– Jakiś czas – dokończył wykrętnie, a Julie uczyniła wręcz herkulesowy wysiłek, by ukryć rozczarowanie i wściekłość.

– Jakiś czas – zgodziła się obojętnym tonem. – Pewnie wystarczy mi na zebranie wstępnego materiału. – Zawahała się, zupełnie nie wiedziała, o co dalej pytać. – Czy mógłbyś mi trochę opowiedzieć, jak, tak naprawdę, wygląda życie w więzieniu? Garść informacji z pierwszej ręki przydałaby mi się przy pisaniu powieści.

– Czyżby?

Jego głos, pobrzmiewający ledwo wyczuwalną ironią, napawał ją przerażeniem. Nigdy dotąd nie znała kobiety ani mężczyzny, którzy tak wiele potrafiliby wyrazić drobnymi, trudnymi do uchwycenia zmianami tonu, nigdy nie słyszała podobnego głosu. Timbre jego głębokiego barytonu mógł ni stąd, ni zowąd przejść z uprzejmego, rozbawionego, w chłodny, ścinający krew. W odpowiedzi Julie energicznie kiwnęła głową. Jego sceptycyzmowi przeciwstawi swą energię i zdecydowanie.

– Z pewnością – odrzekła. Musi tylko przekonać go, że chwilowo grają w jednej drużynie, wtedy jego czujność osłabnie. – Słyszałam, że do więzień trafia wielu niewinnych ludzi. A jak było z tobą?

– Każdy skazany utrzymuje, że jest niewinny.

– To zrozumiałe, ale ty? – nalegała. Czekała na twierdzącą odpowiedź, mogłaby udać wtedy, że mu wierzy.

– Sędziowie przysięgli uznali mnie za winnego.

– Przysięgli już niejeden raz się pomylili.

– Dwunastu uczciwych, powszechnie szanowanych obywateli – odpowiedział głosem nagle zmrożonym nienawiścią – ogłosiło, że jestem winny.

– Jestem pewna, że starali się zachować obiektywizm.

– Bzdura! – powiedział z taką furią, że dłonie Julie, pod naporem nowej fali strachu, mocniej zacisnęły się na kierownicy. – Byłem sławny i bogaty, za to mnie skazali! – warknął. – Obserwowałem ich twarze i im donośniej prokurator grzmiał o mojej uprzywilejowanej pozycji w społeczeństwie i upadku obyczajów w Hollywood, tym mocniejsza żądza krwi budziła się w przysięgłych. Ta cała przeklęta, świętoszkowata banda świetnie wiedziała o istnieniu poważnych wątpliwości, czy to ja byłem sprawcą zbrodni, dlatego nie orzekli kary śmierci. Za dużo naoglądali się Perry'ego Masona i uznali, że jeżeli nie byłbym winny, potrafiłbym wskazać prawdziwego mordercę.

Julie poczuła, jak wilgotnieją jej dłonie – wybuch wściekłości Zacka po raz kolejny przeraził ją. Zrozumiała, jak ważne jest, by uwierzył w szczerość okazanego mu współczucia.

– Ale byłeś niewinny, prawda? Po prostu nie potrafiłeś wskazać innego podejrzanego – mówiła drżącym głosem.

– Czy to zmieniłoby coś? – rzucił szorstko.

– Dla mnie tak.

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, a potem jego głos znów zabrzmiał wzruszającą łagodnością:

– Jeżeli rzeczywiście to coś dla ciebie znaczy, nie zabiłem żony.

Kłamie, z pewnością kłamie, pomyślała.

– Wierzę ci – usłyszała własny głos. I żeby go do reszty przekonać, dodała: – Skoro jesteś niewinny, miałeś prawo do ucieczki.

Milczał. Przez chwilę niemal czuła, jak wzrokiem bada każdy szczegół jej twarzy, potem powiedział krótko:

– Minęliśmy tablicę informującą o telefonie. Jak zobaczysz budkę, zatrzymaj się.

– Dobrze.

Telefon stał przy drodze i Julie zaparkowała w zatoczce obok. Patrzyła w boczne lusterko w nadziei ujrzenia jakiejś ciężarówki czy innego samochodu, którego kierowcy mogłaby zwrócić na siebie uwagę. Ale na zaśnieżonej drodze ruch był niewielki. Na dźwięk głosu Zacka gwałtownie odwróciła się, akurat w chwili, gdy wyciągał ze stacyjki kluczyki.

