– Pośpiesz się. I nie zrób czegoś głupiego.

– Niby co? – zapytała. – Powieszę się na papierze toaletowym? Wynoś się, i niech cię szlag! – Weszła do środka. W tym momencie przyszło jej do głowy, że może zamknąć się od wewnątrz i nie wychodzić.

– Z uczuciem triumfu, cichutko ustawiła zamek w odpowiedniej pozycji i niemal równocześnie trzasnęła drzwiami, z całej siły napierając na nie ramieniem. Usłyszała miły dla jej ucha, metaliczny dźwięk, ale zamek najwyraźniej nie zaskoczył. Przez chwilę zastanawiała się, czy Zack, by udaremnić jej zamiar, nie przytrzymuje gałki od zewnątrz.

Miała rację! Gałka obróciła się jej w dłoni. Równocześnie głosem pobrzmiewającym wesołością zakomunikował jej, że się nie myli.

– Półtorej minuty, Julie, potem otwieram drzwi.

Wspaniale! Jeszcze do tego wszystkiego pewnie jest zboczeńcem, pomyślała, szybko załatwiając to, po co przyszła. Właśnie myła ręce w umywalce, w przeraźliwie zimnej wodzie, gdy otworzyły się drzwi i usłyszała:

– Czas minął.

Zamiast wsiąść do blazera, Zack stał z boku, z ręką w kieszeni, w której trzymał broń.

– Zatankuj – polecił. Oparty o samochód obserwował, jak się zachowa. – Zapłać! – Odwrócił twarz tak, by nie widział go człowiek w budce.

Julie, oszczędna do przesady, zapomniała o strachu i już miała zaprotestować, ale w wyciągniętej ręce Zacka ukazały się dwa dwudziestodolarowe banknoty. Jej niechęć jeszcze wzrosła, gdy zauważyła, z jakim wysiłkiem mężczyzna opanowuje uśmiech.

– Najwyraźniej zaczyna ci się to podobać! – rzuciła z goryczą i wyrwała mu pieniądze z ręki.

Odwróciła się. Patrzył na jej sztywno wyprostowane plecy. O wiele rozsądniej i korzystniej byłoby, jak na początku zamierzał, okiełznać jej wrogość. Muszę jakoś wprawić ją w dobry humor, pomyślał. Krztusząc się udawanym śmiechem, odezwał się:

– Masz absolutną rację, chyba rzeczywiście zaczyna mi się podobać.

– Drań! – usłyszał w odpowiedzi.

Świt obrębił szare niebo różowością. Julie wydało się, że Zack nareszcie zasnął. Przez całą noc kazał jej trzymać się bocznych dróg, unikać autostrad, co przy ciągle sypiącym śniegu czyniło jazdę tak trudną, że na długich odcinkach poruszali się z szybkością najwyżej trzydziestu mil na godzinę. Trzy razy utknęli w korkach spowodowanych wypadkami, ale nic nie potrafiło go zniechęcić – musiała jechać i jechać. Co pewien czas słyszeli przez radio wiadomość o jego ucieczce, ale im bardziej wjeżdżali w głąb Kolorado, tym mniej uwagi poświęcano jego zniknięciu. Z pewnością nikt nie podejrzewał go o podróżowanie na północ, trzymanie się z dala od większych lotnisk czy dworców, autobusowych i kolejowych. Tablica, którą minęli milę wcześniej, głosiła, że zbliżają się do punktu piknikowego.

Zaczęła się modlić, by w tym miejscu, jak w tamtym, obok którego poprzednio przejeżdżali, stało przynajmniej kilka ciężarówek, z kierowcami śpiącymi w kabinach. Z możliwych do wykonania pomysłów, jakie przychodziły jej do głowy w ciągu tych niekończących się, wyczerpujących godzin, tylko jeden spełniał obydwa kryteria: zmuszał go do zabrania wozu i pozostawienia jej wolno – jeśli w tych okolicznościach można było w ogóle o czymś takim marzyć.

