Kobiety patrzyły na nią z otwartymi ze zdumienia ustami, wreszcie Pauline odważyła się zapytać:

– To prawda, nie umiałaś czytać?

– Prawda – odrzekła spokojnie Julie, patrząc jej prosto w oczy. -Właśnie dlatego was uczę, dlatego tak bardzo się staram o materiały do nauki dorosłych. Wierzcie mi – powiedziała, prostując się – znajdę sposób na ich zdobycie, właśnie po to jutro rano jadę do Amarillo. Was proszę tylko, byście trochę mi zaufały. I uwierzyły w siebie. -Tobie wierzymy – żartobliwym tonem rzuciła Peggy Listrom. Wstała, zebrała zeszyt i ołówki. – Ale gorzej z wiarą w siebie.

– Że też wyrwałaś się z czymś takim – w podobnym tonie odezwała Julie – czyż na początku lekcji nie mówiłaś, jak w tym tygodniu udało ci się odcyfrować nazwy ulic?

Peggy z uśmiechem wzięła na ręce i przytuliła niemowlę dotychczas drzemiące na krześle przed nią. Julie pomyślała, że jej uczennice czekają na jakąś zachętę.

– Zanim wyjdziecie, może przypomnimy sobie wspólnie, dlaczego chciałyście się nauczyć czytać? Rosalie, może ty zaczniesz?

– To oczywiste. Chcę przenieść się do miasta, gdzie jest mnóstwo pracy, uwolnić się wreszcie od pomocy społecznej. Nie mogę jednak dostać dobrej posady, bo nie potrafię wypełnić formularza.

Dwie inne kobiety zgodnie kiwnęły głowami. Julie popatrzyła na Pauline.

– A ty, dlaczego?

Kobieta uśmiechnęła się wstydliwie.

– Chciałabym pokazać mężowi, jak bardzo się myli, udowodnić mu, że wcale nie jestem głupia. A wtedy… – Przerwała.

– Co zrobisz? – delikatnie naciskała Julie.

– Wtedy – zakończyła Pauline, uśmiechając się do swoich marzeń -mogłabym pomóc dzieciom przy odrabianiu zadań.

Julie popatrzyła na Debby Sue Cassidy, trzydziestolatkę o prostych, brązowych włosach, ze lśniącymi, ciemnymi oczami, prowadzącą spokojne życie, którą wędrujący z miejsca na miejsce rodzice przenosili ze szkoły do szkoły, aż wreszcie na piątej klasie zakończyła edukację. Właśnie ona, choć małomówna, sprawiała wrażenie wyjątkowo zdolnej, a sądząc z odpowiedzi, posiadała umiejętność wysławiania się i pewne zacięcie literackie. Pracowała jako pomoc domowa, a wyglądała na bibliotekarkę intelektualistkę. Teraz z wahaniem powiedziała:

– Jak się nauczę czytać, zrobię coś, o czym myślę od dawna.

– Co takiego? – Julie uśmiechała się zachęcająco.

– Tylko się nie śmiej. Chciałabym napisać książkę.

– Ani myślę – rzekła łagodnie Julie.

– Wierzę, że kiedyś mi się uda. Mam mnóstwo dobrych pomysłów na opowiadania i potrafię o nich mówić, tylko nie umiem napisać. Ja… słucham książek z kaset, takich dla niewidomych. Czasem czuję się jak oni. Jakbym znajdowała się w ciemnym tunelu bez wyjścia, chociaż teraz na końcu widzę już migocące światełko. Jak naprawdę nauczę się czytać…

Zwierzenia te wywołały lawinę następnych. Przed oczami Julie przewijały się obrazy z życia, na jakie były skazane jej podopieczne. Terroryzowane przez mężczyzn, z którymi się związały, wyprane z poczucia własnej wartości, bez słowa skargi godziły się na los, jaki je spotkał. Gdy Julie zamknęła drzwi klasy, była już dziesięć minut spóźniona na kolację. I bardziej niż kiedykolwiek zdecydowana walczyć o pieniądze na pomoce dla swoich uczennic.

