– Joshua potrzebuje żony, a może nią zostać wyłącznie osoba, która wniesie pozytywny wkład do jego pracy. Judith Carriol jest doskonała.

– Ale mogłaby być jego matką! – pisnęła oburzona Myszka zapominając o nieśmiałości.

– Na miłość boską, kobiety, dosyć! – zirytował się Andrew. – Josh jest na tyle dorosły, że może decydować o sobie, własnych planach i popełniać błędy!

– Dajże spokój, co złego grozi nam ze strony doktor Carriol? James usiłował zaprowadzić porządek. – Najwyższy czas, żeby Josh trochę poszalał. Nigdy tego nie robił i właśnie to powinno was martwić, zaborcze baby. O wiele bardziej niż wyjazd z doktor Carriol.

– Dlaczego Joshua nigdy nie romansował? – Myszka kryła się w gąszczu orchidei, przerażona, że ośmieliła się zadać od dawna dręczące ją pytanie.

– No cóż, jest normalnym mężczyzną – powiedział James powoli. – Nie należy do osób pruderyjnych. Ale jest niesłychanie skryty. A więc – wiesz tyle samo co ja.

Kocham go, mówiła w duchu Myszka. Naprawdę go kocham, naprawdę, naprawdę, strasznie… Wyszłam za jego brata i wtedy zrozumiałam, że to jego kocham.

– Jestem absolutnie pewna, że ożeni się z Judith Carriol stwierdziła mama.

– Po moim trupie! – warknęła Miriam.

– Och, mamo, zaskakujesz mnie – dodała złośliwie Mary. Wiem, że decydujesz bez zastanowienia, ale… Naprawdę chcesz własnoręcznie wykopać sobie grób? Jeśli Joshua poślubi tę kobietę, nie będzie ciebie potrzebował.

– Trudno – powiedziała mama dzielnie. – Liczy się tylko szczęście Jushy.

– O, tak – rzuciła Mary.

– Milczeć! – wrzasnął znienacka Andrew. – Ani słowa więcej o Joshui i jego prywatnych sprawach!

Resztę niedzielnych prac przy kwiatach wykonali w zupełnym milczeniu.

Dr Christian i dr Chasen przypadli sobie do gustu, jak przewidywała dr Carriol.

Po pierwszym spotkaniu obudziły się w Joshui dziwne wątpliwości czy nawet niepokój sumienia. Może lęk. Nie miał pojęcia, jak określić te uczucia. Dr Carriol zaprowadziła go do Sekcji Czwartej, a stamtąd w dół, kolejnymi korytarzami, do wielkiego, tonącego w papierach gabinetu Moshe Chasena.

– Moshe, Moshe! – wpadła z krzykiem bez pukania. – Moshe, przyprowadziłam kogoś! Spotkałam go w Hartford i przez kilka minut usłyszałam od niego więcej sensownych rzeczy o przesiedleniach niż przez lata w Środowisku. Więc przekonałam go, żeby przyjechał do Waszyngtonu i porozmawiał z nami. To doktor Joshua Christian.

Joshua, poznaj Moshe Chasena, który właśnie rozpoczyna pracę nad gargantuicznym przedsięwzięciem – modyfikacją opracowanego w Departamencie programu przesiedleń.

Dr Christian mógłby przysiąc, że zanim dr Chasen spojrzał na niego, w oczach mignął mu specyficzny wyraz – nie domniemanie „chyba – już – się – gdzieś spotkaliśmy”, lecz coś bardziej intensywnego. Nie znalazł na to lepszego określenia niż mina mężczyzny, przypadkowo przedstawionemu komuś, o kim wie, że jest kochankiem jego żony. Ale dr Chasen zareagował tak ulotnie, że dr Christian mógł uznać wszystko za przywidzenie. Dr Carriol skończyła już krótkie przemówienie, a Moshe zerwał się na równe nogi, uśmiechnął powściągliwie, lecz szczerze i ciepło i wyciągnął rękę w geście powitania.

