Christiana w Atlancie. Dotyczyło to również radia. Joshua spisał się na konferencji zaskakująco dobrze, bez skrępowania znosząc oślepiające błyski fleszy i pytania, rzucane przez ludzi, których niemal nie widział. Ale nie nadarzyła mu się żadna okazja do zabłyśnięcia, co ucieszyło kierowniczkę działu reklamy, zamierzającą zachować najlepsze dla Boba Smitha.

Tego człowieka otaczały tajemnice, których nie potrafiła zgłębić.

Na przykład: jak Atticus zorganizował dla niego helikopter, którym latał, gdziekolwiek mu się podobało. Nawet Toshio Yokinori, laureatka nagrody Nobla w dziedzinie literatury i w dodatku jedna z największych gwiazd filmowych, nie mogłaby o to poprosić. Nie zrażona niczym kierowniczka pojechała z dr. Christianem samocho’ dem spod Atticusa przy Park Avenue na stare lotnisko helikopterów przy East River, niespokojna o niego jak kwoka o jedyne pisklę.

Strzepywała mu pyłki ze starej tweedowej marynarki i użalała się nad błękitnym śladem zarostu na jego twarzy. A on, kochany, nawet nie mrugnął okiem.

Przewieźli go z Nowego Jorku do Atlanty w małym, zgrabnym helikopterze, należącym, jak wiedział, do floty lotniczej prezydenta.

Helikopter osiągał niemal prędkość dźwięku. Wewnątrz urządzony był jak luksusowy salon. Dr Christian, nigdy nie zdradzający naiwności w sprawach gnębiących jego rodaków, prywatnie bywał na tyle naiwny, że uznał ten środek transportu za standardowe udogodnienie, przeznaczone dla autorów Atticusa (kierowniczka trzymała język za zębami). Z pewnością nie miał pojęcia, że całe przedsięwzięcie finansował rząd Stanów Zjednoczonych – od helikoptera po auta i hotele.

Szybki, zwrotny helikopter wylądował na chwilę w Waszyngtonie, by zabrać dr Judith Carriol.

Dr Christian niezwykle ucieszył się na jej widok. Oczywiście mama chciała z nim pojechać, a James mężnie zgłosił swój akces, ale nie mogli sobie pozwolić na podróż, trwającą 10 tygodni. Mary również oferowała mu pomoc, ponuro i niechętnie. Odmówił jej z tego samego powodu. Miał nadzieję, że Lucy Greco poleci z nim do Atlanty, a jeśli nie ona, to Elliott MacKenzie, albo kierowniczka działu reklamy. Wizja samotnego lotu na pokładzie helikoptera nieco go zniechęcała.

Jeszcze nigdy nie podróżował w powietrzu. Zanim dorósł na tyle, by marzyć o lataniu, samoloty wycofano z użytku, z wyjątkiem kilku rejsów o szczególnej ważności. Zawsze były zarezerwowane przez osoby, posiadające z racji zawodu lub potrzeb odpowiednie przywileje. Zwykli śmiertelnicy podróżowali zatłoczonymi autobusami lub pociągami, z miasta do miasta, ze stanu do stanu, od granicy do granicy.

– Och, Judith, to cud! – wykrzyknął, ściskając jej rękę. Usiadła obok niego na tylnym siedzeniu.

– Pomyślałam, że chętnie spojrzysz na jakąś przyjazną twarz.

Mam pozwolenie na wyjazd, a Elliott uprzejmie zgodził się, bym pełniła rolę twojej oficjalnej eskorty i nieoficjalnej przyjaciółki. Mam nadzieję, że nie będę ci przeszkadzać.

– Jestem zachwycony!

– Wieczór z Bobem Smithem, co?

– Tak.

– Oglądałeś kiedyś ten program?

– Nigdy. Miałem zamiar, ale Andrew mi odradził. Obejrzał wszystkie programy z listy, którą przysłał mi Atticus i powiedział, żebym po prostu tam wszedł i zachował spokój.

– Zawsze słuchasz jego rad?

