– O, jak mądrze postąpił major Withers, wysyłając ci jedwabne piżamy. Ciekawe, gdzie tak szybko je zdobył?

– To jego własne – powiedziała mama, przegryzając nitkę.

– Dobry Boże! – roześmiała się Judith. – Kto by pomyślał?

– Jak miewa się Joshua? – zapytała mama, tak bezceremonialnie, że najwyraźniej podejrzewała, iż syn choruje. Dr Carriol nie miała co do tego wątpliwości.

– Dość kiepsko. Chyba zaniosę mu tylko wielką porcję zupy, nic więcej. Może spać tam, gdzie jest, będzie mu wygodnie. – Podeszła do stołu, wzięła talerz w lewą rękę, a łyżkę w prawą. – Mamo?

– Tak?

– Bądź tak miła i nie zbliżaj się do niego, dobrze?

Wielkie błękitne oczy mamy zaszkliły się, ale mężnie przełknęła rozczarowanie.

– Oczywiście, jeśli sądzisz, że tak trzeba.

– Tak. Dobra z ciebie dusza, mamo. Przeżyłaś okropny okres, wiem, ale jak tylko skończymy z Waszyngtonem, poślemy Joshuę na długi odpoczynek, a ty będziesz go miała dla siebie. Co myślisz o Palm Springs, hę?

Ale mama tylko uśmiechnęła się smutno, jakby nie wierzyła w te słowa.

Kiedy dr Carriol wróciła z talerzem zupy, dr Christian usiadł, spuszczając nogi z wysokiego łóżka. Teraz wyglądał na bardzo zmęczonego, ale nie wyczerpanego. Owinął się bawełnianym prześcieradłem niczym sarongiem, przykrywając najgorsze obrażenia poniżej klatki piersiowej i pod pachami. Nawet stopy przykrył. Bez wątpienia przygotował się na przyjęcie mamy. Judith bez słowa podała mu zupę i przyglądała się, jak siorbie.

– Dokładkę?

– Nie, dziękuję.

– Śpij tutaj, Joshua. Rano przyniosę ci ubranie. Nie martw się, rodzina sądzi, że jesteś strasznie zmęczony i trochę rozdrażniony.

Mama przyszywa jedwabną podszewkę do twoich spodni. Nie jest tak zimno, więc lepiej ci będzie z jedwabiem niż w kalesonach.

– Dobra z ciebie pielęgniarka, Judith.

– Tylko wtedy, gdy kieruję się zdrowym rozsądkiem. W przeciwnym razie gubię się. – Spojrzała na niego, trzymając pusty talerz. Joshua, dlaczego? Wytłumacz mi!

– Co dlaczego?

– Dlaczego ukrywasz chorobę?

– To nigdy nie było dla mnie ważne.

– Jesteś szalony!

Przechylił głowę rozbawiony.

– Boskie szaleństwo!

– Mówisz serio, czy kpisz ze mnie?

Położył się na wąskim łóżku i patrzył w sufit.

– Kocham cię, Judith Carriol. Kocham cię bardziej niż ktokolwiek na świecie – powiedział.

To wyznanie wstrząsnęło nią bardziej niż widok jego ciała, aż z wrażenia opadła na krzesło obok łóżka.

– No pewnie! Twierdzisz, że mnie kochasz, a co mi powiedziałeś przed godziną?

Odwrócił głowę na płaskiej poduszce i spojrzał na nią tak smutno i dziwnie, jakby tym pytaniem go rozczarowała.

– Kocham cię, bo najbardziej potrzebujesz miłości spośród wszystkich znanych mi ludzi.

– Kochasz mnie jak starą, brzydką, zniekształconą kalekę! Dzięki! – Zerwała się z krzesła i wypadła z pokoju.

Rodzina była znów w komplecie. Boże, ratuj mnie przed Christianami! Dlaczego nie znalazła właściwych słów, by mu odpowiedzieć?

Jak mógł oczekiwać szczerej reakcji wobec takich rewelacji? Niech cię diabli, niech cię diabli, Joshuo Christianie! Jak śmiałeś potraktować mnie z góry?