Istotnie bardzo szybko ukrył oszołomienie. Od tego zależała jego praca – nie! Kariera! Typowa akcja Carriol – pojawia się jakby nigdy nic, wlecze ze sobą twoje przeznaczenie i nie rozumie ludzkiej słabości. Ani przyzwoitości. Wolałby nie szanować jej tak bardzo, bo w jego przypadku szacunek oznaczał sympatię. Wiedział też, że jeśli spojrzy z innej strony na jej postępowanie, to nie zapowiedziana wizyta okaże się komplementem pod adresem jego zdolności aktorskich.

Kiedy odsunęła go od Operacji Poszukiwanie, był gorzko rozczarowany, ale nie dał się zwieść jej słodkim słówkom i obietnicom.

„Moshe, kochany, jesteś zbyt dobry, żeby marnować się w drugiej fazie. Potrzebuję cię przy usprawnieniu, unowocześnieniu i zreorganizowaniu całego programu przesiedleń”. Jakby coś zakrojonego na tak wielką skalę nie mogło poczekać jeszcze kilka tygodni. Żaden naukowiec z prawdziwego zdarzenia nie lubi, kiedy mu się odbiera pracę przed zakończeniem. I nieważne, jak nęcące jest nowe zadanie wabik czy nagroda pocieszenia. A chociaż dr Carriol była urodzonym teoretykiem, znała naukowców na tyle, by wiedzieć, że poddała go swoistej amputacji. Od pięciu tygodni zbierał w sobie entuzjazm, zapał i obiektywizm, niezbędne przy tak skomplikowanym programie, jak przesiedlenia. A tymczasem wizja tego, co może zdarzyć się w drugiej fazie Operacji Poszukiwanie, tańczyła mu przed oczami. I walcząc ze sobą z trudem zrozumiał, że równie tajemnicza jest Judith Carriol.

A teraz niemal zdradził się, co znaczy dla niego Dr Christian.

Opanował wyraz twarzy, ale nie był pewien oczu. Wiedział, że dr Christian, bardzo przenikliwy i wrażliwy człowiek, coś zauważył, lecz na szczęście nie pojął, co to było, bo brakowało mu poczucia własnej ważności.

Czwartek. Dr Chasen zrozumiał, przepełniony uczuciem wdzięczności, jak szczodrze i prawdziwie subtelnie nagrodzono go za pracę nad pierwszą fazą Operacji Poszukiwanie. Jedynie obserwował drugi etap, to prawda, ale szefowa powiedziała mu, że wyciągnął królika z cylindra: że Operacja Poszukiwanie to nie tylko ćwiczenie, nastąpi trzecia faza, on zaś będzie świadkiem – ale czego, na miłość boską?

I tak od czwartku do soboty wykonał więcej owocnej pracy nad przesiedleniami niż przez pięć minionych tygodni. Zrozumiał bowiem, iż szefowa popiera go z całego serca, a poza tym pomagał mu dr Joshua Christian: tłumaczył, martwił się, analizował, krytykował.

Zwycięzca i nowy mistrz. Ale mistrz czego?

Naprawdę przypadli sobie do gustu. Dlatego dni minęły im na ciekawej, pełnej szczęścia, efektywnej, nowatorskiej współpracy.

A przecież, zanim dr Christian poczuł zaledwie sympatię do dr. Chasena, ten był już zaintrygowany, zafascynowany, w końcu przepełniony głęboką miłością.

– Nie wiem, dlaczego – wyznał Judith w czasie jednego z nielicznych spotkań we dwójkę.

– Nonsens – odpowiedziała sucho. – Kluczysz, Moshe. Oczywiście, że wiesz. To całkiem proste.

Pochylił się ku niej nad biurkiem.

– Kochałaś kiedyś kogoś, Judith?

Ani drgnęła.

– Oczywiście.

– Nie powiedziałabyś mi o tym, prawda? Myślę, że nie mówisz prawdy.

– Kłamię tylko z konieczności – dodała swobodnie. – A teraz nie widzę potrzeby, by cię oszukiwać. Nie muszę bronić się przed tobą, bo mnie nie skrzywdzisz. Nie ukrywam przed tobą pobudek, bo nawet jeśli je odgadniesz, nie wpłyniesz na moje postępowanie. A ty kluczysz, mój drogi, ale nie urazisz mnie. Całkiem proste, nieprawdaż?

