Ale to nie przerwa, jedzenie czy kawa sprawiły, że dr Carriol poczuła się szczęśliwa, spokojna i zadowolona. Po prostu znalazła się znów tam, gdzie przynależała, jej mózg pracował jak niegdyś, emocjonalne i fizyczne wyczerpanie ustąpiły. Czuła się sobą. I zrozumiała, jak zdradliwy i niebezpieczny był dla niej dr Christian. Przez wszystkie tygodnie, gdy przebywali razem, rozchwiała się jej osobowość. Co więcej, dopiero teraz uświadomiła sobie, jak stawała się nieprzyjemna i żałosna pod jego wpływem. Nie znosiła tego. Tu było jej życie. W Waszyngtonie! W Departamencie Środowiska! Teraz zastanawiała się, czy nienawidziła Joshuy Christiana z każdym dniem coraz bardziej, zmuszona do przebywania z nim. To była jej prywatna czarna dziura.

Harold Magnus rozkazał pani Taverner, by rozpoczęła negocjacje z sekcjami różnych urzędów, zajmującymi się zdrowiem psychicznym, w celu znalezienia dragonów dla dr Carriol. Teraz mógł już dokończyć rozmowę z kierowniczką Sekcji Czwartej.

– A zatem sądzi pani, że dr Christian nie wytrzyma podróży? zapytał osuwając się na krzesło i spoglądając na nią ponad okularami.

Po naprędce przyrządzonym posiłku podano dobrą, starą słodową whisky.

– O, będzie trzymał się na północy. Ale martwi mnie, co się stanie, gdy znów ruszy na południe. Przy obecnym tempie podróży, trzydziesty piąty równoleżnik minie koło pierwszego maja. A później wszędzie będą towarzyszyć mu gigantycznie tłumy. Nie wiem, jak zareaguje na kłębiących się dziko wokół niego ludzi, ale sądzę, że mesjanistyczna żyłka odezwie się w nim wielkim głosem. Gdyby był cyniczny albo działał dla pieniędzy czy po prostu chciał zdobyć władzę, nie mielibyśmy problemów. Ale, panie sekretarzu, on jest bezgranicznie szczery! Myśli, że pomaga innym. No cóż, rzeczywiście. Ale proszę sobie wyobrazić, co stanie się, gdy zjawi się w L. A.? Upiera się przy wędrówce, a miliony ludzi będą mu towarzyszyć – przerwała, głośno łapiąc powietrze. – Mój Boże! Mój Boże!

– Co? Co?

– Mam pomysł. Sza! Wróćmy do tematu. Maj to ostateczny termin. Do maja musimy zakończyć jego publiczne wystąpienia. Może po wstępnym leczeniu będzie kontynuował podróże.

– Więc co zrobimy? Po prostu porwiemy go i ogłosimy, że zachorował?

– To już nieaktualne. A co by było, gdybyśmy skończyli z hukiem, zamiast z piskiem? Dręczy mnie to, odkąd wystąpił u Boba Smitha. Eksplozja, pomyślałam wtedy. Nie podróż bez końca, ale długie odliczania przed kosmiczną eksplozją. Super-super-super publiczne wystąpienie.

Na twarzy sekretarza rozlał się uśmiech.

– Judith, moja droga, marnujesz się jako szara eminencja.

W głębi duszy podejrzewam, że jesteś impresariem. Masz rację. Powinien zakończyć z hukiem. Kosmiczny występ publiczny.

– Waszyngton – powiedziała.

– Nie! Nowy Jork!

– Nie! Nie! Wędrówka, panie sekretarzu! Rwie się do tego Decatur! Całą przeklętą drogę na piechotę. Przemarsz z Nowego Jorku do Waszyngtonu w maju. To wymaga organizacji, ale niech ma, czego chce. Niech idzie na wiosnę, kiedy liście rozwijają się na drzewach.

Co to będzie za marsz! Niech ciągnie ludzi od Purgatory aż do wybrzeży Potomacu. Marsz tysiąclecia. – Zesztywniała, nagle podobna do węża. – Oczywiście, tak nazwiemy! Marsz Tysiąclecia! Na koniec niech przemówi do tłumu ze stopni pomnika Lincolna albo z innego punktu, gdzie będzie dość miejsca, by ludzie zebrali się wokół niego. Już po wszystkim odeślemy go na tymczasową emeryturę do miłego spokojnego sanatorium.

