Gina przesuwała się powoli w stronę lampy, kiedy usłyszała za drzwiami jakiś dźwięk. Kroki!

Boże, spraw, żeby to była policja! Albo ktoś, kto mnie uratuje!

Rozległ się zgrzyt klucza w zamku i drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem. Na progu stanęła potężna, ciemna postać, jak wcielenie szatana.

O Boże, pomóż mi!

Gina zaczęła się odsuwać od drzwi, aż w końcu oparła się o wyłożoną kaflami ścianę.

Patrzył na nią przez chwilę z okrutnym uśmiechem, a potem wszedł do środka. Gina omal nie zemdlała.

– Przypuszczałem, że się w końcu obudzisz – powiedział spokojnie. – To dobrze, bo chcę, żebyś wiedziała, co się dzieje.

To nie wróżyło nic dobrego. Gina przygotowała się na kolejne kilka tysięcy wolt, ale on podszedł do niej szybko, brutalnie poderwał ją na nogi, a potem przerzucił ją sobie przez ramię, przytrzymując jej nogi w kostkach. Znowu syknął przy tym z bólu. Czuła, że coś go boli. Musi tylko odkryć, co to jest. I wykorzystać to.

Szedł chwiejnie, jakby to także sprawiało mu ból. Gina wierciła się i wyrywała, ale bez skutku. Trzymał ją mocno i niósł na ramieniu, strażackim sposobem, przez mroczne korytarze. Mijali uchylone drzwi sal, w których paliły się lampy. Przez opadające na twarz włosy Gina widziała narzędzia tortur – ostre skalpele, narzędzia chirurgiczne, igły, kaftany bezpieczeństwa.

To miejsce było jedną wielką sceną kaźni.

A więc miała rację. Szaleniec przywiózł ją do szpitala, w którym Faith zginęła straszną śmiercią.

Zaczynała nabierać pewności, że teraz nadeszła jej kolej.


Montoya zatrzymał samochód na parkingu przez klasztorem, tuż obok należącej do Abby hondy.

Zlecił już poszukiwania tego samochodu, ale jak dotąd nikt nie zaglądał na prywatny klasztorny parking. Montoya nie zadzwonił po wsparcie i nie odbierał telefonów od Bentza. Nie potrzebował teraz pouczeń ani rozkazów, których i tak nie mógłby posłuchać.

Chętnie zwierzyłby się swojemu partnerowi, ale czuł, że nie powinien go w to wciągać do czasu, aż sam nabierze pewności. Bentz będzie musiał poczekać.

Samochód Abby był bardzo ważną wskazówką.

Najważniejszą.

Montoya wysiadł z wozu i przypiął do nogi w kostce drugi rewolwer. Ze schowka na rękawiczki zabrał jeszcze spray z pieprzem i latarkę. Tak uzbrojony ruszył biegiem w stronę szpitala.

Zadzwoniła komórka. Spojrzał na ekranik. Zaroster.

Zrobiło mu się zimno ze strachu. A jeśli to jakieś wieści na temat Abby? A jeśli przyjechał za późno? Odebrał.

– Montoya.

– Dom Hellera jest pusty, ale są tam ślady walki – powiedziała Zaroster.

– A co z jego samochodem?

– Zniknął. Biały lexus SUV. Biorąc pod uwagę dom, samochód i tak dalej, można przypuszczać, że los jest dla pana doktora łaskawy. Albo był. Bentz już tu był i doszliśmy do wniosku, że Heller może być kolejną ofiarą. W przeciwnym wypadku nie byłoby chyba śladów walki w jego własnym domu. Zdaje się, że ktoś go zaatakował, kiedy siedział w swoim gabinecie. Jest tam krew i rozbite okulary. Takie same ma na zdjęciu, które stoi na kominku.

Nie podobało mu się to. Był pewien, że Heller jest mordercą. Bo jeśli nie on, to kto?

– Bentz jest już w drodze – ciągnęła Zaroster, kiedy Montoya dotarł do bramy. – Ze wsparciem. Ale w kiepskim nastroju. Mam ci powtórzyć, żebyś nie wchodził do szpitala.

– Za późno, już tu jestem. Pod szpitalem stoi samochód Abby Chastain, a coś mi mówi, że nie przyjechała tu po to, by wstąpić do klasztoru. Dzwoniłem do niej kilka razy, ale nie odbiera. Czy ktoś u niej był? Sprawdził, czy wszystko w porządku?

– Jeszcze nie, przynajmniej nic o tym nie wiem.

Montoya wiedział, co się stało. Samochód stał pod szpitalem. Abby była tutaj. Modlił się tylko, by była tu sama, a nie z tym obłąkanym mordercą, który zabił już tylu ludzi. Wiedzieli o sześciu ofiarach. Abby Chastain… jaki grzech czy cnotę miałaby uosabiać? Jej imię zaczyna się na literę A. Nic z tego… Ale może chodzi o nazwisko? Chastain. C jak czystość… ale czystość symbolizowała Courtney LaBelle…

– …szeryf może przysłać kogoś za kilka minut – ciągnęła Zaroster.

Montoya uznał, że wie już dość.

