J.D. otworzył lodówkę. Za stertą wiktuałów znalazł kilka puszek piwa. Otworzył jedną i wypił porządny łyk.

– Auuć! Mamo! Jak to boli! – dobiegł go krzyk rozżalonej Christiny.

– Cicho, maleńka, wytrzymaj jeszcze minutkę – odpowiedziała Tiffany.

J.D. nie mógł tego dłużej słuchać. Wyszedł na zadaszoną werandę. Rozciągał się z niej widok na podwórze i ogród. Pod obłażącą z farby ścianą domu stała duża ogrodowa huśtawka i dwa fotele na biegunach. Przed nimi na gazonach pieniły się barwne, pachnące petunie, nagietki i kilka innych gatunków kwiatów, których nazw nie pamiętał. Na ścieżce leżała odwrócona do góry dnem aluminiowa foremka do ciasta, a obok kupki ziemi, trawy i pojedyncze płatki kolorowych bratków. J.D. ominął cały ten bałagan i stanął na wypalonym słońcem trawniku. Philip nabył posiadłość, traktując ten zakup jako inwestycję na przyszłość, ponieważ rodzinna firma Santinich była zainteresowana rozwijaniem działalności w tych stronach. Wszystkie budynki – dom, garaż i wozownia – były pomalowane jasnoszarą farbą, a framugi, okiennice i drzwi na czarno. Dachówka, wieżyczki i drewniana ozdobna stolarka przydawały im staroświeckiego, wiktoriańskiego uroku. J.D. przypuszczał, że ten romantyczny styl oddziałuje pozytywnie na ludzi sentymentalnych, którzy przedkładają styl i klimat domostw nadgryzionych zębem czasu nad wygodę i nowoczesność świeżo postawionych budowli. Lokatorzy tego typu nie będą domagać się w apartamencie zmywarki, kiedy w zamian mogą podziwiać artystyczną zabytkową stolarkę.

Pociągnął długi łyk. Lubił piwo, a to, które pił, przyjemnie chłodziło wysuszane gardło. Philipowi nigdy by przez myśl nie przeszło, że jego druga osierocona rodzina osiądzie właśnie tutaj, ale też nie mógł przewidzieć, że w wieku czterdziestu ośmiu lat sam nagle i gwałtownie przeniesie się na tamten świat. J.D. znów się napił. Nad jego głową bzyknął szerszeń, a pies sąsiadów zaczął nagle warczeć i szczekać. Nie pomagały nerwowe okrzyki właścicielki – czworonóg ujadał w najlepsze. Z okna na piętrze głównego budynku wciąż dobiegały głośne dźwięki gitary. J.D. podniósł głowę i spojrzał w okno Stephena. Jego bratanek podrygiwał na środku pokoju. Zagryzając usta i potrząsając czarną grzywą, walił w struny gitary. Nagle, jakby wyczuł, że jest obserwowany, uniósł głowę i zobaczył stryja. Gitara natychmiast umilkła, a sam Stephen zniknął z pola widzenia.

J.D. zastanawiał się, jaki właściwie jest ten chłopak i dokąd zajdzie. Wszystko wskazywało na to, że Stephen, wchodząc w okres dojrzewania, podąża ku ciemnej stronie księżyca. Tak jak kiedyś J.D. Zaliczył złamanie nosa, szycie ciężko poranionej nogi po wypadku samochodowym, a kartoteka jego młodzieńczych wyczynów naruszających prawo była doprawdy imponująca. Szczęściem opamiętał się, zanim osiągnął pełnoletniość. Stephen zapewne szedł tą samą, pełną niebezpiecznych zakrętów drogą, jakże ciekawszą od prostego, ale nudnego traktu przeznaczonego dla „porządnych obywateli”. Można było popróbować mocnego alkoholu, szaleć po nocy „pożyczonymi” wozami, strzelać do skrzynek pocztowych i, generalnie, porywać się na wszystko, co niedozwolone.

– Niedobrze – mruknął J.D. i w tym momencie ujrzał Tiffany, która z Christiną w objęciach wyszła na werandę.

