– Możemy zagwarantować ci pełen pakiet ubezpieczeń, a w dodatku jesteśmy po sąsiedzku – zachwalała usługi agencji Doris.
– Przemyślę to.
– Wspomnij o nas ojcu. Jego też chętnie ubezpieczymy. – Doris kiwnęła głową w stronę Tiffany. – Ona jakoś się nie kwapi, żeby zatelefonować, a przecież…
– Doris! – Tiffany stanowczo ucięła potok wymowy swojej szefowej, która nie znała umiaru, gdy w grę wchodziły interesy. – Nie musisz rozmawiać z Johnem, Bliss. Niech Doris sama do niego zadzwoni, skoro jej tak na tym zależy.
– Nie omieszkam. Zaatakuję Johna zaraz po ślubie.
– Świetna myśl.
– Nie można mieć chyba do mnie pretensji o to, że się staram, co? – Doris wręczyła Bliss komplet dokumentów.
– Ja z pewnością nie mam pretensji – odparła Bliss, chowając dokumenty do torby. – Wiesz, Tiffany, liczę na to, że umówimy się na kawę lub lunch, żeby pogadać, a przy okazji lepiej się poznać.
– Jeśli to twój pomysł, a nie Johna, to chętnie. Nie zamierzałaś mnie namawiać, żebym przyszła na jego ślub?
– Chyba żartujesz. – Głos Bliss brzmiał najzupełniej szczerze. – Ale, oczywiście, decyzja należy do ciebie. Nie myśl sobie, że łatwo mi przyszło zaakceptować jego najnowszy pomysł pojednania całej rodziny, szczególnie że żeni się z Brynnie. Minęło przecież tyle lat… staram się jednak właśnie dla dobra rodziny. Chciałabym zacząć od spotkania z tobą, o ile nie masz nic przeciwko temu. – Bliss spojrzała kątem oka na Doris, która z rozszerzonymi oczami kibicowała pełnej napięcia scenie między przyrodnimi siostrami. – Dziękuję za polisę, Doris – powiedziała. A potem znów zwróciła się do Tiffany: – Zadzwonię, jeśli pozwolisz.
– Kiedy tylko chcesz.
Doris odprowadziła Bliss wzrokiem, a gdy zniknęła ona za drzwiami, rzekła z namysłem:
– Chyba mogłabyś być trochę uprzejmiejsza.
– Tylko dlatego, że przed chwilą dała nam zarobić?
– Polisa nie ma z tym nic wspólnego. Powinnaś być milsza, bo to jest, do cholery, twoja siostra!
– Przyrodnia.
– To nie ma znaczenia. – Doris poprawiła stos papierów na biurku. Wargi miała ściągnięte, między umalowanymi na czarno brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. – Szczęściara z ciebie, wiesz? Co siostra, to siostra, nawet przyrodnia. To ktoś wyjątkowy, ważniejszy niż najlepsza przyjaciółka. Nie ma dnia, żebym nie wspominała mojej.
Tiffany poczuła się nieswojo. Rodzona siostra Doris niespełna rok temu zmarła na serce.
– Pewnie masz rację – powiedziała cicho.
– Żadne tam „pewnie”, kochana. Mam rację, i już. To nie wina Bliss, że John to łajdak, który wyparł się innych swoich dzieci. Moim zdaniem, Tiffany, równie dobrze możesz go zaakceptować, jak i zlekceważyć. Twój wybór. Z siostrami to zupełnie inna sprawa. To dar od losu. Nie przegap szansy. Zajmijmy się teraz raportami o wypadkach, a potem poplotkujemy sobie o twoim życiu uczuciowym.
– Nie mam wiele do opowiadania – powiedziała Tiffany.
– Więc najwyższy czas to zmienić. Wyobraź sobie, że znam pewnego miłego rozwodnika z czwórką dzieci: czterdziestka, metr osiemdziesiąt pięć, piękne niebieskie oczy i zabójczy uśmiech. Co ty na to?
– Wycofałam się z rynku.
– Ma świetną pracę, poczucie humoru i…
– Jak mówiłam, nie jestem zainteresowana.
– Ależ nie możesz całe życie być w żałobie, kochana – łagodnie upomniała Doris, unosząc wzrok znad okularów do czytania.
