzałym indywidualistą.
I nie zamierzam odciągnąć pana od dotychczasowego życia. Proszę mi wierzyć, nie oferuję panu pracy w Waszyngtonie, jeśli tego się pan obawia.
Miała piękny głos; głęboki, leniwy i kojący. Prześlizgiwał się po słuchaczu jak fala jedwabiu, łagodził efekt słów. Słuchając go, dr Christian odprężył się, a swoje obawy uznał co najmniej za przesadzone. Nie chciała, by opuścił Holloman na stałe!
– W Waszyngtonie poznałby pan jednego z moich serdecznych kolegów, Moshe Chasena. To analityk statystyczny, zatrudniony w Sekcji Czwartej. Od wczoraj myślę tylko o tym, co mi pan powiedział, i jestem pewna, że Moshe powinien porozmawiać z panem, zanim zabierze się do pracy. Właśnie powierzyłam mu nowe zadanie.
Ma dokonać gruntownej reorganizacji planu przesiedlenia i jak na razie nie wie, z której strony się do tego zabrać. Proszę ze mną jechać! Rozmowa z panem będzie dla niego darem niebios.
Westchnął.
– W Holloman mam mnóstwo zajęć.
– Ale chyba praca może poczekać tydzień. W przeciwnym razie nie przyjechałby pan do Hartford na proces.
– Tydzień?
– Tylko.
– Dobrze, doktor Carriol. Daruję pani tydzień. I ani minuty więcej.
– Och, dziękuję! Mam na imię Judith. Proszę mi mówić po imieniu! Bo ja zamierzam zwracać się do pana: Joshua.
Skierowali się do motelu.
– Muszę najpierw wrócić do domu. – Sądził, że to nią wstrząśnie.
Ale ona spokojnie się zgodziła.
– Doskonale. A zatem pojadę z tobą – stwierdziła, miękko ujmując go za ramię. – Złapiemy nocny pociąg z Holloman bezpośrednio do Waszyngtonu. To nawet po drodze.
– Nie zarezerwowałem miejsca.
Roześmiała się.
– Nie szkodzi! Mam specjalne uprawnienia.
Nie dała mu żadnej szansy.
W ostatniej chwili złapali popołudniowy autobus do Holloman.
Dr Carriol rozkoszowała się zwycięstwem, dr Christian zaś zastanawiał się, w co też dał się wrobić.
Nie lubił opuszczać kliniki, choć właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by częściej wyjeżdżał. Spokojnie może sobie pozwolić na pobyt w Waszyngtonie, skoro tyle czasu spędził w sądzie. Jak jej wytłumaczyć, że Eddie Marcus był pretekstem do krótkich wakacji?
A podróż do stolicy i uczestniczenie w poważnych konferencjach to nie wakacje. Umiała postawić na swoim i nie przyjmowała do wiadomości odmowy. Miał przykrą świadomość, że nim manipuluje, choć pozornie nic na to nie wskazywało. A jednak słuchał instynktu, a ten mówił mu teraz, żeby uciekał za wszelką cenę.
Wolała przejść półtora kilometra, dzielące przystanek autobusowy od numeru 1047 Oak Street. Nie pozwoliła odebrać sobie walizki.
– Mam tylko najpotrzebniejsze rzeczy – oświadczyła. – Dlatego nie muszę udawać słabej i bezradnej.
Tuż przed wejściem do bliźniaczych domków stracił całą odwagę.
Typowy kawaler. Nie zniesie ciekawości matki. Dlatego najpierw weszli do numeru 1045 i zostawili walizki w przedpokoju. Dalej wprowadził ją przez drzwi wewnętrzne. Dawna kuchnia dolnego mieszkania pełniła rolę recepcji i poczekalni. Pusto. Dzięki Bogu! Przeszli cicho przez hali.
Kiedy zbliżyli się do gabinetu, natknęli się na Andrew, który na ich widok zamarł, zaskoczony.