Odwróciła się na pięcie i wróciła do kabiny. Leżał z zamkniętymi oczami, ujęła go za podbródek i nachyliła się. Dzieliło ich dziesięć centymetrów. Otworzył oczy. Czarne, czarne, czarne ma oczy mój ukochany…

– Zabieraj swoją miłość! – powiedziała. – Wsadź ją sobie w tyłek!

Rano asystowała przy toalecie Joshuy, choć właściwie to on jej asystował. Najgorsze otarcia i rany przyschły. Dziś przemeblowała łazienkę – wstawiła inne łóżko i zdobyła urządzenie pochłaniające parę z powietrza. Kiedy go ubierała, nie odzywał się ani słowem, siadał, wstawał, odwracał się, wyciągał ręce – automatycznie wykonywał jej polecenia. Ale jakby nie zaprzeczał, najwyraźniej czuł ból.

Momentami trząsł się jak zwierzę albo drgał niczym epileptyk.

– Joshua?

– Mmmm?

– Nie sądzisz, że kiedyś każdy z nas musi podjąć decyzję, jak żyć? To znaczy, dokąd zmierza, co chce osiągnąć, czy plany dotyczą życia osobistego, czy czegoś większego?

Nie odpowiedział. Nie miała pewności, czy w ogóle ją usłyszał, aie uparcie drążyła.

– Wykonuję tylko swoją pracę, w której jestem dobra, pewnie dlatego, że nie pozwalam, by ktokolwiek wszedł mi w drogę. Ale nie jestem potworem! Naprawdę! Nigdy nie wędrowałbyś z tymi ludźmi, gdybym ci tego nie umożliwiła, rozumiesz? Wiedziałam, czego im potrzeba, ale nie potrafiłam im tego dać. Więc znalazłam ciebie. A ty byłeś szczęśliwy, zanim zalęgły ci się w głowie robaki. Joshua, nie możesz winić mnie za to, co się stało! Nie możesz! – ostatnie słowa zabrzmiały rozpaczliwie.

– Och, Judith, nie teraz! – krzyknął żałośnie. – Nie mam czasu! Chcę tylko dojść do Waszyngtonu!

– Nie możesz mnie winić!

– A muszę? – zapytał.

– Chyba nie – powiedziała posępnie. – Och, chciałabym być kimś innym. A ty?

– Pragnę tego w każdej sekundzie każdej minuty każdej godziny każdego dnia! Ale muszę skończyć wzór, póki żyję.

– Jaki wzór?

Oczy błysnęły mu nagle jak iskra w kadzidle.

– Gdybym wiedział, Judith, byłbym więcej niż człowiekiem.

Maszerował, a za nim miliony ludzi. Pierwszego dnia z Manhattanu do New Brunswick, choć już nie tak szybko i nie w takim tłumie.

Szedł przez Filadelfię, Wilmington i Baltimore, aż ósmego dnia doszedł do peryferii Waszyngtonu.

Ci, którzy wędrowali z nim, przycichli, gdy mieszkańcy Nowego Jorku wrócili do domu, choć niektórzy barwni i zapalczywi nowojorczycy zostali do końca. W pochodzie cały czas uczestniczyło około miliona osób. Szedł chodnikiem przez 1-95. Helikoptery krążyły nad nim, wozy telewizyjne jechały z przodu, rodzina dreptała tuż za nim, a roześmiani i śmiertelnie zmęczeni rządowi dygnitarze na czele tłumu. Od New Brunswick towarzyszył im gubernator New Jersey.

Gubernator Pennsylwanii dołączy! w Filadelfii, gdzie dr Christian wygłosił krótkie przemówienie. Gubernator Maryland, ze względu na wiek i tuszę był w komitecie powitalnym w Waszyngtonie, natomiast przewodniczący zjednoczenia dowódców sztabowych, dziewiętnastu senatorów USA, ponad stu kongresmanów i pięćdziesięciu generałów, admirałów oraz astronauci włączyli się do pochodu, gdy dr Christian przechodził w Baltimore koło na wpół wykończonych murów z czerwonej cegły. Były to pozostałości po ambitnej społecznej inicjatywie budowy fabryki, porzuconej u schyłku stulecia.