– To nie chodzi o żałobę, naprawdę.
– To dlaczego nie umówisz się na piwo albo na tańce?
– Jeszcze nie dojrzałam.
Doris podeszła do dzbanka z kawą i wylała resztkę do swojej filiżanki, która, jak zwykle, miała brzegi zabrudzone szminką.
– To postaraj się dojrzeć, Tiffany.
– Postaram się.
– Kiedy?
– Niedługo – obiecała, wiedząc dobrze, że to kłamstwo. Nie mogła wykrzesać z siebie żadnego zainteresowania mężczyznami. I nic nie wskazywało na to, by sytuacja miała się zmienić. A J.D? – przypomniał głos wewnętrzny. Tiffany zrobiła to, co zawsze w takich wypadkach: kompletnie go zignorowała.
– Dobrze pan trafił – powiedział Maks Crenshaw, mężczyzna o charakterystycznej jajowatej głowie i twarzy gęsto upstrzonej piegami. Obwoził J.D. po wietrznych, pagórkowatych terenach wokół Bittersweet. Trawa była zżółkła i wypalona, za to płoty kolejnych mijanych farm zdobiły bujne, barwne pnącza. – Nie znam się na uprawie winorośli, do czego się od razu szczerze przyznaję. Zawiozę pana w pobliże Ashland i Medford. Są tam winnice. Słyszałem, że uprawiający je osiągają rekordowe zbiory, bo ziemia jest takiej klasy, że praktycznie wszystko samo rośnie.
J.D. puszczał całą tę paplaninę mimo uszu. Patrzył przez zakurzone okno na niewielkie stada bydła i dębowe zagajniki, urozmaicające monotonię krajobrazu. Na głos Crenshawa nakładała się głośna muzyka, wydobywająca się z głośników starego cadillaca, i monotonne buczenie klimatyzatora.
– Przeżyłem tu całe życie i powiem panu, że niejedno widziałem. Pamiętam, jak z hodowli bydła ludzie zaczęli się przerzucać na lamy i strusie… Wie pan, czasy się zmieniają… Jestem pewny, że znajdziemy dokładnie to, czego pan szuka.
J.D. usiłował się skupić, ale jego myśli wciąż błądziły wokół Tiffany i jej dzieci. Jako wdowa samotnie wychowująca dzieci z pewnością nie miała łatwego życia. Christina była mała i wymagała nieustającej opieki, a dla Stephena rozpoczął się trudny, pełen zasadzek okres dojrzewania. Tiffany musiała zaopiekować się dziećmi i zarobić na ich utrzymanie. Pracowała i dorabiała wynajmowaniem mieszkań w tym starym, wymagającym remontu domu. To stanowczo za dużo obowiązków jak na jedną osobę. J.D. dowiedział się od gadatliwego Maksa Crenshawa, że poza nim mieszkania wynajmują pani Ellingsworth, którą już poznał, a także student malarstwa i młode małżeństwo. Góra stała pusta, bo niedawno wyprowadził się stamtąd młody mężczyzna nazwiskiem Lafferty. Pośrednik nieruchomości z Bittersweet najwyraźniej był doskonale zorientowany.
– Na koniec pokażę panu gospodarstwo, którego nie mato jeszcze wprawdzie w swoim wykazie, ale można się spodziewać, że do mnie trafi. To farma, na której ostatnio wydarzyła się tajemnicza historia…
Crenshaw skręcił na podjazd zapuszczonej posiadłości z małym domem mieszkalnym, paroma szopami i wielką stodołą na tyłach.
– Dziwna historia – ciągnął Maks; zatrzymując samochód, lecz nie wyłączając silnika. – Zapali pan? – spytał i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów.
– Nie.
– Chwali się, chwali. Sam próbuję rzucić palenie, ale wie pan, jak to jest. – Wyjął papierosa, po czym znów podsunął paczkę J.D.
– Nie, dziękuję.
– Palił pan kiedyś?
– Wieki temu.
– Żebym to ja zdołał rzucić palenie. Ale co tam… Ta ziemia należy czy należała, w zależności, jaką wersję przyjąć – do Isaaca Wellsa.
– Ach, tak? – zainteresował się nagle J.D.
