– Żadnej.

– No właśnie.

Światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu omiotły kabinę pikapa zimnym, białym blaskiem, przez chwilę uwydatniając profil J.D. Tiffany odwróciła głowę. Nie chciała patrzeć na tę twarz, uosabiającą męski urok. Samochody minęły się i znów zapadła ciemność.

– Myślę, że to będzie twój pogrzeb – rzekł, pstrykając zapalniczką.

– Chciałeś chyba powiedzieć: wesele.

– Jak wolisz.

Przed nimi zamigotały światła Portland. Tiffany patrzyła, jak J.D. zapala papierosa z paczki leżącej przy szybie. Zaraz wyskoczy z auta i ucieknie jak najdalej od tego cholernego brata Philipa, który ośmiela się traktować ją z taką pogardą. Czy ją cokolwiek obchodzi, co sobie ten typek myśli? Najważniejsza była miłość, która łączyła ją z Philipem.

– Wiesz, J.D., mógłbyś się odrobinę postarać i zaakceptować nasz związek – powiedziała w końcu. On otworzył okno. Zapach dymu zmieszał się ze świeżym wilgotnym powietrzem. – Nie powinniśmy stać po przeciwnej stronie barykady.

– Uważasz, że jestem twoim przeciwnikiem?

– Właśnie.

– A czego byś chciała? Żebym był milszy? – Wydmuchnął dym z obu nozdrzy naraz, jak smok.

– Nieźle by było na początek.

– Naprawdę? – mruknął drwiąco, ostro biorąc zakręt. – Na ile milszy?

Tiffany w milczeniu policzyła do dziesięciu i dopiero potem podjęła rozmowę.

– Słuchaj, J.D., przestań się zgrywać, dobrze? Zachowujmy się jak normalni ludzie.

– A po co?

– Bo mamy być jedną rodziną.

– Jeżeli o mnie chodzi, to mam po dziurki w nosie rodzinnego ciepełka – powiedział, rzucając jej spojrzenie, które stopiłoby granit. Skręcił w stronę mostu Selhrood. Gdy przejeżdżali przez czarne wody rzeki Willamette, J.D. wyrzucił niedopałek przez okno. Rozżarzony punkcik zgasł w ciemnościach jak spadająca gwiazda.

– Czy możesz mi powiedzieć, za co mnie aż tak nie lubisz? – spytała Tiffany, gdy krążyli już ulicami miasta. Postanowiła jednym cięciem rozwiązać ten gordyjski węzeł.

– Nie o ciebie chodzi – odparł J.D.

– Kłamiesz. Skręć tutaj, o mało nie minąłeś mojej ulicy. No więc, jeśli nie o mnie chodzi, to w czym problem?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Opony zapiszczały na śliskim asfalcie.

– Tak. To tu, trzeci dom na prawo.

Zaparkował tuż pod latarnią i wyłączył silnik. Deszcz miarowo bił o dach samochodu.

– Philip już raz popełnił błąd, już raz się ożenił.

– A teraz uważasz, że robi drugi?

– Zdecydowanie tak. – Spojrzał jej w twarz pociemniałymi oczami.

– Cóż, może cię to zdziwi, że się obrażam, ale przecież ja i Philip naprawdę się kochamy i chcemy… Och!

Objął ją tak nagle, że nie miała żadnych szans na zrobienie uniku. Przycisnął ją do piersi, a jego usta, twarde i gorące, miażdżyły jej wargi i niemal pozbawiały tchu. Próbowała się wyrywać i odepchnąć go, a wówczas objął ją jeszcze mocniej. Wymuszony z początku pocałunek stawał się coraz bardziej zmysłową pieszczotą. Tiffany poddała się. Serce waliło jej jak młotem i pojękiwała cicho, niczym błagające o litość zwierzątko w pułapce. J.D. był blisko, bardzo blisko, prawie nic ich nie dzieliło. Tiffany instynktownie zamknęła oczy i przytuliła się, domagając się więcej pieszczot, i wówczas w jej mózgu odezwał się ostrzegawczy sygnał. Nie rób tego, dziewczyno! Nie rób tego, to grzech!