Wjedzie na parking, na miejsce obok stojących ciężarówek, mocno naciśnie na hamulec i wyskoczy z wozu, wzywając pomocy tak głośno, by zbudzić kierowców. Wtedy, jeżeli sceny z jej wyobraźni urzeczywistnią się, kilku krzepkich facetów – najlepiej olbrzymich, uzbrojonych w broń palną i kastety – wyskoczy z szoferek i przybiegnie z odsieczą. Obezwładnią Zacharego Benedicta – ona pomoże – rozbroją go i przez CB radio wezwą policję.

Ten scenariusz był najlepszy, nawet gdyby tylko w niewielkiej części ułożył się po jej myśli. Wystarczyło, by chociaż jeden kierowca obudził się i wyszedł zobaczyć, co się dzieje, a na zawsze uwolniłaby się od Zacharego Benedicta, gdyż w momencie podniesienia przez nią alarmu i zwrócenia na nich uwagi jedynym jego sensownym posunięciem będzie ucieczka jej samochodem. Nic by nie zyskał poprzez zatrzymanie się i strzelanie do niej, a tym bardziej bieganie od ciężarówki do ciężarówki i mordowanie kierowców; pierwszy strzał zaalarmowałby wszystkich. Jakakolwiek próba powtórzenia finałowej sceny ze „Strzelaniny w korralu” byłaby z jego strony głupotą, a głupi to Zack Benedict na pewno nie jest.

O tym była przekonana, mogłaby założyć się, stawiając własne życie.

Spojrzała na niego kątem oka, by upewnić się, czy śpi. Ręce trzymał skrzyżowane na piersi, długie nogi wyprostowane przed sobą, głowę oparł o szybę bocznego okna. Oddychał równo i spokojnie.

Spał.

Julie, podekscytowana, powoli, delikatnie oderwała stopę od pedału gazu i obserwowała, jak wskazówka szybkościomierza opada od czterdziestu pięciu, do czterdziestu dwóch, a potem bardzo powoli do czterdziestu mil. Żeby wjechać na parking bez gwałtownego hamowania, czym niewątpliwie zbudziłaby swojego pasażera, powinna skręcić na zjazd z prędkością nie przekraczającą trzydziestu mil. Przez minutę utrzymywała się przy czterdziestu, potem znów uniosła trzęsącą się i napięcia nogę nad pedał gazu. Samochód zwolnił do trzydziestu pięciu mil, wtedy nieco głośniej puściła radio, by muzyką zagłuszyć ciszę, jaka teraz zapanowała w samochodzie.

Do punktu postojowego, zasłoniętego od szosy przez kępę sosen, mieli jeszcze jakieś ćwierć mili. Julie zwolniła do trzydziestu mil i powoli zaczynała skręcać kierownicę, zbaczając z głównej drogi, cal po calu. Chaotycznie powtarzała słowa modlitwy. Zęby parkowały tam ciężarówki! Wstrzymując oddech, objechała drzewa i wreszcie odetchnęła z ulgą: przed nią, zwrócone przodem do małego budynku, w którym znajdowały się toalety, stały trzy ciężarówki, i chociaż w bladym świetle świtu nie widziała nikogo, wydało jej się, że słyszy pomruk włączonego diesla. Serce waliło jej w piersi jak młotem, z trudem powstrzymywała się od pokusy natychmiastowego działania. Aby maksymalnie zwiększyć swoje szanse, powinna znaleźć się tuż przy ciężarówkach, tak by dopaść drzwi jednej z nich, zanim wyrwany ze snu Benedict zdoła ją powstrzymać.

Piętnaście jardów za pierwszym wozem była już pewna, że słyszy pracujący silnik. Stopą prawie dotykała hamulca, w napięciu patrzyła na drzwi ciężarówki… Na widok prostującego się Zacka aż jęknęła z przerażenia.

– Co u diabła… – zaczął, ale Julie nie dała mu czasu na dojście do siebie. Z całej siły nacisnęła hamulec i chwyciła za klamkę. Wypadła z jadącego jeszcze auta, lądując na boku, na śnieżnych muldach. Jak przez mgłę, z przerażeniem widziała tylne koło blazera przetaczające się zaledwie o centymetry od niej, po chwili samochód z piskiem opon zatrzymał się.

