– Chcę syropu – zażądała.
– Poproszę o syrop – poprawiła ją Tiffany. Otworzyła butelkę z syropem klonowym i obficie polała naleśniki ku wielkiemu zadowoleniu dziewczynki.
– Gdzie jest Stephen? – spytał John.
– Jeszcze śpi. – Tiffany automatycznie pokroiła naleśniki Christiny na małe kawałeczki i nalała jej szklankę żurawinowego soku.
– Chciałbym go zobaczyć.
Tiffany nie wierzyła własnym uszom.
– Chodźmy porozmawiać gdzie indziej – powiedziała. Bez pytania nalała dwie filiżanki kawy i wręczyła ojcu szklany dzbanek. – Śmietanki? Cukru?
– Może być czarna – odparł.
– Dobrze. Jedz, Christina. Będziemy w saloniku.
– Dobrze.
Tiffany, przygryzając ze zdenerwowania wargi, zaprowadziła ojca do niewielkiego pomieszczenia. Dla takiego bogacza jak John Cawthorne ten pokój umeblowany używanymi sprzętami, z nadgryzionym przez mole fałszywym persem na podłodze, musiał prezentować się nędznie. Taka była jej pierwsza myśl, ale po chwili ją zrewidowała. A może wcale tak nie było? Skoro ojciec zamierzał pojąc za żonę tak prostą kobietę jak Brynnie, nie musiał być koniecznie wielbicielem luksusu. Być może zatem jej całkiem gustowny salonik, utrzymany w brzoskwiniowo-zielonej tonacji, z podłogą z dębowych desek i kretonowymi zasłonami, wcale nie wydawał mu się tak wyszarzały, jak z początku sądziła. A nawet gdyby… Co ją w końcu obchodziły gusta Johna Cawthorne’a? Jej samej salonik się podobał. Nawet bardzo. Było tu dużo światła, wysoki sufit, a ze ścian uśmiechały się na fotografiach kobiety z rodziny, bezgranicznie kochające i kochane – mama Tiffany, Rosę oraz jej babka Octavia. Na tle książek umieszczonych we wbudowanej w jedną ze ścian bibliotece stały w ramkach fotki Stephena z czasów przedszkolnych i szkolnych. Obok wisiały portrety malutkiej Christiny, a gzyms kominka zdobiła umieszczona w złotej ramie ślubna fotografia Tiffany i Philipa. Nigdzie natomiast nie było śladu po Johnie Cawthornie czy kimkolwiek z jego rodziny. I tak powinno pozostać.
– Usiądź, proszę – powiedziała Tiffany.
– Postoję.
– Skoro chcesz – zgodziła się. Sama zajęła stare krzesło z oparciem.
– Dobra kawa – powiedział John Cawthorne, upiwszy odrobinę z filiżanki i odwiesiwszy stetsona na okrągły zagłówek kanapy.
– Nie trudziłeś się chyba taki szmat drogi tylko po to, żeby sprawdzić, czy umiem parzyć kawę – skontrowała tę błahą uprzejmość Tiffany.
– No, nie – uśmiechnął się kwaśno.
– Tak myślałam. – Tiffany zamilkła. John wpatrzył się w filiżankę, jakby szukając właściwych słów. Nie musiał. Tiffany wiedziała, co za chwilę usłyszy.
– Wiesz, że się żenię w tę niedzielę?
– Musiałabym mieszkać na pustyni, a nie w Bittersweet, żeby o tym nie wiedzieć.
– Dostałaś zaproszenie?
– Owszem.
John nieporadnie przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Tiffany dostrzegła teraz, że jest naprawdę stary. Stary i zmęczony życiem, jak zdarte do cna obcasy kowbojskich butów. Nie wolno mi się nad nim litować, upominała się w duchu. Ten drań nie dał znaku życia przez trzydzieści trzy lata. Nie miałam ojca, i niech tak zostanie.
– Miałem nadzieję, że przyjdziesz z dzieciakami – powiedział cicho.
– Cóż… raczej nie.
– Zrobisz, co zechcesz – odparł po dłuższej chwili. – Nie będę miał pretensji. Wiem, że nie byłem dla ciebie dobrym ojcem.