Dziewczynka miała plaster na brodzie, ale jej buzia była już czysta, bez brudnych smug i śladów łez na pyzatych policzkach. Tiffany też doprowadziła się do porządku. Rozpuściła włosy, które teraz spadały jej ciemną, lśniącą falą na ramiona. Twarz, nie licząc lekkiego muśnięcia szminki, była pozbawiona makijażu, a mimo to zachwycała swoim pięknem. Wysoko osadzone kości policzkowe, prosty, zgrabny nos i duże oczy o niespotykanej, miodowej barwie, ocienione gęstymi, wywiniętymi rzęsami tworzyły nadzwyczaj urodziwą całość.

– Jesteś bratem tatusia? – spytała Christina, która chyba dopiero teraz na to wpadła.

– Tak.

– Tata jest w niebie. – Mała wygłosiła to tak rzeczowym tonem, że po plecach J.D. przeszedł zimny dreszcz.

– Wiem – zdobył się na odpowiedź.

– On już nie wróci.

Zanim J.D. odniósł się do tej ostatniej uwagi, porozumiał się wzrokiem z Tiffany. Jej spojrzenie mówiło, że trzeba zachować najwyższą ostrożność.

– Mieszkasz u nas?

– Trochę pomieszkam – powiedział, wstydząc się własnego kłamstwa.

– A po co?

Celne pytanie. J.D. zauważył, że Tiffany zesztywniała i drżący uśmiech zamarł jej na wargach.

– Stryjek Jay przyjechał tu do pracy… no i postanowił nas odwiedzić.

– Tak, właśnie – rzekł, zadowolony, że to stwierdzenie było bliskie prawdy. – Muszę załatwić w miasteczku pewne sprawy.

Usta Tiffany zacisnęły się w wąską linię.

Znudzona rozmową Christina zaczęła się wiercić, więc matka postawiła ją na ziemi.

– Wiesz, Jay, jakoś ciągle nie mogę sobie wyobrazić, że pracujesz dla ojca. Zawsze byłeś… taki inny.

– Byłem czarną owcą i marnotrawnym synem, który poprzysiągł sobie nigdy w życiu nie pracować u ojca i trzymać się z daleka od firmy Bracia Santini.

Krzywy uśmieszek, który zagościł na jego wargach, wyrażał politowanie dla samego siebie, a oczy, zwykle szare jak mgła o zmroku, teraz stały się ciemne niczym chmura gradowa, jakby w jego duszy szalała burza. Tiffany umknęła wzrokiem w bok. Zdążyła poznać urok i siłę tego spojrzenia.

– Zdarzyło się coś, co zmieniło moje nastawienie do życia. – J.D. jednym haustem dokończył piwo. – Umarł mój starszy brat – dodał poważnym tonem. Prześmiewcza poza zniknęła.

– To zmieniło życie nas wszystkich – westchnęła Tiffany, krzyżując ręce na piersiach.

– No właśnie. Może mi wreszcie powiesz, co się dzieje ze Stephenem?

– Dorasta.

– I dlatego ma na pieńku z policją?

– To nic poważnego. – Tiffany usiłowała zbagatelizować ostatnie wydarzenia, zdecydowana bronić swego syna przeciwko całemu światu, w tym także, a może przede wszystkim, przed ingerencją rodziny Santinich. Nie pozwoli, by wtrącali się do jej życia! Nic im do tego, jak wychowuje swoje dzieci i czy daje sobie z tym radę! Aby się czymś zająć, wzięła szczotkę i zaczęła zamiatać ze ścieżki resztki „ciasta” Christiny.

– A mnie się wydaje, że wręcz przeciwnie. – J.D. podążył za nią, zgniatając w dłoni metalową puszkę.

– Sam wiesz najlepiej, jak przebiegają i czym się kończą młodzieńcze bunty.

Nie spieszył się z odpowiedzią. Poszukał wzrokiem kosza, gdzie mógłby wyrzucić puszkę.

– To było dawno temu, Tiffany.

Miękki i zmysłowy ton, jakim wymówił jej imię, sprawił, że przeszył ją nagły dreszcz. Ożyły wspomnienia, zdawałoby się, na zawsze zapomniane, głęboko ukryte na dnie pamięci. Zdradziecka wyobraźnia przywołała obraz nagiego do pasa J.D., umięśnionego i męskiego, uwodzicielskiego i pociągającego.

– Nie możesz się oszukiwać i udawać, że przeszłość się nie liczy. – Ledwo Tiffany wypowiedziała te słowa, żałowała, że w ogóle padły. Było już jednak za późno.