– Wierzę, że jesteś przekonana o mojej niewinności i życzysz mi powodzenia – powiedział z ironicznym uśmiechem – a kluczyki wolę mieć w kieszeni, bo jestem bardzo ostrożnym człowiekiem.

Zaskoczyła ją szybkość własnej reakcji. Pokręciła głową i spokojnie odparła:

– Nie mam ci tego za złe.

Odpowiedział uśmiechem.

Wysiadł, ale rękę – groźne ostrzeżenie! – trzymał w kieszeni, także drzwi, te od strony pasażera, zostawił otwarte – z pewnością chciał ją widzieć, gdy będzie zajęty rozmową. Żadnych szans na ucieczkę, pomyślała, w razie czego nie uniknę kuli. Dobrze, nie wydostanę się z matni od razu, ale co szkodzi poczynić przygotowania. Zack ruszył w stronę budki, a wtedy ona, z całą potulnością, na jaką ją było stać, zawołała:

– Czy mogłabym wyjąć z torebki długopis i kartkę i jak ty będziesz zajęty rozmową, zrobić notatki do mojej książki? – Zanim zdążył zaprotestować, czego się obawiała, sięgnęła na tylne siedzenie. – Pisanie uspokaja moje nerwy – tłumaczyła – jak chcesz, możesz przeszukać torebkę. Przekonasz się, że nie ma tam zapasowych kluczyków ani broni. – Na dowód, że mówi prawdę, zademonstrowała mu otwartą torebkę. Rzucił jej zniecierpliwione, zatroskane spojrzenie, z którego wyczytała, że ani przez chwilę nie wierzył w historyjkę o pisaniu książki i tylko, dla świętego spokoju, udawał.

– Weź, co chcesz – powiedział obojętnie.

Odwrócił się do niej plecami, a wtedy wyjęła mały notatnik i długopis. Patrzyła, jak Benedict podchodzi do telefonu, podnosi słuchawkę i wrzuca monety, potem szybko napisała na trzech kartkach: WEZWAĆ POLICJĘ. ZOSTAŁAM PORWANA.

Kątem oka zauważyła, że Zack ją obserwuje. Zaczekała, aż zacznie rozmawiać, i wtedy z notatnika wyrwała kartki z alarmującą wiadomością, złożyła na pół i upchnęła do zewnętrznej przegródki torebki, aby, we właściwym momencie, wydobyć je bez trudu. Ponownie otworzyła notatnik i wpatrując się w niezapisane strony, rozpaczliwie starała się wymyślić sposób przekazania informacji komuś, kto mógłby jej pomóc. I nagle przyszedł jej do głowy doskonały pomysł: po upewnieniu się, że Zack jej nie obserwuje, wyciągnęła jedną z kartek, zawinęła w dziesięciodolarowy banknot i schowała do portfela.

Miała już gotowy plan i zaczynała go realizować. Świadomość podjęcia działań mogących wpłynąć na jej sytuację uspokajała, sprawiała, że wyzbyła się lęku. Swój spokój zawdzięczała jeszcze czemuś: instynktownie czuła, że Zachary Benedict mówił prawdę, rzeczywiście nie chce wyrządzić jej krzywdy.

Dlatego nie zastrzeli jej z zimną krwią. Gdyby teraz spróbowała uciekać, goniłby ją, ale pewnie nie strzelałby, no chyba żeby zatrzymywała jakiś przejeżdżający samochód. Droga była pusta i Julie nie widziała najmniejszego sensu w próbie ucieczki. Z łatwością dogoniłby ją. Nic by nie osiągnęła, tylko wzmogła jego czujność. Zrobi lepiej, jeżeli uda chęć współdziałania.