– Już wróciłeś? Co się stało? – ale patrzył na kobietę stojącą za bratem, zbyt elegancką w purpurze, jak na mieszkankę Holloman.
Pachniała wielkim miastem.
– Judith, to mój najmłodszy brat, Andrew. Drew, poznaj doktor Judith Carriol. Spotkaliśmy się na procesie Marcusa, ale doktor Carriol chce, żebym pojechał z nią do Waszyngtonu, zamiast kibicować w Hartford. Czeka mnie tam tydzień pracy.
– Doktor Carriol! Co za niespodzianka! – powiedział Andrew.
Uderzająco przystojny młody człowiek, ani trochę nie przypominający brata. Zbliżył się do niej z wyciągniętą ręką. – Oczywiście słyszałem o pani. Czytałem pani artykuły. James! James! – krzyknął w głąb domu.
Potem nastąpiły bezładne okrzyki powitania całej rodziny, o której czytała w dossier dr. Christiana i którą już zaklasyfikowała jako X, Y lub Z. Rzeczywistość potwierdziła jej domysły. A jednak nie doceniła związków, łączących Joshuę z rodziną. Oni go wielbili. Wyrażał życzenie, a oni rzucali się, by je spełniać. Wyciągał rękę, a oni zamierali. Jakim cudem nie stał się egocentrykiem? Bo udało mu się! Ale już po chwili zrozumiała: po prostu tego nie zauważał. Dla niego zachowanie rodziny było absolutnie normalne. Tak od zawsze wyglądał jego świat. Nie przypisywał tego swojej sile czy władzy; po prostu grał rolę, którą przydzieliła mu matka po śmierci ojca. Dr Carriol nie mogła doczekać się, kiedy pozna tę matkę, o której tak wiele dowiedziała się z akt.
W końcu spotkały się, ale dopiero po kilku godzinach, spędzonych wśród pacjentów na dyskusjach i po obchodzie całego numeru 1045, od poczekalni na parterze do sal dla pacjentów, wymagających stałej opieki, na górnym piętrze. Co za zaskoczenie – trzymana w zamknięciu Miriam Carruthers! Więc tu zniknęła, gdy nagle przerwała zakrojoną na wielką skalę działalność edukacyjną w Columbii!
Dr Carriol uznała, że klinika jest świetnie zorganizowana, najbardziej samowystarczalna spośród tych, jakie kiedykolwiek widziała.
Nic nie zniszczy rodzinnego przedsięwzięcia, gdy wszyscy uwielbiają wspólną pracę i uznają jednego spośród siebie za niekwestionowanego przywódcę. A gdy przyjrzała się, jak dr Christian postępuje z nowym pacjentem, jeszcze bardziej doceniła informacje o jego kultowej osobowości. Nie zdradzał żadnej maniery zawodowej, bo to, czego inni uczyli się, on wiedział instynktownie. A pacjenci to wyczuwali.
I czerpali jego nadzwyczajną siłę. Nic dziwnego, że starzy pacjenci, z którymi rozmawiała, nigdy nie stracili z nim kontaktu – ani poczucia, że należą do jakiejś mistycznej wspólnoty. Różnica między tym wybitnym psychologiem i resztą rodzeństwa polegała na jego wspaniałej osobowości i umiejętności wczucia się w tok myślenia innych osób. Dr Christian wiedział, jak funkcjonują ludzkie umysły, czuł głębię ludzkiego bólu i kochał ludzi o wiele bardziej niż siebie i rodzinę. Biedna rodzina. Ciągle obdarowywał, ale tylko obcych.
Dajcie mu świat, pomyślała, a zawładnie nim. Ale nie może wiedzieć, że oddano mu świat; musi trwać w przekonaniu, że sam go opanował.
Mama podskakiwała i chichotała, zdenerwowana do szaleństwa.
