W każdym razie, powiedziano nam, że za kilkadziesiąt lat – albo stuleci – będzie już dość danych, żeby ogłosić, co właściwie się stało.

A na razie – Bóg jeden wie. To wszystko nie potrwa zbyt długo raptem tysiąc lat, może dwa. Cóż to znaczy wobec wieczności. Ale rzeczywistość przetrwa nas, nasze dzieci i jeszcze wiele następnych pokoleń. Ziemie, na których mogliśmy wieść owocne życie, kurczą się gwałtownie. Większości dostępnych zapasów wody grozi przemiana w polarną czapę lodową, a populacja jest wciąż zbyt liczna. Oto, co przyniosło nam trzecie tysiąclecie! I nic na to nie poradzimy.

Wzruszył ramionami i zamilkł na jakieś dziesięć sekund – była to precyzyjnie, choć instynktownie wyliczona pauza dla uzyskania maksymalnego efektu. Ponownie przemówił już ciszej i spokojniej, wprowadzając słuchaczy w inny nastrój.

– Ale my, Amerykanie, nie martwiliśmy się aż tak bardzo. Byliśmy najbardziej rozwiniętym narodem na świecie i wiedzieliśmy, że sobie poradzimy. Nie przypuszczaliśmy nawet, że trzeba będzie zacisnąć pasa więcej niż o kilka dziurek. Ale zapomnieliśmy o reszcie świata. A ta obróciła się przeciwko nam! Jak wszyscy, to wszyscy.

Pozwolić narodowi USA, by rósł i rozmnażał się, kiedy im narzucono programy redukcji populacji, które musieli zaakceptować? O, nie! Dla każdego kraju model rodziny z jednym dzieckiem przez co najmniej cztery pokolenia, a potem zawsze już tylko dwójka dzieci. Sprzeciwiliśmy się i zostaliśmy zupełnie sami. A kiedy emocje opadły, zrozumieliśmy, że nie damy rady zjednoczonej przeciw nam reszcie świata.

Nie moglibyśmy prowadzić tak wielkiej wojny nawet w najlepszych czasach, a – przyznajmy – te czasy już minęły. Zmarnowaliśmy tak strasznie wiele, a nade wszystko straciliśmy ducha i siłę narodu. Nasze mózgi zagubiły się w szaleństwie, serca – w pozbawionej miłości kopulacji, a dusze w zamęcie.

Kiedy granice Eurowspólnoty spotkały się ze Wspólnotą Bliskiego Wschodu – a nie mogliśmy powstrzymać tego procesu – została nam już tylko droga do Delhi.

Jego głos niemal zamarł w pełnym smutku szepcie; czas fajerwerków minął. A raczej minąłby, gdyby mama pozwoliła na to. Ale ona, wiedząc świetnie, gdzie ukłuć, żeby zabolało, pragnęła jeszcze więcej ognia.

– Nigdy nie uwierzę, że musieliśmy podpisać ten traktat, by nie zginąć! – krzyknęła. – Stary Gus Rome sprzedał nas za pokojową Nagrodę Nobla!

– Jesteś typową przedstawicielką pokolenia! Dlaczego nie rozumiesz, że to przez was utraciliśmy dumę, twarz, zostaliśmy upokorzeni? To koniec! Koniec, koniec, koniec, koniec! Ale moje pokolenie pozbiera szczątki i zacznie wszystko od początku, zejdzie do podstaw i sprawi, że Ameryka znów stanie się tym, czym była! Wy cierpieliście, bo odebrano wam dumę. Ja jej nie mam! Więc ani trochę nie obchodzi mnie, czy Gus Rome miał rację, podpisując traktat, zamiast rozpocząć wojnę, której nie mogliśmy wygrać.

Umysł zaczął mu wrzeć, jakby chciał wytrysnąć przez czaszkę, usta, uszy, nozdrza, oczy… Uspokój się, uspokój, Joshua! Ukrył rozpaloną twarz w zimnych dłoniach i potrząsał, dopóki ucisk w skroniach nie ustąpił. Wtedy opuścił ręce i znowu chodził, ale już znacznie wolniej. Ciemne oczy błyszczały mu w głębokich oczodołach.