– Boże! Mój Boże! – sekretarz Środowiska usiadł wstrząśnięty i trochę przerażony. – Marsz na taką skalę, Judith? Możemy wywołać rozruchy!

– Nie, jeśli dobrze wszystko zorganizujemy. Będziemy potrzebować pomocy wojska, to pewne. Trzeba przygotować jakieś kwatery wzdłuż trasy, punkty pierwszej pomocy, bufety, schroniska, takie rzeczy. I utrzymywać porządek. Ten kraj uwielbia parady, panie sekretarzu! Zwłaszcza takie, w których można uczestniczyć. On poprowadzi lud z miejsca, z którego tak wielu emigrantów przybyło ponad sto lat temu do siedziby rządu. Dlaczego mieliby wszczynać rozruchy? Atmosfera będzie karnawałowa. Widział pan kiedyś maraton, marszobiegi lub wyścigi rowerowe w zimny, słoneczny, rześki weekend w Nowym Jorku? Tysiące ludzi i zupełny spokój, są szczęśliwi, wolni, na świeżym powietrzu, w domu zostawili smutki i problemy razem z portfelami. Przez całe lata wszyscy eksperci twierdzili uparcie, że w Nowym Jorku tak łatwo pogodzono się z nastaniem epoki zlodowacenia, ograniczeniem przyrostu naturalnego, brakiem prywatnych samochodów i całą resztą dlatego, iż lokalne władze dały nowojorczykom alternatywny styl życia. No i proszę! Marsz Tysiąclecia będzie kosmicznym maratonem. Przyznajmy, on wyprowadził ludzi z pustyni bólu i bezużyteczności. Dał im credo, według którego mogą żyć, bo pasuje do naszych czasów. Więc niech ich teraz naprawdę poprowadzi! A kiedy będzie szedł z Nowego Jorku do Waszyngtonu, możemy zorganizować olbrzymie marsze w innych wielkich miastach w całym kraju. Na przykład z Dallas do Fort Worth. Z Gary do Chicago. Z Fort Lauderdal do Miami. Panie sekretarzu, to zagra!

Marsz Tysiąclecia!

Osiągnęła niemożliwe. Sprawiła, że Harold Magnus zapalił się do nierealnego pomysłu.

– Czy on nie zawiedzie? – jednak zapytał przezornie.

– Proszę go powstrzymać!

– Wybadam prezydenta. Jeśli zgodzi się, startujemy. Nie sądzę, żeby odrzucił ten pomysł. Trzecie wygrane wybory dodały mu energii. Teraz rozkoszuje się sukcesem i już wyobraża sobie, że w podręcznikach historii określa się go jako prezydenta lepszego nawet od Gusa Rome. Może pomógł mu też rozwód z Julią. Nie sądziłem, że to zrobi!

Ale do rzeczy, do rzeczy. Marsz Tysiąclecia… Cały kraj poruszony, dosłownie i w przenośni. Damy znać reszcie świata, że koniec z depresją, że zaczyna się rozwój! O, ludzie, jakie to piękne, jakie piękne!

Wstała z grymasem.

– Chciałam spędzić parę dni w Waszyngtonie, ale chyba powinnam wrócić do niego. Może jutro. To on jest osią całej sprawy, więc muszę pilnować, żeby nie rozsypał się przed majem. Ale na każdy weekend wpadnę do Waszyngtonu, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

– Dobry pomysł. Sekcja Czwarta będzie lepiej pracować pod pani nadzorem. Choć muszę powiedzieć, że John Wayne jest znakomity w sprawach administracyjnych i z pewnością świetnie sobie poradzi.

– A zatem bardzo się cieszę, że nie ma mojego umysłu.

Spojrzał na nią zaskoczony, a potem się roześmiał.

– No tak, pewnie. Mam nadzieję, że Helena znajdzie przez tę noc dragonów.

– Wpadnę od razu po spotkaniu z nimi.

– Judith?

– Słucham?

– A jeśli Joshua nie wytrzyma do maja?

– Marsz Tysiąclecia i tak się odbędzie. Dlaczego nie? Byłoby to wotum zaufania dla niego ze strony ludzi. Rozumie pan, taka gigantyczna laurka.