– Tak. Stary Isaac żył tu sam jak palec. Nigdy się nie ożenił. Miał siostrę, ale umarła dawno temu i braci, którzy wywędrowali w świat. Niech pan sobie wyobrazi, że przed miesiącem czy sześcioma tygodniami Isaac po prostu zniknął. – Pośrednik przerwał, opuścił szybę i pstryknął zapalniczką. – Podejrzana sprawa, jakby mnie ktoś pytał. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Gdyby umarł albo gdyby go zabili, dało już by się do tej pory znalazło. Może ktoś go porwał dla okupu? Są w miasteczku tacy, którzy myślą, że zgromadził grubszą forsę i trzymał ją w bankowym sejfie albo zakopał w blaszanych puszkach tu, na farmie, ale moim zdaniem to zwykłe plotki. – Maks przez chwilę palił w milczeniu. – Wie pan, gdyby nawet zdecydował się stąd odejść, to komuś znajomemu chyba by się wygadał, co? – Pokręcił głową w zadumie i zdusił niedopałek w popielniczce. – Tak czy owak, ta farma niedługo będzie na sprzedaż. Tylko nie wiadomo, czy znajdzie się kupiec.
J.D. wpatrywał się w hektary nieużytków. Dom, nie dość że mały, to wymagał kapitalnego remontu, a sporo szyb było powybijanych. Stodoła z grubych desek, poszarzałych od deszczu i słońca, była wyjątkowo duża i w nie najgorszym stanie w przeciwieństwie do szop, które się rozpadały. Podwórze wyglądało nędznie.
– Dziwak był z tego Isaaca, jakby się kto pytał, ale o ile wiem, nikt mu źle nie życzył. Tajemnicza sprawa.
– I nie znaleziono żadnych śladów?
– Nawet jeśli gliny na coś natrafiły, nie puszczają pary z gęby. – Maks wrzucił wsteczny bieg. – Powłóczymy się jeszcze trochę po okolicy, jeśli pan pozwoli. Mam parę pomysłów. Pierwsza farma, ziemia Stowella, jest zarejestrowania u pośrednika w Medford. Liczy około stu akrów, jest dobrze utrzymana, a że właściciele spieszą się ze sprzedażą, można wytargować dobrą cenę. Nie sugeruję bynajmniej, że pańskiej firmy nie stać na pierwszą cenę, mówię tylko tak, na wszelki wypadek. Pojedziemy, zobaczymy.
Wycofał cadillaca na drogę i ruszył. J.D. obserwował w lusterku znikające zabudowania posiadłości Isaaca Wellsa. Maksowi usta się nie zamykały, a jednostajna muzyka, nadawana przez lokalną rozgłośnię, brzęczała z samochodowego głośnika jak natrętny bąk. Stary gruchot połykał milę za milą, a J.D. marzył tylko o tym, by jak najszybciej z niego wysiąść. Z każdą minutą utwierdzał się w przekonaniu, że przyjazd do Bittersweet był pomyłką.
Tiffany, z dwiema torbami zakupów pod pachą, z trudem otworzyła frontowe drzwi.
– Już jestem! – oznajmiła głośno.
Węgielek spał na fotelu w holu. Na powitanie uniósł głowę i przeciągnął się leniwie.
– Jest tam kto? – zawołała Tiffany, po czym nie doczekawszy się odpowiedzi, weszła do kuchni i postawiła torby na stole. Kot ocierał się o jej nogi, licząc na to, że w ten sposób zasłuży na rychły posiłek. – Zostawili nas samych. Węgielku, co? – Tiffany pochyliła się i pogłaskała kota.
Spostrzegła na stole kartkę zapisaną koślawym pismem pani Ellingsworth. Starsza pani informowała, że zabrała Christinę na spacer do parku. Tiffany przypomniała sobie, że Stephen miał tego dnia za zadanie wygrabić podwórko u babci. Pewnie właśnie to robi. Tiffany zabrała się za rozpakowywanie zakupów. Zauważyła przy tym z irytacją, że zaproszenie na ślub ojca, które wcisnęła do szuflady, zostało rozłożone na stole, jakby ktoś się z niej celowo naigrywał.
"Daj Mi Szansę, Tiffany" отзывы
Отзывы читателей о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany" друзьям в соцсетях.