ROZDZIAŁ 12

Gdy Julie dotarła na miejsce, na podjeździe zobaczyła policyjny wóz patrolowy Teda. Jej bracia, zagłębieni w rozmowie, szli w stronę domu. Niebieski blazer Carla, którym, jak nalegał, zamiast własnym wozem powinna wybrać się do Amarillo, stał przy wjeździe, Julie zaparkowała obok. Mężczyźni odwrócili się i zaczekali, aż ich dogoni; nawet po tylu latach nie potrafiła oprzeć się uczuciu dumy i zaskoczenia: jacy wysocy i przystojny wyrośli, jacy są serdeczni i kochający.

– Cześć, siostrzyczko! – zawołał Ted i przytulił ją gorąco.

– Cześć! – Odwzajemniła uścisk. – Jak tam twoje prawo? – Ted, zastępca szeryfa w Keaton, właśnie ukończył studia prawnicze i czekał na wynik egzaminu adwokackiego.

– Rozkwita – zażartował. – Dzisiaj po południu zmyłem głowę pani Herkowitz za nieostrożne przechodzenie przez ulicę. Uff, co za pracowity dzień!- Pomimo pozorów dobrego humoru, w jego głosie zabrzmiała cyniczna nutka – ślad po krótkim epizodzie, nieudanym małżeństwie z córką najbogatszego obywatela Keaton. Doświadczenie to zraniło go, pozbawiło złudzeń; rodzina zupełnie nie mogła zrozumieć, gdzie podział się tamten beztroski chłopiec.

Carl, od sześciu miesięcy szczęśliwy żonkoś, tryskał optymizmem. Powitał ją z uśmiechem.

– Sara nie mogła przyjść, wciąż jest przeziębiona – wyjaśnił.

Na werandzie, w kręgu światła ukazała się Mary Mathison, przepastna fartuszkiem. Poza kilkoma siwymi pasemkami w ciemnych włosach i nieco wolniejszymi ruchami – ślad po ostatnim ataku serca -niewiele się zmieniła, jak zawsze serdeczna, ładna i pełna życia.

– Dzieci, chodźcie już! – zawołała – kolacja stygnie!

Wielebny Mathison, wysoki, wciąż trzymający się prosto, stanął za jej plecami. Teraz nosił okulary już na stałe, jego włosy niemal całkiem posiwiały.

– Pośpieszcie się – powiedział. Przytulił Julie i poklepał po ramionach zdejmujących kurtki synów.

Jedyną zmianą, jaka zaszła w ciągu tych lat w rodzinnych kolacjach u Mathisonów, było bardziej uroczyste ich celebrowanie, w jadalni -Mary Mathison chciała, by wspólne posiłki stały się małym rodzinnym świętem, teraz gdy jej gromadka dorosła i usamodzielniła się. Atmosfera przy stole niewiele się jednak zmieniła; śmiechom, wymianie serdeczności, także troskliwych rad nie było końca. Nad półmiskami wołowej pieczeni, ziemniaków puree i jarzyn członkowie rodziny wymieniali ostatnie wiadomości.

– Co z budową u Addelsona? – zapytał pastor Carla, jak tylko skończyli modlitwę.

– Nie najlepiej. Prawdę mówiąc, jestem bliski szaleństwa. Hydraulik podłączył gorącą wodę do kurków z zimną, elektryk światło na werandzie do wyłącznika maszyny mielącej śmieci. Jak ją włączysz, zapala się lampa na werandzie…

Zwykle Julie bardzo przejmowała się kłopotami brata, tym razem sytuacja wydała jej się zabawna.

– A gdzie dał wyłącznik młynka do śmieci? – zapytała ze śmiechem.

– Herman połączył go z wywietrznikiem piekarnika. Znów naszedł go jeden z tych jego dziwacznych humorów. Czasami myślę, że jest taki zadowolony z otrzymania pracy, iż rozmyślnie wszystko plącze, by trwała jak najdłużej.

– No to może dokładniej sprawdź inne urządzenia. Powstałaby nieciekawa sytuacja, gdyby po wprowadzeniu się pan burmistrz Addelson włączył suszarkę i spalił kuchenkę mikrofalową.