– Drew zawsze mądrze doradza.

– Zdenerwowany?

– Nie. A powinienem?

– Skądże. To dla ciebie bułka z masłem, Joshua.

– Zależy mi tylko na dotarciu do ludzi. Mam nadzieję, że Bob Smith przeczytał książkę.

– Mam nadzieję, że nie – powiedziała z pełną świadomością, że ma rację. – Opowiesz mu o nerwicy tysiąclecia. Nic nudniejszego nad słuchanie dwóch osób zadających sobie szczegółowe pytania.

– Słusznie. O tym nie pomyślałem.

– Dobrze. – Wzięła go za rękę. Odwróciła się do niego z uśmiechem. – Och, Joshua! Dobrze cię znów zobaczyć!

Nie odpowiedział. Odchylił tylko głowę na oparcie siedzenia, zamknął oczy i rozkoszował się nadzwyczajnym doznaniem – pędem w powietrzu niczym wystrzelony pocisk.

Poważne spotkania z zaproszonymi gośćmi to już przeszłość.

Z telewizji zniknęły wszelkie istotne tematy, chyba że poruszano je w programach muzycznych, klasycznych lub historycznych. Szekspir i Molier cieszyli się niezwykłą popularnością. Nawet w bardzo cenionych programach, prowadzonych przez Benjamina Steinfelda i Dominica d’Este omawiano poważne zagadnienia tylko wtedy, gdy dyskutowano o współczesnych problemach. W rzeczywistości tak je opracowywano, by nie wywoływały smutku ani gniewu. Środki masowego przekazu miały minimalizować wszelkie urazy i tłumić prawdziwą dociekliwość.

Zwłaszcza telewizja aż iskrzyła się od tańców, śpiewów i śmiechu.

„Wieczór z Bobem Smithem” zaczynał się o dziewiątej i trwał dwie godziny. Po piętnastu latach nadal elektryzował większość kraju.

W chwili gdy świeża, wesoła, piegowata twarz Boba Smitha pojawiała się na ekranie, uśmiechnięta do ucha do ucha, ze zmierzwioną rudą czupryną, zaczynało się nieprzerwane pasmo gagów, skeczy, numerów taneczno-wokalnych.

Schemat programu ukształtował się na długo przed narodzinami Boba Smitha – spontanicznie dowcipny i atrakcyjny gospodarz wraz z niezmordowanym i cierpliwym pomocnikiem, monolog na początek, rozmowa z gościem, piosenka albo numer wokalno-taneczny, wywiad z drugim gościem, skecz komediowy, prezentacja trzeciego gościa, piosenka albo numer wokalno-taneczny, rozmowa z czwartym gościem i tak dalej.

Zwykle zapraszano cztery do ośmiu osób. W zależności od tego, co Bob Smith sądził o każdym z nich, a także od ich stosunku do prezentera i widowni w studio. Po mistrzowsku wpadał rozmówcom w słowo i trafnie decydował, czy nie dopuszczać innych gości, jeśli aktualny rozmówca radził sobie lepiej, niż przewidywano.

Naprawdę nie nazywał się Bob Smith, lecz Guy Pisano, a swoją prostacką twarz ulicznika zawdzięczał jakiemuś dziewiętnastowiecznemu Wizygotowi, który przemaszerował przez Brenner Pass i skierował się na południe do Calabrii. W telewizji wybrano dla niego imię Bob, bo to najbardziej popularne imię męskie, a Smith – najbardziej popularne nazwisko. Nie kojarzyły się z religią lub nacją, a nieodparcie przywodziły na myśl zwykłego szarego człowieka. Jego pomocnik Manning Croft (prawdziwe nazwisko – Otis Green) był uroczy, czarny, zniewieściały i nieskazitelnie wytworny w najmodniejszym stroju od Rochestera lub Bensona. Znał swoje miejsce w „Wieczorze” i nigdy nie usiłował go zmieniać, choć w głębi duszy marzył, że pewnego dnia poprowadzi swój własny program.

