Pod koniec września ta krótka letnia euforia zanikała. Za dwa miesiące rozpoczną się przesiedlenia, ale słońce już teraz słabiej grzało. Dwa miesiące na spakowanie rzeczy, niepotrzebnych na południu, zlikwidowanie interesów, a potem zaczną wydzwaniać i wystawać w kolejkach do urzędu, by dowiedzieć się, jak i kiedy odbędzie się zimowy exodus. A tymczasem wspaniałe babie lato, które teraz nastało we wrześniu, nie zaś w październiku, rozpoczęło swoje czary z upalnymi dniami i zimnymi nocami, barwiąc drzewa na czerwono, żółto, pomarańczowo, miedziano, bursztynowo i purpurowo. Ale w Holloman myślano tylko o tym, jak zimne będą noce i zamykano okna oraz drzwi. Tępy, monotonny, przerażająco cierpliwy smutek opadł na miasto wraz z pierwszą mgłą. Ludzie opowiadali, z jaką przyjemnością wyjadą, najlepiej na stałe. Komu podoba się takie życie, wieczne pakowanie się i przenoszenie? Komu w ogóle podoba się życie? Wskaźnik samobójstw wzrastał, oddziały psychiatryczne w szpitalu Chubb-Holloman i Katolickim Szpitalu w Holloman pękały w szwach, a w klinice Christianów odprawiano pacjentów z kwitkiem z braku miejsc.

Z Waszyngtonu nadeszły pocieszające wiadomości, że od roku 2033 czasowe przesiedlenia bardziej dopasuje się do warunków atmosferycznych: tylko pół roku na północy, od początku maja do końca października, i pół roku na południu, zamiast dotychczasowych czterech miesięcy. Oczywiście nie wszyscy wyjadą tego samego dnia; przesiedlenie na tak wielką skalę zajmie kilka tygodni, choć miało być przeprowadzone z maksymalną sprawnością ze względu na oszczędność nafty, węgla, drewna i przy minimalnych formalnościach.

W żadnym kraju na świecie nie dokonano by tak wiele w tak krótkim czasie co w Stanach Zjednoczonych, gdy zależało na tym władzom.

Ale dla ludzi pokroju burmistrza d’Este z Detroit nie były to dobre wieści; dla niego oznaczały początek końca i widmo zagłady dla miast północy i środkowego zachodu. Miasta z zachodniego wybrzeża, jak Vancouver, Seattle i Portland przetrwają dłużej, ponieważ tam jest cieplej, ale w końcu też upadną. Ci, którzy chcieli pozostać całą zimę w skazanych na zagładę miastach (szacowano, że to potrwa jeszcze z dziesięć lat), nie będą zmuszani do wyjazdu, tak jak kobiet protestujących przeciw modelowi rodziny z jednym dzieckiem nie zmuszano do aborcji czy sterylizacji. Po prostu nie udzielano im pomocy, ulg podatkowych, opieki społecznej.

– Nie chcę jechać na południe! – krzyknęła mama, gdy zebrali się w salonie, by porozmawiać o tych hiobowych wieściach z Waszyngtonu.

– Ani ja – stwierdził spokojnie dr Christian i westchnął. – Ale musimy, mamo. To nieuniknione. Chubb poprosił o przeniesienie, zaczynają od następnego roku, skończą koło 2040. Margaret Kelly dzwoniła wczoraj, żeby mi to powiedzieć. A propos, jest w ciąży.

Andrew wzruszył ramionami.

– No, skoro Chubb odchodzi, to już koniec z Holloman. Dokąd?

Dr Christian roześmiał się cicho.

– Z pewnością nie do żadnej ze swych filii w Unii. Kupili sporo ziemi pod Charlestonem.

– Mamy jeszcze czas, żeby zastanowić się, dokąd pójdziemy powiedział James. – Och, Josh! Kiedy wydarza się coś nowego, przystosowujemy się, wraca stabilność. Można powtarzać, że to złudne uczucie, ale nie tłumi to szoku, gdy nadchodzi następny wstrząs, prawda?

– Tak.