– To nic śmiesznego, Julie. Adwokat Addelsona zadbał, by umowę opatrzono klauzulą o karach. Jeżeli nie uwinę się z robotą do końca kwietnia, każdy dzień zwłoki będzie mnie kosztował pięćdziesiąt dolarów. Chyba że opóźnienie nastąpi w wyniku działania siły wyższej.

Julie starała się zachować powagę, ale w jej oczach wciąż na nowo zapalały się iskierki wesołości. Wyobrażała sobie, jak burmistrz przekręca kontakt na werandzie i zamiast światła zaczyna przeraźliwie ryczeć maszyna do przeróbki odpadów. Oprócz piastowania stanowiska burmistrza, Addelson był właścicielem banku, firmowego sklepu Forda i drugiego z towarami żelaznymi oraz sporego kawałka ziemi na zachód od Keaton. Hermana Henklemana także znali wszyscy w mieście; elektryk z zawodu, a stary kawaler z wyboru, mieszkał sam w niewielkiej ruderze na peryferiach. Jak miał ochotę, pracował, gdy się upił śpiewał, a na trzeźwo rozprawiał o wydarzeniach historycznych ze znajomością tematu i słownictwem godnym profesora uniwersytetu.

– Nie sądzę, byś musiał się martwić odwołaniem się przez burmistrza Addelsona do klauzuli o karze – zauważyła Julie z uśmiechem. – Postępowanie Hermana niewątpliwie da się zakwalifikować jako działanie „siły wyższej”. On jest jak huragan i trzęsienie ziemi równocześnie – nieprzewidywalny, nie do powstrzymania. Każdy to wie.

Carl roześmiał się głębokim, gardłowym śmiechem.

– Masz rację – przyznał. – Jeżeli Addelson zaskarży mnie do sądu, miejscowi przysięgli rozstrzygną sprawę na moją korzyść.

Nastąpiła pełna wzajemnego zrozumienia chwila ciszy. Potem z westchnieniem odezwał się Carl:

– Nie rozumiem, co w niego wstąpiło. W „normalnym” stanie Herman jest wyśmienitym elektrykiem. Chciałem pomóc mu stanąć na nogi, dać zarobić parę groszy, sądziłem, że będzie w porządku.

– Burmistrz Addelson nie zaskarży cię, jeżeli spóźnisz się z robotą kilka dni – wtrącił wielebny Mathison, z wyrazem błogości na twarzy dobierając sobie następny kawałek pieczeni. – To sprawiedliwy gość, dobrze wie, że jesteś najlepszym budowniczym po tej stronie Dallas, a twoja praca warta wyłożonych pieniędzy.

– Masz rację – przyznał Carl. – Ale pogadajmy o przyjemniejszych sprawach. Julie, od tygodni wykręcasz się od odpowiedzi, powiedz wreszcie, wychodzisz za Grega?

– Och! – zaczęła zmieszana. – My, ja… – Cała rodzina obserwowała z rozbawieniem, jak Julie przesuwa srebrne sztućce, potem zabiera się do przestawiania miski z ziemniakami tak, aby naczynie znalazło się dokładnie pośrodku stołu. Ted wybuchnął śmiechem, wtedy opamiętała się i zawstydzona znieruchomiała. Od dzieciństwa, gdy trapiły ją jakieś zmartwienia lub coś wyprowadziło z równowagi, odczuwała przemożną potrzebę robienia porządków: w komodzie w sypialni, w szafce kuchennej czy na stole. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Chyba tak, w przyszłości…

Wciąż jeszcze o tym myślała, gdy we trójkę opuszczali dom. Niespodziewanie z ciemności wyłonił się Herman Henkleman, z niepewną miną miętosząc w rękach kapelusz. Miał siedemdziesiąt lat, był wysoki i chudy. Na ich widok z godnością wyprostował ramiona, czym, jak zwykle, ujął Julie.

– Dobry wieczór wszystkim – rzucił w stronę zebranych na werandzie, a potem zwrócił się do Carla: – Wiem, że już nie mam tej roboty przy domu Addelsona, ale chcę poprawić, co spartoliłem, pozwolisz mi? O nic więcej nie proszę. Nie chcę żadnej zapłaty, zawiodłem cię, chcę tylko usunąć usterki, najlepiej jak potrafię.