Zachary Benedict jest zbiegłym więźniem, to prawda, ale nie ma do czynienia z naiwną, łatwą do zastraszenia ofiarą! Przecież, dodawała sobie w myślach otuchy, już kiedyś musiała wykazywać się sprytem. Wtedy, kiedy on był rozpieszczanym, nastoletnim filmowym idolem, ona, kłamiąc i kradnąc, przetrwała na ulicy. Jeżeli tylko wykorzysta tamte doświadczenia, z pewnością potrafi stawić mu czoło. Dopóki nie straci głowy, ma szansę wyjść zwycięsko z tego starcia! Otworzyła notatnik i zaczęła gryzmolić przesłodzone uwagi na temat porywacza na wypadek, gdyby chciał sprawdzić, czym zajmowała się w czasie jego nieobecności. Po skończeniu jeszcze raz przeczytała:

Zachary Benedict ucieka z więzienia, do którego trafił po niesprawiedliwym wyroku, orzeczonym przez uprzedzonych do niego przysięgłych. Wydaje się mądrym, dobrym, serdecznym człowiekiem – ofiarą okoliczności. Wierzę w jego niewinność.

Pomyślała z niesmakiem, że te kilka linijek to najbardziej ckliwy tekst, jaki kiedykolwiek czytała. Z zamyślenia wyrwał ją widok Zacka wsiadającego do samochodu. Pośpiesznie zamknęła notatnik i wrzuciła do torebki.

– Dodzwoniłeś się wreszcie?

Na widok jej uśmiechu zmrużył oczy. Chyba przesadziłam z tym okazywaniem przyjacielskiej postawy, pomyślała.

– Nie. Facet jeszcze czeka, ale nie było go w pokoju. Za jakieś pół godziny spróbuję znowu. – Julie zastanawiała się właśnie, czy informacja może być dla niej przydatna, gdy on sięgnął po torebkę i wyjął notatnik. – Chyba mnie rozumiesz? – zapytał.

– Oczywiście. – Była gotowa zgodzić się na wszystko. Nie wiedziała, śmiać się czy płakać na widok jego zaskoczonej miny.

– No i co – niewinnie, szeroko otworzyła oczy – co o tym myślisz?

Zamknął notatnik i wrzucił do torebki.

– Myślę, że jesteś zbyt naiwna, by pozwolić ci samej poruszać się po tym świecie, jeżeli rzeczywiście wierzysz w to, co napisałaś.

– Jestem bardzo naiwna – zapewniła. Przekręciła kluczyk w stacyjce, wóz wytoczył się na drogę. Jeżeli za taką ją uważa, tym lepiej!

ROZDZIAŁ 20

Przez następne pół godziny jechali w milczeniu, przerywanym jedynie od czasu do czasu nic nie znaczącą uwagą o złej pogodzie czy nie najlepszych warunkach jazdy. Julie w napięciu obserwowała pobocze, czekała na właściwą chwilę do wprowadzenia w życie wymyślonego przez siebie planu. Wystarczy tablica zapowiadająca bar szybkiej obsługi lub zjazd z szosy. Gdy wreszcie taką ujrzała, serce zabiło w szybszym rytmie.

– Pewnie nie masz ochoty na zatrzymanie się przy restauracji? Ja umieram z głodu – powiedziała przyjaznym tonem. – Ten znak zapowiadał McDonalda. Możemy dostać coś do jedzenia bez wysiadania z samochodu.

Popatrzył na zegar w desce rozdzielczej i odmownie potrząsnął głową, więc pośpiesznie dodała:

– Muszę jeść co kilka godzin, bo cierpię na… – zawahała się przez chwilę, rozpaczliwie szukając w pamięci właściwego medycznego terminu na określenie dolegliwości, której przecież nie miała -…hipoglikemię! Przykro mi, ale jeżeli nie zjem czegokolwiek, osłabnę i…

– Dobrze, zatrzymamy się.

Julie prawie krzyczała z radości, gdy zjeżdżali najbliższym zjazdem, a przed nimi ukazały się złocone łuki budynku McDonalda. Restauracja, z przytulonym do niej ogródkiem zabaw dla dzieci, stała pośrodku prawie pustego parkingu.

– W samą porę – powiedziała – kręci mi się w głowie i już dłużej nie byłabym w stanie usiedzieć za kierownicą.

Ignorując jego nieprzychylne spojrzenie, włączyła kierunkowskaz i auto wtoczyło się przez bramę z szyldem McDonalda. Śnieżyca nie wystraszyła wszystkich podróżnych i na parkingu stało kilka samochodów, jednak o wiele mniej niż Julie by sobie życzyła. Kilka rodzin siedziało przy stolikach wewnątrz. Jechała, zgodnie ze strzałkami, aż do okienka, z którego podawano dania wprost do samochodów. Zatrzymała się.