– Skąd ta decyzja? – spytała Miriam.

– Chyba wskaźnik urodzin i populacji obniżył się gwałtowniej, niż przewidziano – powiedział dr Christian. – Albo… kto wie?

Może mój przyjaciel doktor Chasen i jego komputer uznali, że nadszedł czas na ruch. Fenomen przesiedlenia – jeśli wolno mi to tak nazwać – trzeba przeprowadzić na wyczucie. To rzecz bez precedensu, chyba że weźmiemy pod uwagę masowe migracje narodów środkowej Azji. Ale ostatnia miała miejsce ponad tysiąc lat temu. Jedno jest pewne. Tej decyzji nie podjęto bez zastanowienia. Więc chyba wyruszymy.

– Nasza piękna klinika! – rozpaczała Miriam.

Mama płakała.

– Nie wyjadę, nie wyjadę! Och, proszę, Joshua, zostańmy. Nie jesteśmy biedni, przetrwamy!

Wyjął z kieszeni chusteczkę, podał ją Jamesowi, który przekazał ją Andrew, a ten pochylił się i osuszył twarz matki.

– Mamo, zostaliśmy w Holloman, bo wiedzieliśmy, że ci, którzy nie pojechali na południe, a także ci, którzy przenoszą się tylko na zimę, będą nas potrzebować najbardziej – tłumaczył cierpliwie dr Christian. – Ale teraz musimy przenieść się na południe, bo sądzę, że najgorsze będą pierwsze lata tego nowego etapu. Jedziemy tam, gdzie nas teraz potrzebują.

Mama skuliła się i zadrżała.

– Pewnie do jakiejś dziury w Teksasie, prawda?

– Jeszcze nie wiem. Może moja podróż reklamowa w listopadzie naprowadzi mnie na jakiś trop, jeśli odwiedzę wiele miejsc. W każdym razie, pora się rozglądać.

Andrew ucałował powieki mamy i uśmiechnął się do niej.

– No już, mamo, dosyć łez, uszy do góry!

– Och! – westchnęła Myszka, tak niespodziewanie, że wszyscy spojrzeli na nią.

– Och? – powtórzył dr Christian z miłością.

Ale ona wiedziała, co to za uczucie: miłość ojca do najmłodszego dziecka, brata do małej siostrzyczki. Dlatego przytuliła się do Mary, siedzącej obok na kanapie, a ta podała jej rękę, przywarła konwulsyjnie.

– Pani Kelly w ciąży – wykrztusiła wreszcie. – Czy to nie miła wiadomość?

– Owszem. – Dr Christian wstał. Spojrzał na matkę. – Nie opłakuj zmarłych, mamo. Mała Myszka ma rację. Ciesz się z żywymi.

Wyszedł na ganek, zamykając drzwi tak szybko, by nikt nie podążył za nim. Widoczny znak, że chce zostać sam.

Było cicho i bardzo zimno, ale sucho. Zbyt wiele zmian. Oparł się o oblodzoną drewnianą balustradę ganku. Ostatnio rodzina przeszkadzała mu myśleć, ale dziś było inaczej. Przypomnieli mu, że jest odpowiedzialny nie tylko za społeczeństwo, ale i za los najdroższych najbliższych. Uciekam od nich, im szybciej idę ku bezimiennemu tłumowi, tym bardziej oddalam się od rodziny. Dlaczego zmieniamy się?

Oni się boją, są smutni. I mają podstawy po temu. A jednak nie potrafię wykrzesać z siebie uczuć równie silnych, co kiedyś. Jestem zbyt wyczerpany, by obchodzić się z nimi tak cierpliwie i łagodnie jak powinienem!

Bestia mieszkająca w jego wnętrzu zatopiła w nim kły i szarpała go bezlitośnie. Puścił poręcz i włożył rękę pod sweter, a potem pod koszulę, okrywającą jego chudą pierś, jakby chciał wyrwać to coś, co dręczyło go i rozdzierało. Chciał zapłakać, by złagodzić ból. Zamknął oczy; nie wykrzesał łez.