Maszerował. Dr Carriol nie pojmowała, jakim cudem, ale maszerował. Co noc pielęgnowała jego zmaltretowane ciało. Mama co noc przyszywała nową jedwabną podszewkę do nowej pary spodni, a rodzina próbowała nie upadać na duchu, kiedy odchodził z zazdrosną strażniczką, której – a tylko oni to wiedzieli – niezwykle zależało na trzymaniu ich w nieświadomości co do stanu Joshuy.

Za New Brunswick wyłączył się zupełnie. Myślał jedynie o Waszyngtonie.

Umysł zdradził go, choć przybył zaledwie do Greenbelt na peryferiach Waszyngtonu. To była ich ostatnia noc na biwaku. Tu puściły jego systemy obronne, odprężył się, jakby dotarł już nad Potomac.

Nie poszedł do kabiny, lecz usiadł wraz z rodziną w głównym pomieszczeniu namiotu i rozmawiał oraz śmiał się jak niegdyś. Zamiast siorbać zupę, zjadł porządny obiad w towarzystwie bliskich: gulasz cielęcy, tłuczone ziemniaki i fasolka szparagowa, a potem kawę i koniak.

Czuł ostry ból. Dr Carriol wychwytywała już drobne, wymowne oznaki cierpienia: oczy wlepione gdzieś w przestrzeń, skurcz mięśni przy niewłaściwym ruchu (na użytek rodziny nazywał je skurczami), napięta, martwa skóra na policzkach i nosie, chaotyczna rozmowa.

W końcu poleciła, by wykąpał się i położył spać, na co chętnie przystał.

Odkręciła dopływ powietrza do wanny i szczelnie zamknęła brezentową klapę przy wejściu do kabiny, gdy pognał do toalety. Wymiotował, aż nie miał już czym, w bólu, przerażeniu, szarpany paroksyzmami. Po wszystkim pomogła mu dojść do łóżka. Skulił się na brzegu i chrapliwie dyszał. Był tak wyczerpany i napięty, że jego twarz przybrała odcień czarnej perły.

Wyjaśnienia i wzajemne obwinianie się, oskarżenia i usprawiedliwienia skończyły się w New Brunswick. Od tej pory połączyli się w bólu i cierpieniu, zjednoczeni w obliczu świata koniecznością dochowania tego sekretu za każdą cenę. Była jego służącą i pielęgniarką, jedynym świadkiem walki, by dalej funkcjonował, jedyną osobą, która wiedziała, jak kruche było istnienie Joshuy Christiana.

Teraz trzymała na łonie jego głowę, a on z wysiłkiem usiłował zaczerpnąć powietrza w płuca. Kiedy poczuł się lepiej, obmyła mu gąbką twarz i dłonie, przyniosła kubek i miednicę, by wypłukał usta.

Milczeli. Zjednoczeni.

Dopiero gdy otuliła go w jedwabną piżamę i posmarowała wszystkie rany, przemówił powoli, niewyraźnie.

– Pomaszeruję jutro.

Nie mógł dalej mówić, zbyt się trząsł. Miał sine usta.

– Zaśniesz? – spytała.

Cień uśmiechu wokół dzwoniących zębów. Skinął głową i natychmiast zamknął oczy.

Została przy nim. Siedziała cicho i nie spuszczała z niego oczu, dopóki się nie upewniła, że śpi. Wtedy wstała i wymknęła się na palcach, by zatelefonować do Harolda Magnusa. Wreszcie wrócił z wygnania i zasiadał do bardzo późnego, wytęsknionego posiłku.

– Muszę z panem natychmiast pomówić – oświadczyła. – To nie może czekać, poważnie.

Był wściekły, ale znał Judith na tyle, by z nią nie dyskutować.

Mieszkał po drugiej stronie rzeki w Arlington, co oznaczało, że do Departamentu jest bliżej z Greenbelt. Poza tym, nienawidził przyjmowania personelu w domu i pospiesznego jedzenia.

– A zatem do zobaczenia w moim biurze – powiedział krótko i odwiesił słuchawkę. Na kolację miał być wędzony łosoś z Nowej Szkocji oraz coq au vin, które musiały zaczekać, aż wróci.

Szlag by to trafił!