Zachichotał.

– Genialne, niech to! – a potem, jak typowy mężczyzna, musiał zmienić front. – Wiesz, Judith, jesteś najbardziej zimnokrwistą suką, jaką znam.

Zna-ko-mi-cie, Judith Carriol! Właśnie umocniłaś swoją pozycję w Środowisku. Nikt nie zepchnie cię z piedestału! Twoja ranga wzrosła tego roku przynajmniej o dwa szczeble. Pierwszy raz od ośmiu lat ten ohydny, zadufany, bezlitosny stary żarłok Magnus zwrócił się do ciebie po imieniu! Masz władzę! Dopięłaś swego. Osiągnęliście punkt, w którym on polega na tobie bardziej niż na sobie. Wreszcie cieszy się ze statusu urzędnika. Zadziwiające, że w tych czasach nadal gnębi się kobiety. Ale nie ją! Jest lepsza niż wszyscy cholerni mężczyźni w tym mieście i wkrótce tego dowiedzie. Za rok dostaniesz własny samochód, którym będziesz jeździła do pracy i z pracy, wszystkie dodatki, i zaczniesz chodzić na sezonowe aukcje dzieł sztuki w Sotheby’s, i…

Zatrzymała się nagle na chodniku przy K Street, naprzeciw wejścia do Środowiska, gdzie jej szofer zaparkował wóz po powrocie z Białego Domu. Miał odwieźć ją do domu. Zbliżała się dziewiąta.

Temperatura spadła do około czterdziestu stopni poniżej zera. Wiał wiatr i padał śnieg. A ona była ubrana stosownie do podróży autem, a nie czekania na autobus. Ten pieprzony stary drań Magnus odesłał samochód. Umyślnie? Oczywiście, że tak! Żeby pokazać, gdzie jest jej miejsce. O, zapłacisz mi za to!

W połowie drogi do przystanku dostrzegła komizm tej sytuacji i wybuchnęła śmiechem.

Dołączyła do dr. Christiana w Sinoux City w stanie Iowa. Była w Waszyngtonie dłużej niż planowała, ponieważ zebranie dragonów wymagało trochę czasu, a nie mogła wyjechać, nie pouczywszy ich o obowiązkach. W Chicago spędziła jeden dzień z powodu koszmarnej śnieżycy, nawet jak na ten lodowaty Czyściec Michigan. Na szczęście jej sześciu dragonów – dobrych chłopaków, dzięki Bogu – uciekło z Chicago w helikopterze tuż przed zadymką. Ona zaś tkwiła w mieście trzydzieści sześć godzin.

Dr Christian kończył spotkania w Sioux City. Umówili się na lotnisku. Lecieli teraz helikopterem do Sioux Falls w Dakocie Południowej.

Przez całą drogę czuła, jak wzbierają w niej lęk i odraza do tej misji, do życia, narzuconego jej przez dr. Christiana. Jaki śliczny był Waszyngton, jak schludny i przytulny jej dom, z jaką przyjemnością zobaczyła Johna Wayne’a, Moshe Chasena i innych. Od „Wieczoru z Bobem Smithem” a zbyt krótką wizytą w Waszyngtonie minęło dziesięć tygodni. Niewiarygodnych, radosnych, obrzydliwych tygodni.

O dziesięć za dużo z Joshuą Christianem.

Dlaczego tak boi się ponownego spotkania z nim? Czemu martwi się o to, co jej powie?

Christianowie jeszcze się nie zjawili, gdy Billy wylądował, dlatego powiedziała, żeby odstawił maszynę do hangaru, a potem schronili się w niewielkiej poczekalni. Zważywszy humory i kaprysy dr. Christiana, mogli tkwić tu jeszcze kilka godzin, a zaczynał prószyć śnieg. Nie przylatywały tu żadne samoloty. Pas startowy utrzymywano wyłącznie na wszelki wypadek.

Dr Christian przybył po półgodzinie. Ubrany był w strój polarnika, a otaczało go ponad pięćdziesiąt osób. No, nic dziwnego! Gdziekolwiek poszedł, ludzie podążali za nim w każdą pogodę, z wyjątkiem nawałnicy.