Odepchnęła J.D. Spodziewała się walki, a tymczasem on opuścił ramiona i odsunął się, drwiąco uśmiechając się w półmroku.

– Chciałaś wiedzieć, dlaczego uważam twoje małżeństwo z Philipem za błąd? Waśnie dlatego.

Tiffany otarła usta wierzchem dłoni.

– Idź do diabła.

Roześmiał się głośno, gdy rzuciła się do drzwi i wyskoczyła z auta. Czerwona jak burak ze wstydu i zażenowania biegła do domu, by jak najprędzej ukryć się za drzwiami. Ależ była głupia! Jak mogła pozwolić mu się całować, dotykać? Ze zdenerwowania nie mogła przez dłuższą chwilę trafić kluczem do dziurki, a gdy jej się to udało, wpadła do środka jak bomba, z hukiem zatrzaskując drzwi.

O Boże, co robić? Dławiła ją rozpacz i poczucie winy. Nie mogła sobie wybaczyć tej chwili słabości. Przekręciła zasuwę, jakby trzask metalowego zamka był zaklęciem chroniącym ją od dalszych pokus, odczynieniem grzechu, który przed chwilą popełniła. Grzechu? Jakiego grzechu? Przecież był to tylko zwykły pocałunek, nic więcej. Zresztą, co to jest pocałunek? Głupstwo niewarte wzmianki. Philip by się tym zapewne w ogóle nie przejął. Dlaczego zatem serce wciąż jej waliło, usta nabrzmiewały, a piersi paliły? Kobiety, które tak się zachowywały, nazywano różnie, zawsze pogardliwie.

Wciąż miała twarz purpurową ze wstydu. Ukryła ją w dłoniach. Przecież to był tylko pocałunek, który J.D. w dodatku na niej wymusił. Nie była przygotowana na atak, nie oczekiwała go, nie prowokowała. A jednak… Gdy już się stało, zareagowała tak, jak on zamierzył. I chciała więcej. Psiakrew.

Tiffany wciąż stała oparta plecami o drzwi wejściowe, dosłyszała więc warkot silnika i szum opon odjeżdżającego dżipa J.D.

Bogu dzięki.

– Nie wracaj – wyszeptała w ciemności, obejmując dłonią gardło, aby wyciszyć rozszalały puls. – Nie waż się tu wracać, draniu. Nigdy!


Jednak wrócił, choć po wielu latach. W dodatku teraz, czy jej się to podobało, czy nie, zamieszkał z nią pod jednym dachem. A najgorsze było to, że to samo pożądanie, jakie poczuła wówczas, podczas pierwszego pocałunku, znów zbudziło się do życia. Tym razem jednak sytuacja diametralnie się zmieniła. Teraz bowiem Tiffany była kobietą wolną.

ROZDZIAŁ 6

Nareszcie sobota, pomyślała Tiffany, kończąc listę zajęć na weekend. W pralce wirowało drugie pranie, w piecyku czekały gorące naleśniki, a na podłodze wiadro ze środkami do czyszczenia. Tiffany planowała na ten dzień pastowanie podłóg i mycie okien; Stephen miał w tym czasie skosić trawnik i umyć samochód. Co do kłopotliwego nowego lokatora, to na szczęście okazał się rannym ptaszkiem i wyszedł z domu. Jeszcze przed wstaniem z łóżka usłyszała, jak uruchamia silnik dżipa i odjeżdża. Była zadowolona, że przynajmniej przez następne parę godzin nie będzie mieć okazji do konfrontacji z J.D. Od momentu, kiedy wynajęła mu pokój, nie mogła przestać o nim myśleć.

– Głupia baba ze mnie – mruknęła.

– Mamuniuu! – zawołała z góry Christina.

– Jestem w kuchni, kochanie! – Na schodach rozległ się natychmiast tupot małych stopek. Tiffany uśmiechnęła się.

– Ktoś przyszedł!

– Tak?