„Boże przekleństwo: nowe ujęcie problemu nerwicy tysiąclecia” ujrzało światło dzienne pod koniec września. Pudło egzemplarzy autorskich dostarczono dr. Joshui Christianowi nazajutrz, gdy pierwsza partia książek opuściła drukarnię Atticusa pod Atlantą w stanie Georgia. Atticus posiadał też drukarnię w Kalifornii Południowej, zaopatrującą zachodnią część kraju.

Cóż za nadzwyczajne uczucie – zrozumiał dr Christian – zobaczyć na pięknie wydrukowanej i oprawionej książce swoje nazwisko.

Nigdy w życiu nie doświadczył czegoś tak nierealnego. Nie czuł szczęścia, którego się spodziewał. Oznaczałoby ono, że wszystko to dzieje się naprawdę, a wszystko, co dotyczyło książki, było nierzeczywiste.

Oczywiście ma dość czasu, by przywyknąć, że książka naprawdę istnieje, zanim wyruszy w podróż reklamową. Premierę wyznaczono na koniec października. Następne tygodnie upłyną komiwojażerom Atticusa na prezentowaniu książki księgarzom w całej Ameryce. Potem książkę w wielkich ilościach roześlą do księgarni. Poszczególne egzemplarze rozda się też za darmo ludziom, którzy po przeczytaniu przedstawiają w telewizji, radiu i prasie.

Gdy książka pojawiła się na Oak Street w Holloman, życie stało się dla dr. Christiana nierealne. Nie miał ani chwili wytchnienia, bo w tym samym dniu, w którym dostał egzemplarz, Mary zadzwoniła do jego gabinetu.

– Joshua, nie wiem, czy rozmawiałam z umysłowo chorym pacjentem, czy to było na poważnie – powiedziała dziwnym głosem. Może lepiej sam odbierz, dobrze? Mówi, że jest prezydentem Stanów Zjednoczonych, ale to nie brzmi jak mowa wariata.

Dr Christian z pewną obawą podniósł słuchawkę telefonu.

– Tu Joshua Christian. Czym mogę służyć?

– O, świetnie – usłyszał niski, znajomy głos. – Nazywam się Tibor Reece. Zwykle nie muszę wyjaśniać, kim jestem, ale dzwonię do pana osobiście z bardzo ważnego powodu.

– Tak, panie prezydencie?

– Przeczytałem pańską książkę, doktorze, i jestem poruszony.

Ale nie telefonuję, by powiedzieć tylko o tym! Chciałbym prosić pana o przysługę.

– Oczywiście, panie prezydencie.

– Czy zechciałby pan przyjechać na parę dni do Waszyngtonu?

– Tak, panie prezydencie.

– Dziękuję. Przykro mi, że przeszkadzam w pracy. Niestety, poufny charakter całej sprawy uniemożliwia mi zorganizowanie dla pana środka transportu lub udzielenia gościny. Ale jeśli dotrze pan do Waszyngtonu na własną rękę, zarezerwuję na pańskie nazwisko miejsce w hotelu Hay-Adams. Jest wygodny, a mieści się blisko Białego Domu. Czy zniesie pan te niedogodności, doktorze?

– Oczywiście, panie prezydencie.

W słuchawce rozległo się westchnienie ulgi.

– Skontaktuję się z panem w Hay-Adams w… sobotę?

– W tę sobotę, panie prezydencie. – Czy trzeba mówić „panie prezydencie”, czy też czasem można wtrącić „sir”? Dr Christian zdecydował, że podczas spotkania zaryzykuje i od czasu do czasu powie „sir”. Jak inaczej uniknąć sztuczności?

– Bardzo dziękuję, doktorze. I jeszcze jedno, jeśli można.

– Naturalnie, sir – odważył się dr Christian.

– Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zachował pan to dla siebie.

A więc, do soboty?

– Tak, panie prezydencie – lepiej nie przeciągać struny z tym „sir”.

– Jeszcze raz dziękuję. Do zobaczenia.

Dr Christian z zakłopotaniem wpatrywał się w słuchawkę. Po chwili wzruszył ramionami i odłożył ją.

W interkomie rozległ się głos Mary.