– Rzecz w tym, że w ogóle cię nie było – odrzekła Tiffany, z trudem powstrzymując łzy. Była rozżalona, a zarazem zła, że ten człowiek, na którym kompletnie nie powinno jej zależeć, budzi aż tak silne emocje. Przecież nigdy dotąd nawet palcem nie kiwnął, by zrobić coś dla niej samej lub jej dzieci.
– Teraz będzie inaczej.
– Naprawdę? – Tiffany pstryknęła palcami. – Co, ot tak?
– Naprawdę, tylko daj mi szansę.
– No, nie… – zaczęła, ale John nie pozwolił jej skończyć.
– Przestań, Tiffany. Nie jest mi łatwo, zapewniam cię. Wiesz, że nie należę do facetów, którzy chętnie przyznają się do błędu. Wręcz przeciwnie, psiakrew! – podniósł głos. – Bardzo mi głupio, że tak, a nie inaczej postąpiłem z twoją mamą, a przy okazji z tobą. Nie mam ci za złe, że mnie nie cierpisz, ale wiedz jedno – przyszedłem tu dzisiaj, bo jesteśmy i nie przestaniemy być rodziną.
– Rodzina to nie tylko więzy krwi – odparowała Tiffany. Zamrugała gwałtownie, by powstrzymać łzy. – Rodzina to miłość, zrozumienie i wspólnota. W rodzinie jesteśmy na zawołanie, gdy ktoś bliski nas potrzebuje. Razem dzielimy sukcesy i porażki. Życie rodzinne nie polega na zbiorowych uroczystościach weselnych i pogrzebowych, tylko na tym, żeby się wspierać na co dzień – mówiąc to, patrzyła na ojca oskarżycielsko. Wydawało jej się nawet, że się przez moment zawstydził.
– I co ja ci mam na to odpowiedzieć? – spytał, znów wbijając wzrok w filiżankę. Pokiwał głową z rezygnacją. – Zmieniłem się, dziecko. Przy ostatnim zawale o mało nie umarłem. Dopiero wtedy zrozumiałem, co jest w życiu najważniejsze. – Odchrząknął i spojrzał na córkę, której znów zaszkliły się oczy. – Nie chcę ci kłamać i wmawiać, że kochałem twoją matkę, bo to nieprawda. Zeszliśmy się na krótko i nigdy nie było mowy o tym, że będziemy razem. Ale co do ciebie i dzieciaków, to zupełnie inna sprawa.
Skrzypnęły schody. Tiffany podniosła głowę i zobaczyła na podeście Stephena, który dopiero co wstał z łóżka.
– Cześć, Stephen. Poznajcie się. To John Cawthorne.
– Wiem. – Stephen wyprostował się i zszedł ze schodów. – Dziadek. – Wypluł to słowo, jakby miał w ustach coś gorzkiego.
– Właśnie. Jestem twoim dziadkiem. – John zdobył się na ostrożny uśmiech i wyciągnął rękę na powitanie. – Jak się masz, chłopcze? Widzę, że żyje ci się z przygodami – powiedział, wskazując gestem na siniec widoczny pod okiem Stephena. Ten podszedł bliżej, na sekundę dotknął dłoni dziadka i wzruszył ramionami.
– Zwykła bójka.
– Wygrałeś? – Brwi Johna uniosły się wyczekująco.
– W walce na pięści nie ma wygranych i przegranych – wtrąciła się Tiffany.
– Oczywiście, że są.
Stephen uniósł dumnie brodę i wypiął pierś,
– Poradziłem sobie.
Napięcie rozładowała Christina, która przydreptała do saloniku na swych krótkich nóżkach. Usta i policzki miała tak wysmarowane lepkim syropem, że poprzyklejały się do nich końce włosów.
– Zapomniałabym – zwróciła się Tiffany do Stephena – przygotowałam dla ciebie śniadanie. Jest w piecyku.
– Nie będę dłużej przeszkadzał. – John odstawił filiżankę na stolik. – Chcę tylko jeszcze raz powiedzieć, że spodziewam się was wszystkich jutro na uroczystości weselnej i będę szczęśliwy, jeśli przyjdziecie.
– Naprawdę? – spytał Stephen.
– Oczywiście.
– Pójdziemy? – Chłopiec z nadzieją spojrzał na matkę.
– Nie.
Tiffany ani myślała zmieniać swego postanowienia.
– Przemyśl to jeszcze – poprosił John. Tiffany zrobiło się go żal, ale zapanowała nad odruchem słabości.
– Już zdecydowałam, że nie, i nie widzę powodu, dla którego miałabym zmieniać zdanie.
Stephen zmrużył oczy. Podejrzliwie przenosił wzrok z matki na dziadka, usiłując zrozumieć, o co tu naprawdę chodzi.
– Będzie wesele? – zaszczebiotała Christina. – Z druhnami i z pannami młodymi?
John przykucnął przed nią.
– Będzie wesele, ale z jedną panną młodą – powiedział do dziecka. – Ma na imię Brynnie i będzie bardzo szczęśliwa, jeśli i ty tam będziesz. – Podniósł się, dodając: – Jeśli wszyscy przyjdziecie.
– Nie licz na to – rzuciła ostro Tiffany, ale po chwili zrobiło się jej przykro, że aż tak obcesowo potraktowała ojca. – Będziemy zajęci.
– Rozumiem – uśmiechnął się smutno, ale już więcej nie nalegał. – Do zobaczenia. – Wcisnął stetsona na głowę i po chwili już go nie było.
– Dziwny gość – zauważył Stephen. Podszedł do okienka w holu i patrzył za odjeżdżającym. Tiffany też rzuciła okiem na lśniącą srebrzyście półciężarówkę, nowiutką, jeszcze na próbnych numerach. – Bogaty typ, co? – spytał chłopak.
– Tak mówią.
– Może powinnaś być dla niego miła, mamo, i iść na to wesele.
– Żeby mi coś zapisał w testamencie? – spytała z ironią, wznosząc oczy do góry. – O, co to, to nie, Stephen. Pieniądze to nie wszystko.
– Ale przecież to twój tata.
– To zależy, co rozumiemy przez słowo „tata” – ucięła. – Skończmy na razie tę rozmowę, bo muszę teraz ubrać Christinę. Idź do kuchni i zjedz śniadanie. Potem pogadamy na poważnie.
– O czym?
– Zaczniemy od Milesa Deana, a skończymy na Isaacu Wellsie. – Tiffany wzięła Christinę na ręce i weszła na schody.
– Powiedziałem ci już wszystko, co wiem.
– Ale ja to wszystko zapomniałam, więc powtórzysz jeszcze raz. Idziemy, Chrissie, czas na kąpiel.
– Nie chcę!
– Jaka szkoda! – Tiffany roześmiała się i dotknęła palcem małego noska córki. – Nie chcesz, ale musisz. Jesteś utytłana jak świnka.
– J.D. Santini – przedstawił się J.D., wyciągając rękę do chudego mężczyzny o ostrych rysach, siedzącego za biurkiem w niewielkim kantorze. Budynek wydawał się opustoszały; inni właściciele firm na pierwszym piętrze już pozamykali biura na weekend. – Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć. W miasteczku mówią, że w niedzielę szykuje się duża uroczystość u was w rodzinie.
Jarrod Smith uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Mam tak rozległą rodzinę, że zawsze się coś dzieje – rzekł z ironicznym grymasem. – Mama wprawdzie wychodzi za mąż, więc oczywiście będzie duża feta. Proszę siadać. – Jarrod wskazał gościowi jedno z dwóch krzeseł stojących naprzeciw starego, metalowego biurka. Plastikowe siedzenie zaskrzypiało niebezpiecznie, protestując przeciw ciężarowi J.D.
– Od razu przejdę do rzeczy. Słyszałem, że zajmuje się pan prywatnym śledztwem w sprawie zniknięcia Isaaca Wellsa.
Jarrod skinął głową i w milczeniu świdrował wzrokiem J.D.
– Przyszedłem do pana, ponieważ policja interesuje się moim bratankiem i chciałbym wiedzieć, dlaczego.
"Daj Mi Szansę, Tiffany" отзывы
Отзывы читателей о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany" друзьям в соцсетях.