Andrew mądrze doradził dr. Christianowi, by nie oglądał programu. Gdyby to zrobił, pewnie odwołałby podróż i uciekł w zacisze kliniki w Holloman, ufając, że przez książkę dotrze do mas, którym tak pragnął pomagać. A może rada Andrew wcale nie była mądra.

W każdym razie, dr Christian jechał teraz wielkim czarnym samochodem, z błogą nieświadomością tego, co go czekało, a dr Judith Carriol siedziała za nim. Jechali z lotniska w Atlancie przez Peachtree Street do wielopiętrowego, wyłożonego różowym lustrzanym szkłem studia NBC. Gmach stał na okazałym placu, przy budynkach CBS, ABC, Metromedia i PBS.

Studio „Wieczór z Bobem Smithem” zajmowało dwa piętra w północnej części NBC. Dr. Christiana powitała z najwyższym szacunkiem niedbale ubrana młoda dama, jedna z piętnastu asystentek.

Zawiozła go z dr Carriol windą na trzynaste piętro, a potem poprowadziła ich przez dziesiątki splątanych korytarzy, bez przerwy szczebiocząc do telefonu, przy czym część tego, co mówiła, mimo woli słyszeli posłusznie podążający za nią podopieczni.

W końcu, na jakąś godzinę przed rozpoczęciem programu usiedli razem w zielonym pokoju. Krzesła były obszerne i wygodne, a pochodziły z Widdicomb. Liczne stoliki do kawy ozdobiono flakonami pełnymi świeżych kwiatów, a co najmniej sześć gigantycznych monitorów wideo ustawiono tak, by można je było obserwować z każdego krzesła. Jedną ścianę zajmowała wyłożona lustrami minikawiarenka, z hożą dziewoją za ladą. Dr Christian podziękował za wszystko z wyjątkiem kawy, padł na pierwsze krzesło i rozejrzał się wokół z uznaniem.

– Dlaczego mam ochotę mówić szeptem? – powiedział do dr Carriol z figlarnym uśmiechem, którego nie umiał powstrzymać.

– Zupełnie jak w świątyni – odpowiedziała rozbawiona.

– No tak – rozejrzał się dokoła, lecz już poważniej. – Nikogo tu nie ma, tylko my.

– Jesteś pierwszym gościem. Zawsze proszą, żeby goście przychodzili co najmniej na godzinę przed występem. Następni zaraz się tu pojawią.

Obserwowanie gości było dla niego nowym, pouczającym doświadczeniem, które przyjmował z prawdziwą radością. Nikt nie przyjechał sam, niektórzy przyprowadzili całą świtę, chyba jakieś sławy, bo wśród obecnych wybuchła nagła sensacja. Byli bardziej przejęci niż jakikolwiek zwykły śmiertelnik, oglądający ich w domu. Milczeli, trzymali się na dystans. Ale zerkali ukradkowo na boki, strzygli czujnie uszami, bębnili palcami, jakby w oczekiwaniu na coś. Z każdego emanowało jakieś poczucie winy, zmieszane z odrobiną dręczącego strachu. To miejsce ma dla tych ludzi kolosalne znaczenie – zawyrokował pod koniec obserwacji.

Na półtorej godziny przed rozpoczęciem programu inna młoda asystentka zabrała go „na dół do makijażu”, jak to ujęła. Poszedł z nią posłusznie, zostawiając dr Carriol, która wyglądała wspaniale, swobodnie i sprawiała, że każdy w zielonym pokoju był dziwnie niespokojny.

W charakteryzatorni czuł się jak jakaś narośl lub brodawka.

Usadzono go w fotelu dentystycznym, a mrukliwy starszy mężczyzna wymamrotał coś o ciemnej cerze i rozszerzonych porach, po czym przystąpił do ozdabiania tej nie rokujących najmniejszych nadziei lilii.

– Piernik – powiedział nagle dr Christian.

Ręce zatrzymały się. Charakteryzator spojrzał na jego odbicie w lustrze, jakby nagle dotarło do niego, że jego klient to istota ludzka.

– Piernik? – powtórzył jak echo.