Nagle zatrzymał się i odwrócił ku wciąż nieruchomo siedzącej rodzinie.

– Dlaczego wydaje mi się, że to muszę być ja? – zapytał.

Nikt nie znał odpowiedzi. On również. To było całkiem nowe pytanie, które zadawał sobie dopiero od kilku tygodni, więc rodzina nie wiedziała, co przez to rozumiał. Ale zauważyli, że z każdym dniem coraz mniej zaprzątają go abstrakcje, a bardziej konkrety.

– Dlaczego to miałbym być ja? – powtórzył. – Mieszkam w Holloman, a czy to jest środek Wszechświata? Nie! Tylko jedno z tysięcy starych zadupi, żałośnie staczających się do wspólnego grobu i czekających, aż buldożery przyszłości zrównają je z ziemią i zasadzą lasy. Podobno mamy przed sobą jeszcze kilkaset lat, zanim lodowce zdruzgoczą nasze drzewa. To dużo czasu jak dla lasów. Ale kiedyś – ach, kiedyś Holloman było miastem koszul i uczonych, maszyn do pisania i broni, skalpeli i strun fortepianowych. W Holloman krzewiono naukę, ubierano ciało, propagowano słowa, zadawano ludziom śmierć, wycinano zrakowaciałe tkanki i tworzono muzykę. Holloman było symbolem tego, co osiągnął Człowiek u progu trzeciego tysiąclecia. I może dlatego wybrano właśnie mieszkańca Holloman.

Nikt nie wiedział, co odpowiedzieć, ale troje spróbowało.

– Jesteśmy z tobą, Joshua – stwierdził James.

– Dokądkolwiek nas zaprowadzisz – dodał miękko Andrew.

– I niech Bóg zlituje się nad nami – powiedziała Mary.

Miriam powoli rozebrała się i wślizgując się w dentonki przy wtórze szczękania zębów powiedziała: – Czasami wydaje mi się, że on chyba nie jest człowiekiem.

– Znasz go od tylu lat i nadal tak twierdzisz? – zapytał James.

Leżał już w łóżku, opierając stopy o butelkę z gorącą wodą. – Nigdy nie spotkałem nikogo tak głęboko ludzkiego.

– W nieludzki sposób – uparła się, a potem dodała spokojnie: – I staje się coraz gorszy. Tej zimy zmienił się. A teraz w dodatku staje przed nami i pyta, dlaczego to ma być on.

– Nie gorszy, tylko lepszy – mruknął sennie James. – Mama mówi, że Joshua osiąga szczyt możliwości.

– Nie wiem, które z nich bardziej mnie przeraża, on czy mama.

Dlatego powtórzę komentarz Mary: niech Bóg się nad nami zlituje.

Jimmy, kochany! Och, gdzie jesteś? Obejmij mnie, tak mi zimno!

Martha-Myszka przemknęła do kuchni, przerażona na samą myśl, że mogłaby zastać tam mamę, wciąż królującą przy kuchence. Co wieczór czekała cierpliwie, aż upewniła się, że mama odłożyła już swoje berło i majestatycznie wstąpiła na piętro. Dopiero wtedy ośmielała się zejść do kuchni, by przyrządzić gorącą czekoladę, którą Andrew lubił wypić już w łóżku. Z początku wydawało się jej, że wielki czarny cień na ścianie należy do mamy. Serce jej załomotało i zamarło. Ale cień należał do Mary. Pilnowała przy kuchence gotującego się mleka.

– Nie uciekaj, malutka – powiedziała łagodnie. – Dotrzymaj mi towarzystwa, a ja zrobię ci czekoladę.

– Och, nie! Nie trudź się, ja sama przygotuję, naprawdę!

– Dlaczego miałabym trudzić się, skoro sobie też robię? I dlaczego raz w życiu Drew nie poda ci czekolady? Psujesz go, Myszko, zupełnie jak mama.

– Nie! Nie! To… on… To był mój pomysł, naprawdę!

– Kochanie, dlaczego zawsze jesteś taka przerażona? – Mary uśmiechnęła się do wrzącej zawartości garnka, wsypała czekoladę w proszku, zamieszała dokładnie, wyłączyła gaz i nalała niejeden, lecz trzy pełne kubki gorącego napoju, udowadniając, że przewidziała nadejście Marthy. – Jesteś takim rozkosznym maleństwem – powiedziała, stawiając dwa kubki na małej tacy. – Za miłym dla nas. I o wiele za miłym dla Drew. A Joshua w końcu zrobi z ciebie siekane kotlety.