– Pomocy! – krzyknęła. Gramoląc się w śniegu i błocie, próbowała unieść się na kolana. – Pomocy!

Jakoś udało jej się wstać i już biegła w stronę kabiny najbliżej stojącej ciężarówki. Benedict wyskoczył z blazera, obiegł wóz dookoła i stanął na wprost niej. Julie ominęła go.

– Proszę, niech mi ktoś pomoże! – krzyczała. Biegła przez śnieg w stronę toalet, by tam się schronić, Zobaczyła, że drzwi ciężarówki na lewo od niej otworzyły się, a kierowca, z zaskoczoną miną, patrzy, co się dzieje; tuż za sobą słyszała kroki Benedicta grzęznącego w śniegu.

– Pomóż mi! – krzyknęła do kierowcy i obejrzała się, akurat w chwili, gdy Zachary Benedict brał w rękę garść śniegu.

Śnieżny pocisk boleśnie uderzył ją w ramię. Biegła dalej i krzyczała:

– Zatrzymać go! To…

Jej słowa zagłuszył wesoły głos Zacharego Benedicta:

– Daj spokój, Julie. – Rzucił się w jej stronę. – Pobudzisz wszystkich dookoła!

Gorączkowo łapała powietrze, by znowu zawołać o pomoc, ale pośliznęła się i padła w śnieg, i zaraz przycisnęło ją ciało Benedicta. Nie mogła oddychać, jej przerażone, niebieskie oczy znajdowały się zaledwie kilka cali od jego, pełnych wściekłości. By oszukać kierowcę ciężarówki, szczerzył zęby w udawanym uśmiechu. Julie, z trudem łapiąc powietrze, chciała krzyknąć, ale Zack wcisnął jej w twarz garść mokrego śniegu. Dławiła się, prawie nic nie widziała. Przytrzymywał jej dłonie nad głową. Do jej uszu dobiegł wściekły szept:

– Zabiję go, jeżeli podejdzie bliżej! – Wzmocnił uchwyt. – Do cholery, czy na tym właśnie ci zależy? Żeby przez ciebie ktoś stracił życie?

Julie, niezdolna wykrztusić słowa, jęknęła i potrząsnęła przecząco głową. Mocno zacisnęła powieki; nie mogła znieść widoku swego poskromiciela ani myśli o wolności, do której miała tak blisko – i na nic to wszystko! Teraz, z biodrem obolałym po upadku z jadącego blazera, leży w śniegu, przygnieciona ciałem swego dręczyciela. Usłyszała, jak Zack gwałtownie wciąga powietrze, potem pełne furii słowa:

– Idzie do nas. Pocałuj mnie i lepiej, żeby dał się nabrać, bo jak nie, to już jest martwy!

Zanim zdążyła zareagować, ustami wbił się w jej wargi. Otworzyła oczy i wzrokiem poszukała kierowcy, który ze zmarszczonymi brwiami nadchodził ostrożnie, próbując dostrzec ich twarze.

– Do cholery, obejmij mnie!

Usta Benedicta skutecznie kneblowały ją, broń w kieszeni boleśnie wbijała się w brzuch, ale przecież ręce miała wolne. Może walczyć! Wtedy kierowca o dobrodusznej twarzy pod czarną czapeczką z literami PETE zauważy, że coś jest nie tak i przyjdzie jej z pomocą.

I zginie…

Benedict rozkazał, by go objęła i postarała się, by uścisk wyglądał na prawdziwy. Niczym marionetka uniosła ciężkie jak z ołowiu dłonie i pozwoliła im spocząć na ramionach mężczyzny – na więcej nie potrafiła się zdobyć.

Zack czuł pod ustami jej suche wargi, swym ciałem przyciskał ją, bezwładną niczym kamień; przypuszczał, że dziewczyna zbiera siły – za chwilę, z pomocą szoferów z parkujących na placu ciężarówek, zakończy jego krótkotrwałą wolność… i życie. Kątem oka widział, jak nadchodzący mężczyzna zwalnia, a na jego twarzy ukazuje się wyraz niedowierzania. Wszystko to dotarło do Zacka w ciągu ledwie trzech sekund, gdy udawali – nieprzekonująco – pocałunek.