Mary już wcześniej uprzedziła ją o przybyciu dr Carriol – ze zrozumiałym podnieceniem i nieco ubarwiając prawdę. Dlatego mama nieprzytomnie podekscytowana faktem, że syn wreszcie przyprowadził do domu wybrankę, błyskotliwą, wyrafinowaną i działającą na tym samym polu co on – podskakiwała i zanosiła się nerwowym chichotem. Dr Carriol nie urodziła się wczoraj; od razu zgadła, dlaczego matka jest tak podniecona. Kiedy już przekonała ich, że powinni zostać na kolację, zapadła chwila ciszy. Dr Carriol spojrzała na Mary, która stała na uboczu i obserwowała matkę z zimną – pogardą? Wstydem? Twarz Mary była jasna, ale dusza mroczna. Nie z powodu wrodzonego zła, lecz dlatego, że nikt nie zapalił w niej światła. W każdej rodzinie jest ktoś mniej poważany, pomijany częściej niż inni; tutaj tą osobą była Mary.
W dossier nie wspomniano o efektownej, jasnej jak lód urodzie pozostałych członków rodziny. Dr Carriol postanowiła ostro upomnieć grupę wywiadowczą Sekcji Czwartej. Zbierali informacje o ludziach i dlatego wspomnienie o wyglądzie zewnętrznym było obowiązkowe. Duża fotografia w ramce z bladozielonego, złoto cętkowanego szkła z Murano, stojąca na małym lakierowanym stoliku w salonie, rozwiała wątpliwości dr Carriol. Dr Christian był żywym odbiciem ojca. Wszyscy wrodzili się w jedno z rodziców. Interesujące.
Jak piękne były oba domy! Zwłaszcza parter numeru 1047 przypominał obraz Rousseau, przedstawiający dżunglę; była tu ta sama nierealna symetria i nadmierna doskonałość liści bez jednej plamki, zwiniętego brzegu czy zeschłej, ogołoconej łodygi. Gdyby pojawiły się lwy i tygrysy – a w takim miejscu było to całkiem możliwe rozszerzyłyby ze zdumienia niewinne ślepia, bo takie obrazował zakochany w nich Rousseau; choć miałyby kły i pazury, byłyby niewinne jak zwierzęta w raju. Czy jakakolwiek dusza mogłaby chorować w tak pięknym miejscu? Wśród oszałamiających objawień przesuwały się jej przed oczami wizje przyszłości, a wszystkie nosiły imię Joshuy Christiana. Model życia, ideał życia, miejsce do życia…
I mama. Zdumiewające! Najmniej spodziewała się tu głupiej kobiety. A mama była głupia. O, silna jak byk. Władcza. Nie pozbawiona inteligencji i silnej woli. Ale do tej pory nie wydoroślała – co prawda bardzo młodo wyszła za mąż, lecz szybko owdowiała. Dr Carriol zaczynała rozumieć, jak wyglądało wychowanie Joshuy Christiana i dlaczego stał się tak doskonałym – mimo względnie młodego wieku – patriarchą. Mama działała instynktownie; dr Carriol ani przez chwilę nie wierzyła, że mama mogłaby z zimną krwią ukształtować osobowość syna. Osiągnęła to ślepym uporem, nieustępliwością. Rzadki sukces. Udało się jej tylko dlatego, że podatna ludzka glina, którą wydała na świat, przypadek i genetyka wyposażyły w cechy, umożliwiające realizację takiego celu. Pozwalające, by czteroletni chłopczyk uniósł brzemię ojcostwa i odpowiedzialności. Nic dziwnego, że młodsi bracia i siostra tak go szanowali, a matka uwielbiała bezgranicznie. Nic dziwnego, że stłumił potrzeby seksualne tak skutecznie, że pewnie nie odezwą się w nim aż po grób. Pierwszy raz w życiu dr Carriol poczuła zwykły i bardzo bolesny żal. Biedny czteroletni chłopczyk!
"Credo trzeciego tysiąclecia" отзывы
Отзывы читателей о книге "Credo trzeciego tysiąclecia". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Credo trzeciego tysiąclecia" друзьям в соцсетях.