Mała łagodna twarzyczka rozświetliła się na sam dźwięk magicznego imienia.

– Och, Mary! Czyż on nie jest cudowny?

Ten ekstatyczny okrzyk sprawił, że opadła z sił.

– Tak, oczywiście – powiedziała znużona.

Jej reakcja nie uszła uwagi Marthy, której twarz przygasła.

– Często zastanawiam się… – ale zabrakło jej odwagi, by dokończyć.

– Nad czym?

– Nie lubisz Joshuy?

Mary zesztywniała i zadrżała.

– Nienawidzę go! – odpowiedziała.

Mama czuła podniecenie. Tej zimy Joshua stał się jakiś inny.

Bardziej ożywiony, entuzjastyczny, pewny siebie, bardziej – uduchowiony? Dojrzałość. To musiała być dojrzałość. Miał trzydzieści dwa lata, wiek, w którym umysł z ciałem tworzą nierozerwalną całość.

Jest podobny do ojca – tak jak on, późno rozkwita. Och, Joe, dlaczego umarłeś? Mogłeś wreszcie zrobić to, co chciałeś. I czy to nie typowe, że nie miałeś na tyle rozumu, żeby znaleźć Holliday Inn, zanim śmierć znalazła ciebie?

Ale to nie dotyczyło Joshuy. Z jednego powodu – był jej dzieckiem. Na tym polegała jego przewaga. A ona czuła się wciąż na tyle młoda i pełna energii, by go wspomagać. Czekało ją jeszcze wiele lat pracy.

Każdego wieczora przygotowywała sobie łóżko, równie fachowo, jak prowadziła dom. Najpierw termofor, wypełniony wrzącą wodą – dopiero była zabawa, kiedy trafiał się nieszczelny korek.

Zatkała termofor i zabezpieczyła, wtykając trzonek łyżki w kółeczko na czubku, po czym posługując się tą dźwignią, obróciła go jeszcze raz. Potem okręciła termofor grubym ręcznikiem – dwie warstwy materiału dzielące skórę od rozpalonej gumy – i spięła materiał spinaczami do bielizny. Umieściła termofor w tej części łóżka, na której spoczywały ramiona, przycisnęła go poduszką, a tę kołdrą.

Pięć minut – i termofor sam ześliźnie się w dół, następne pięć minut – i znajdzie się tam, gdzie miały leżeć stopy. Przez ten czas zdjęła kardigan, sweter, spódnicę, halkę (nie znosiła spodni, więc zakładała je tylko na dwór), podkoszulek, długie wełniane reformy, grube rajstopy i biustonosz, po czym wśliznęła się niczym węgorz – w jej ruchach nie było żadnych oznak starszego wieku w grubą nocną koszulę, chroniącą przed zimnem. Nigdy nie włożyłaby dentonek. Co za okropieństwo; długie kalesony ze stopami.

A jednak, choć nie przyznałaby się do tego nawet przed sobą, podczas dużych mrozów często siusiała, a za nic nie pozwoliłaby sobie na poplamienie garderoby przed rozpięciem. Ostatni manewr polegał na podniesieniu kołdry na tyle wysoko, by wśliznąć się pod nią, a jednocześnie odwróceniu poduszki nagrzaną stroną do góry. I piorunem do łóżka – ciepło, ciepło, ciepło, ciepło, ciepło. Największy luksus w ciągu całego dnia – dotknąć całym ciałem prawdziwego źródła ciepła. Leżała oszołomiona szczęściem pozwalając ciepłu przenikać skórę i ciało aż do kości. Rozkoszowała się tym jak dziecko porcją lodów. A potem, stopami obutymi w zrobione na drutach bambosze, przesuwała termofor, aż wreszcie dotknęła go ręką cudowne, promieniujące ciepło – i przesunęła wzdłuż klatki piersiowej, gdzie pozostał na całą noc. Rano wykorzysta ciepłą jeszcze wodę do umycia twarzy i rąk.