– Czasami byłoby lepiej, gdyby można było zmienić przeszłość – zauważył cichym głosem J.D.

Tiffany zrozumiała, że nie ona jedna uległa nastrojowi i pozwoliła, choć na chwilę, powrócić wspomnieniom. To nie powinno się było wydarzyć, a jakakolwiek rozmowa o tym była zbyt niebezpieczna. Energicznie zgarnęła ostatnie zwiędłe płatki. Christina bawiła się w trawie, zrywając całe pęczki i wyrzucając je w powietrze.

– Nie przejmuj się Stephenem – powiedziała, może zbyt obcesowo. – Dam sobie z nim radę.

– Masz ciężkie życie: niesforny nastolatek, małe dziecko, praca zawodowa, dom. Nie mówiąc już o utrzymaniu posesji i lokatorach. Za dużo jak na jedną kobietę.

– Radzę sobie. Nie powinieneś sobie zaprzątać głowy moimi sprawami – powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Nie pozwoli nikomu z Santinich dyrygować sobą i dziećmi!

– Przydałaby ci się tu męska para rąk.

– Co takiego? Męska para rąk? Czy ja się nie przesłyszałam? – prychnęła lekceważąco. – Postawmy sprawę jasno, J.D. Ja nie potrzebuję tu mężczyzny. Ani teraz, ani potem. Ja… my… radzimy sobie całkiem dobrze.

– Naprawdę? – J.D. uśmiechnął się kpiąco i wsunął kciuki w szlufki paska. Ten gest uwydatnił jego muskulaturę i napięte ścięgna mocnych, opalonych przedramion. Zdecydowaną w rysunku brodę pokrywał cień czarnego zarostu, kontrastującego z białymi zębami. – Pozwól, że teraz ja ci powiem, jak oceniam całą tę sytuację – dodał, przysuwając się bliżej Tiffany. – Christina ma tylko trzy lata i wymaga stałej opieki, Stephen jest w trudnym wieku dojrzewania i należałoby znaleźć czas, aby się nim zająć, dom nadaje się do remontu.

– Tak to widzisz?

– Nie mówiąc o tym, że ty, wdowa samotnie wychowująca dwójkę dzieci, ledwo trzymasz się na nogach.

– Nie powinno cię to obchodzić.

– To dzieci mojego brata.

– Doprawdy, a to mi nowina! – odparła gniewnie. – Dotąd dbałeś o nie tyle, co o zeszłoroczny śnieg. Skąd ta nagła troska? Tylko mi nie wmawiaj, że na skutek wypadku na motorze doznałeś duchowej przemiany, bo i tak ci nie uwierzę. To nie w twoim stylu.

– A co ty wiesz o tak zwanym moim stylu? – spytał, nie kryjąc ironii.

– Wystarczająco dużo – odpowiedziała. – Już ci mówiłam, że jesteś zbyt niezależnym, egoistycznym i skupionym na sobie typem, żeby pracować na rachunek ojca.

Oczy mu zabłysły na to wyzwanie.

– Staruszek na pewno by się z tobą zgodził. Nie nią jednak wyboru – niedaleko padło jabłko od jabłoni.

– Tak uważasz? – Tiffany miała już dość tej krępującej rozmowy. – Czas pokaże. Chrissie, wracam do domu, zrobię Stephenowi opatrunek. Zostań na podwórku.

Dziewczynka zdążyła już zapomnieć o niedawnym bólu. Zajęta łapaniem motyli, nawet nie odpowiedziała.

– Będę miał na nią oko – zaofiarował się J.D.

– Brama jest zamknięta, jest tu bezpieczna. Nie musisz mi pomagać.

– Ale chcę.

– Idę do domu – powiedziała Tiffany, ucinając dyskusję.

Na klamce drzwi pokoju syna zauważyła kartonową tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać”. Nie zważając na to ostrzeżenie, Tiffany zapukała i, nie czekając na zaproszenie, otworzyła drzwi i weszła do środka. Stephen leżał w rozgrzebanym łóżku, wpatrując się tępo w plakaty z modelkami, rockowymi idolami i autami wyścigowymi, które przymocował do sufitu. Na jego brzuchu leżała gitara. Podbite oko zapuchło jeszcze bardziej. Na ten widok Tiffany oznajmiła: