Prowadziła w rękawiczkach i w narciarskim kombinezonie. Mimo iż włączyła ogrzewanie na pełny regulator, wciąż było chłodno. Nacisnęła guzik radioodbiornika, mając nadzieję, że trafi na prognozę pogody. Niestety, odbiór był fatalny, same szumy i trzaski. Zmieniła stację i z radia popłynęła stara sentymentalna piosenka Otisa Reddinga, również przerywana trzaskami oraz to pojawiającymi się, to znikającymi zapowiedziami spikerów. Zza zakrętu nadjeżdżał samochód. Nie pierwszy i nie ostatni, pocieszała się Tiffany, usiłując nie patrzeć wprost w jaskrawe, oślepiające światła. Mimo to doznała dziwnego, obezwładniającego uczucia. Światła przygwoździły ją jak szaraka na drodze. Bezskutecznie próbowała się odprężyć. Melodię z radia zmącił ryk silnika potężnej ciężarówki.

To tylko ciężarówka, mówiła sobie. Zwykła lora. Setki ich jeździ po tych drogach. Nacisnęła na hamulce. Po krótkim momencie poślizgu zareagowały. Dobrze. Dla bezpieczeństwa zjechała tak mocno na prawo, jak tylko się dało. Przerażało ją tylko, że barierka zabezpieczająca drogę była bardzo niska, a pod nią rozciągał się ciemny głęboki wąwóz.

Rozległ się głośny ryk klaksonu ciężarówki. Tiffany aż podskoczyła na siedzeniu, depcząc mocno pedał hamulca. Tu-tuut! – zaryczał znów klakson. Ścisnęła mocniej kierownicę i pulsacyjnie naciskała na hamulec. Bez reakcji.

Tylko spokojnie, powtarzała sobie. Trudno jednak było o spokój w tych okolicznościach. Ciężarówka po lewej zbliżała się jak ryczący smok, a z prawej ziała czarna przepaść.

Tu-tuut!

– Philip! – próbowała obudzić męża. – Philip!

– Co jest? Uauu – spytał nieprzytomnie i potężnie ziewnął.

– Ta ciężarówka! O Boże! – wrzasnęła przerażona Tiffany. Smok parł prosto na ich auto.

– Jezus Maria! – Philip w ułamku sekundy odzyskał świadomość i złapał z boku za kierownicę.

– Nie! – przycisnęła hamulec, który się zablokował. Auto zaczęło tańczyć po jezdni.

– Co jest, do diabła? – zaklął Philip, ciągnąc kierownicę w swoją stronę.

– Przestań! Niee!

Samochód przemknął dosłownie o centymetr obok ogromnej ciężarówki.

– Tiffany! Puść kierownicę! Hamulce, czemu nie hamujesz?! Ratunku!

– Próbuję!

– Mamo! – Z tylnego siedzenia dobiegł wylękniony głos Stephena.

Tiffany zdołała wprawdzie minąć kabinę kierowcy, ale długi kontener, ciągnięty przez TIR-a, siłą bezwładności potrącił tylni błotnik ich samochodu. Chciała zatrzymać auto, ale niefortunnie trafiła na fragment oblodzonej powierzchni szosy. Samochód stuknął z całą siłą w barierkę, przerwał ją i zaczął się staczać po zboczu.

– Boże! – jęknął Philip. Tiffany wrzeszczała z przerażenia, Christina zanosiła się szlochem.

– Nie, nie, nie nie! – mamrotał mechanicznie Stephen, podczas gdy samochód staczał się coraz szybciej. Hamulce nie działały, koła kręciły się jak szalone.

– Zatrzymaj się! Hamuj, na Boga!

Bang! Trafili w jakąś twardą przeszkodę. Przednia szyba prysła w jednej sekundzie, a pasażerów zasypały drobiny szkła. Samochód okręcił się jak bąk, a potem znów zaczął spadać.

– Mamuniuu!

– Jestem, kochanie!

– Rób coś, na Boga!

Spadali coraz szybciej.

– Zatrzymaj wóz, do diabła!

– Nie mogę! – Tiffany zauważyła strumień, płynący na dnie kanionu. Srebrna woda połyskiwała złowieszczo. – O mój Boże…

Auto wpadło jak bomba do szerokiego koryta. Lodowata woda wdarła się do kabiny przez wybitą przednią szybę.

– Wyłaźcie! – krzyknęła, mocując się z pasem bezpieczeństwa.

– Mamo! Tato! – Stephen rozpaczliwie wzywał na pomoc rodziców, miotając się na tylnym siedzeniu. Christina płakała. Philip klął. Spieniona woda zalała wnętrze samochodu.

– Uciekajcie! Wychodzimy! – zakomenderował Philip. Jego krzyk mieszał się z histerycznym płaczem dzieci. – Tiffany, na miłość boską, uciekaj na brzeg. – Philip szarpał się z własnymi drzwiami. Tiffany wciąż jeszcze nie zdołała odpiąć pasa. – Ja się zajmę dziećmi.

– Nie mogę wyjść! – W głosie Stephena brzmiała panika. Dokoła było ciemno i potwornie zimno. Woda bulgotała i pieniła się, podchodziła coraz wyżej.

Tiffany wciąż mocowała się z pasem. Philipowi pierwszemu udało się wydostać z auta. Teraz usiłował otworzyć drzwi dzieci.

– Christina, trzymaj się mnie! Stephen, spróbuj otworzycie drzwi!

Tiffany miała kompletnie zgrabiałe palce, klamra pasa nareszcie puściła. Otworzyła drzwi i wpadła po pas w wartki nurt. Stopy ślizgały jej się na mokrych otoczakach, ale zawróciła ku samochodowi, walcząc z prądem. Modliła się gorąco, by całej rodzinie udało się ujść z życiem. Mimo że z trudem się poruszała, zdołała odnaleźć klamkę tylnich drzwi. Nie puszczały.

– Nie mogę wyjść! – Stephen był na granicy histerii.

– Odblokuj zamki! – krzyknął Philip. Tiffany nie widziała go, lecz słyszała, jak rozpryskuje lodowatą wodę. Christina płakała cicho.

– Wyłaź przodem – nakazała synowi, przekrzykując burzliwy łoskot wody. Samochód był już zanurzony prawie po dach. – Szybciej! – wyczuła raczej, niż zobaczyła, że Stephen wpełza przez oparcie na przednie siedzenie i opuszcza auto drzwiami, które udało jej się wcześniej otworzyć. Złapała go za ramię. Przylgnął do niej całym ciałem, roztrzęsiony i szczękający zębami.

– Christina! – zawołała.

– Mam ją. – Z oddali dobiegł stłumiony głos Philipa.

– Dobrze! Trzymaj się mnie, idziemy do brzegu! – krzyknęła wprost do ucha Stephena, choć nie miała pojęcia, gdzie ten brzeg się znajduje i jak głęboki jest strumień. Może nawet rzeka, jak pamiętała z mapy.

– Tędy – wykrztusił Stephen, przechodząc na drugą stronę auta, gdzie o mało nie porwał go prąd.

– Philip! Philip! – nawoływała Tiffany. Nie było odpowiedzi. O Boże, czyżby utonął? Razem z maleństwem? – Philip, odezwij się! – Gdzie on się podział? Tiffany przystanęła na chwilę, nasłuchując uważnie. Niestety, słyszała tylko nieprzerwany, dudniący szum wody. – Philip!

– Tato!

– Tato ratuje Christinę, nie martw się – pocieszyła syna, choć sama umierała ze strachu. Co się stało z jej mężem? Co się stało z malutką córeczką? Gdzie byli? Boże, Boże, ocal ich, błagam, powtarzała w myślach.

– Co robić, mamo? – Stephen mówił z trudem, zęby mu szczękały. Wokół żadnych znaków życia. Niedobrze.

– Spróbujemy wydostać się na brzeg – odparła.

– Ale gdzie mamy iść?

Gdyby to wiedziała. Rozpaczliwie rozglądała się dookoła, próbując coś wypatrzyć w otaczających ciemnościach. Otaczał ich atramentowy, zimny i przerażający mrok. Nie wiedziała, czy stoją pośrodku rzeki, czy blisko brzegu. Trwanie w jednym miejscu równało się śmierci. Musieli zacząć się ruszać, by nie zamarznąć.

Tylko dokąd iść?

– Mamo, strasznie mi zimno.

– Wytrzymaj, synku, to nie potrwa długo. – Tiffany nie potrafiła określić, od kiedy stali po pas w wodzie. – Philip! – zawołała. Z oddali usłyszała jakieś ludzkie głosy. – Słuchaj, Stephen! – Spojrzała w górę i zobaczyła pełgające światło latarki.

– Hej tam? – zawołał jakiś męski głos. – Jest tam kto?

– Ratunku! Pomocy! Wyciągnijcie nas!

– Spokojnie, już do was idziemy!

Obcy głos wlał otuchę w jej serce. Kurczowo trzymając się klamki samochodu, Tiffany objęła Stephena i modliła się, by Philipowi i Christinie nic złego się nie stało. Z przebiegu godzinnej akcji ratunkowej nie zapamiętała niczego. Oboje z synem zemdleli. Gdy tylko ocknęła się w szpitalu w Portland, zapytała z lękiem o dzieci. Z ulgą dowiedziała się, że oboje żyją. Philip, któremu udało się uratować Christinę, zmarł w drodze do szpitala. Mimo wysiłków, nie udało się go reanimować.

Po wyjściu ze szpitala, wciąż w stanie szoku, Tiffany musiała sama zorganizować pogrzeb. W długim i męczącym nabożeństwie wzięła udział rodzina Philipa. I tak Tiffany została wdową z dwójką dzieci. Spięty, poważny J.D. siedział obok niej w ławce, oddzielając ją tym samym od rodziców. Choć nic nie mówił, nie składał kondolencji i nie pocieszał jej, stanowił żywą tarczę chroniącą przed atakiem ze strony Santinich. Oczywiście nie na wiele to się zdało. Ojciec Philipa, Carlo, przez całą mszę świdrował Tiffany wściekłym, oskarżycielskim wzrokiem. Z kolei teściowa w ogóle na nią nie spojrzała, udając, że synowa dla niej nie istnieje.

Obok Frances siedziała w ławce Karen, pierwsza żona Philipa. Niska, pulchna blondynka o wielkich niebieskich oczach porcelanowej lalki łkała głośno i demonstracyjnie, uczepiona ramienia byłej teściowej. Ona także, podobnie jak Carlo, co chwila obrzucała niechętnym spojrzeniem kobietę, która zastąpiła ją u boku męża. Starsze dzieci Philipa, już nastolatki, wydawały się tak obojętne i znudzone, jakby uroczystość pogrzebowa w ogóle ich nie dotyczyła.

Podczas mszy Tiffany obejmowała ramionami swoje dzieci. Christina siedziała na jej kolanach, a Stephen, blady i bez życia, tuż obok na ławce. Tiffany zdawała sobie sprawę, że cały klan Santinich obwiniają o śmierć Philipa. To ona nalegała na weekendowy wypad na narty. To ona siedziała za kierownicą i nie potrafiła ustrzec rodziny przed wypadkiem.

Po mszy cała rodzina i przyjaciele zmarłego zgromadzili się na stypę w winnicy McMinnville. Tiffany czuła się potwornie samotna i opuszczona, jak nigdy w życiu. Ludzie traktowali ją z chłodną, bezduszną uprzejmością. Zdawało się jej, że zgromadzenie ciągnie się w nieskończoność, jak wyrafinowana tortura. Tiffany marzyła tylko o tym, by zaszyć się w mysiej norze i w spokoju lizać rany. Sama musiała uporać się z żałobą po Philipie i zaplanować przyszłość swoją i dzieci.

„Tak mi przykro z powodu twojej straty”, „To tragedia, prawdziwa tragedia”, „Doprawdy nie wiem, jak Carlo sobie bez niego poradzi. A Frances… postarzała się biedaczka o dziesięć lat”, „Tobie i dzieciom życzymy wszystkiego najlepszego”. Po tych kilku uprzejmych zdaniach, wygłoszonych przez żałobników z szacunku dla rodziny Santinich, wszyscy się od niej oddalili, w małych, zaprzyjaźnionych grupkach plotkując i komentując okoliczności wypadku. Ten i ów obrzucał ją wymownym spojrzeniem – była w nim litość blisko granicząca z nienawiścią.