Westchnął, raczej rozdrażniony niż pokonany.

– Potrzebowałaś określonego człowieka. Człowieka. Takiego, który pociąga za sobą ludzi, ale nie zagrozi państwu i naszemu modelowi życia. Charyzma, tak? I, jak powiedziałem ci pięć tygodni temu, znalazłem go. Więc skąd wiem, że go kocham? On zmusza, by się go kochało! Ty go nie kochasz?

Zachowała kamienną twarz.

– Nie.

– Dajże spokój, Judith! Kłamiesz!

– Nie! Ja kocham – możliwości, jakie mi daje, a nie jego.

– Dobry Boże. Twarda z ciebie kobieta.

– Jeszcze bardziej kluczę niż ty, Moshe. Dlaczego go kochasz?

– Z wielu powodów. Po pierwsze dał mi największy zastrzyk energii w całej karierze. Nie oszukasz mnie, wiem, że go wybrałaś.

Jak nie kochać człowieka, którego wybrano dlatego, że wzbudza miłość? Jak nie kochać człowieka, który widzi wszystko tak wyraźnie i jest po prostu dobry? Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo dobrego!

Zawsze myślałem, że ktoś taki zanudzi mnie na śmierć albo go znienawidzę. Ale jak można nienawidzić kogoś naprawdę dobrego?

– Mógłbyś, gdybyś był zły.

– No cóż, dość często mnie irytuje – zamyślił się. – Analizuję tendencje, jakie dostrzegam w tej czy innej statystycznej grupie, a on siedzi, uśmiecha się, kręci głową i mówi: „O, Moshe, Moshe, przecież mówisz o ludziach!” A ja złoszczę się, to chyba niewłaściwe słowo.

Raczej jestem – zawstydzony. Tak, zawstydzony.

Zmarszczyła brwi. Nagle straciła cierpliwość. Powiedziała: „Mmmmm!” i szybko się go pozbyła. Potem siadła za biurkiem i rozmyślała.

W poniedziałek rano dr Carriol zamiast jazdy autobusem zaproponowała spacer do Departamentu Środowiska przez parki i ogrody Potomac. Dzień był ciepły, bezchmurny, pachnący i bezwietrzny.

– Czy uważasz, że zmarnowałeś czas, spotykając się z Moshe? zagadnęła, kiedy szli przez park West Potomac.

Odpowiedział bez wahania.

– Nie. Rozumiem, dlaczego nalegałaś na to spotkanie. Nawet popieram powody, dla których tu przyjechałem. Moshe to naprawdę wybitny, błyskotliwy i nietuzinkowy naukowiec. Ale, jak wszyscy, kocha raczej problemy niż ludzi. Jako człowiek wcale nie jest tak błyskotliwy i oryginalny.

– Zmieniłeś jego sposób myślenia?

– Trochę. Ale kiedy wrócę do Holloman, on zapomni o mnie i zacznie myśleć po swojemu.

– Nie posądzałam cię o defetyzm.

– Odróżnijmy realizm od defetyzmu. Przeobrażenie Moshe Chasena to nie rozwiązanie, Judith. Chodzi o przeobrażenie ludzi, którzy są przedmiotem jego badań.

– Jak byś to zrobił?

– Jak? – Zatrzymał się na porośniętym trawą zboczu. Poruszał się swobodnie, choć większość ludzi z trudem zachowywałaby tu równowagę.

– Tak. Jak byś to zrobił? – powtórzyła.

Nagle usiadł na trawie, oplatając kolana ramionami.

– Powiedziałbym ludziom, że najgorszy szok mają już za sobą, że czas zobojętnienia minął. Powiedziałbym, by wydobyli dumę z błota, a z chłodni uczucia, by zaakceptowali los i nauczyli się z nim żyć. A więc, że nasze zimy są mroźne i będą gorsze, że jak wszystkie państwa, a przynajmniej te na północnej półkuli – musimy radzić sobie z masową migracją, iż jesteśmy skazani na rodziny z jednym dzieckiem. Nie możemy ciągle wspominać dobrych dawnych czasów i przeklinać los, bezczynnie znosząc nieuniknione. Wczoraj przeminęło i nigdy już nie wróci.