Istotnie, po chwili rozległ się dzwonek w holu. Z nadzieją, że to może nowy kandydat na lokatora, Tiffany poprawiła włosy i podeszła do drzwi wejściowych. Christina stała na ostatnim schodku, trzymając w rączce róg swego ukochanego, wystrzępionego kocyka. Patrzyła z ciekawością przez wąskie szklane okno. Za drzwiami stał szczupły, wysoki mężczyzna. Z nerwowym uśmiechem usiłował zajrzeć przez szybkę do środka. Tiffany zamieniła się na moment w słup soli, rozpoznając wyraziste rysy Johna Cawthorne’a, tego bezczelnego, kłamliwego łajdaka, który okazał się być jej ojcem. Trzymał w dłoniach stetsona, mnąc długimi, kościstymi palcami jego zakurzone rondo.

– Oczom nie wierzę – wyszeptała cicho Tiffany.

– Co? – spytała z dziecięcą naiwnością Christina.

– Och, nic, nic. Chodź do mnie, słoneczko.

– Kto to jest? – Dziewczynka uparcie wpatrywała się w obcego.

– To jest mój… To jest pan Cawthorne – z trudem wykrztusiła Tiffany. Wzięła Christinę na ręce i dopiero wtedy otworzyła drzwi.

– Chyba powinniśmy porozmawiać – zaczął nowo przybyły prosto z mostu, nie zawracając sobie głowy zwyczajowym „dzień dobry”. Oczy mu się rozjaśniły, gdy przyjrzał się Christinie. Tiffany przez jedną krótką chwilę zastanawiała się, czy rzeczywiście zależy mu na wnuczce, czy właśnie odezwał się w nim instynkt ojcowski. A jeśli tak, to dlaczego tak późno? Dlaczego po trzydziestu latach obojętności?

– Teraz? – spytała.

– W każdym razie przed moim ślubem.

– Dobrze, może być teraz, bo później nie będzie na to czasu – powiedziała cichym głosem. Okazała słabość, więc miała się za kompletną idiotkę. – Myślę, że nie bardzo jest o czym, ale skoro już się pofatygowałeś, to proszę, wejdź do środka.

Sama sobie zawsze napytam biedy, przemknęło jej przez głowę, gdy prowadziła ojca do kuchni, zamiast po prostu zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. No i co z tego, że ten człowiek ją spłodził? Gdzie był, kiedy dorastała i potrzebowała ojca, a jej młoda matka męża albo przynajmniej lojalnego kochanka?

W kuchni Tiffany postawiła Christinę na podłodze.

– Mam tu dla ciebie gorące naleśniki – powiedziała do córki, życząc sobie z całego serca, żeby Cawthorne natychmiast zniknął jej z oczu. Nie miała mu nic do powiedzenia. Absolutnie nic.

– Nie chcę – powiedziała Christina, kręcąc na palcu czarny loczek i z ciekawością wpatrując się w obcego pana. John odwrócił się i z ciepłym uśmiechem spojrzał w otwarte szeroko oczy swojej małej wnuczki.

– A więc ty jesteś Christina – powiedział.

Tiffany uczuła zapiekły żal i pretensję. Mimo że była wychowana przez samotną matkę, naiwnie wierzyła w tradycyjny model rodziny z rodzicami, dziadkami, ciotkami, wujkami i kuzynami. W taką rodzinę, która spędza razem wakacje i święta, dzieląc najpiękniejsze wspomnienia. No cóż, marzenia pozostały marzeniami.

– Christina, przywitaj się z panem Cawthornem – powiedziała.

– Przecież może mówić do mnie…

– Pan Cawthorne – zimno dokończyła Tiffany, rzucając ojcu wyzywające spojrzenie. Zacisnął zęby.

– Możesz mi mówić John, dziecko – zaproponował, i tym razem Tiffany kiwnęła głową na znak zgody.

Wyjęła z kredensu podstawkę i postawiła na niej półmisek z naleśnikami. Gdy Christina wdrapała się na swoje wysokie krzesełko, a matka nałożyła apetyczną porcję na jej talerz, dziewczynka straciła zainteresowanie gościem.