– Przyślij ich tutaj. Szybko. Ale ja nie będę czekał. Jeśli Bentzowi się to nie spodoba, trudno!

– Wyraźnie powiedział, że…

– Niech się wypcha. Wiem, co powiedział. Ostrzegłaś mnie. Nic ci nie zrobią.

– Nie o to chodzi.

Nie czekał na dalsze wyjaśnienia. Nie dbał już o nic.

– Zadzwonię, gdy tylko się zorientuję, co tu jest grane – rzucił i rozłączył się, a potem przełączył komórkę na wibracje, wsunął ją do kieszeni i ruszył biegiem mokrą ścieżką. Stopy zapadały mu się w błoto, czuł zapach wilgotnej ziemi. Strach dodawał mu sił. Nie mógł przestać myśleć o Abby. Czy przyjechał za późno? Czy morderca przybył tu przed nim? A może to fałszywy alarm?

C jak czystość… C jak Chastain…

Nie!

Jak ona ma na drugie imię? Słyszał je kiedyś albo widział… Abigail Patricia Chastain! P jak pokora! Cholera!

Miał nadzieję, że tym razem intuicja go zawodzi. Czy jeszcze kiedyś zobaczy Abby żywą? Nie, nie chce o tym myśleć.

Nie może jej stracić!

Zabij tego drania, jeśli będziesz musiał!

Zabij go, nawet jeśli nie będziesz musiał…

Wyszedł spomiędzy drzew i spojrzał na ponury, rozsypujący się budynek.

Jakie okropności skrywał w swoim wnętrzu?

Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę.

Zamknięte na klucz.

Sprawdził okna. Zamknięte albo zabite deskami.

A jednak wiedział, że w środku ktoś jest.

Do diabła z tym wszystkim.

Czas uciekał. Montoya wiedział, że z każdą chwilą maleją szanse Abby na przeżycie. Musi ją odnaleźć. Musi. Jeszcze raz spojrzał na budynek.

Nie, nie odważy się wybić okna. Nie powinien zwracać na siebie uwagi, w ten sposób będzie mógł wykorzystać element zaskoczenia.

Obszedł szpital i dotarł w końcu do drzwi, prowadzących niegdyś do szpitalnej kuchni. Były zamknięte, ale tuż obok znajdowało się lekko uchylone okno.

A pod nim ślady stóp… Małych stóp…

Abby!

Bez wahania wspiął się na parapet i wskoczył do środka.

Rozdział 29

Abby prawie nie była w stanie oddychać. Zamknięta w szafie, z ustami zaklejonymi taśmą i skrępowanymi rękami i nogami patrzyła przez szparę w drzwiach, tak jak młody Pomeroy wiele lat temu.

Dlaczego siedział wtedy w szafie?

I dlaczego go nie zapamiętała?

Bo wyparłaś to wszystko… nie pamiętałaś o Hellerze i nie pamiętałaś o Christianie Pomeroyu… A teraz zacznij myśleć o tym, jak ocalić własną skórę!

W pokoju zapadła ciemność. Pomeroy, przed wyjściem, zaciągnął w oknach grube, nieprzepuszczające światła zasłony. Na kominku paliła się jedna lampa, rzucając na pokój słaby, chybotliwy blask.

Abby nie była sama. Pomeroy rozciągnął na łóżku Leona Hellera i przykuł go tam łańcuchami.

Poruszyła się, w ramionach eksplodował ból. Nie miała zbyt wielkiego pola manewru. Pomeroy przywiązał ją do haczyka na ubrania tkwiącego w tylnej ściance szafy w taki sposób, że im bardziej się wierciła, tym bardziej wykręcała sobie ramiona do tyłu.

Przypomniała sobie o sprayu z pieprzem, który schowała w plecaku, i łomie. Jedno i drugie było niedostępne. Cholera!

Nie poddawaj się. Myśl! Teraz go tu nie ma. To twoja szansa!

Obmacała wnętrze szafy związanymi rękami. Haczyk był tylko jeden, ale w poprzek tylnej ścianki biegła cienka wystająca listwa, na której kiedyś zapewne opierała się półka. Miała dość ostrą krawędź. Gdyby Abby wspięła się na palce i zaczęła pocierać o nią taśmą, może udałoby się ją przeciąć. Może.

Wiedziała, że to bardzo trudne, ale nie miała innych możliwości.

Nie zwracając uwagi na ból w ramionach i drżące z wysiłku łydki, wspięła się na palce i zaczęła pracować. Szybko. Mocno. Czuła na rękach ciepło tarcia.

Dalej.

Nie poddawaj się.

Dasz radę.

Ale nagle poprzez bicie własnego serca i wyjący za oknem wiatr usłyszała kroki na schodach.

Och nie!

Spiesz się! Trzyj!

Czy taśma obluzowała się trochę? Czy to tylko jej podsycana nadzieją wyobraźnia?

Poruszała rękami coraz szybciej. Ramiona paliły ją żywym ogniem, palce u stóp zdrętwiały. Czuła, że zdarła sobie skórę z nadgarstków.

Kroki były coraz bliżej, aż w końcu zatrzymały się pod drzwiami pokoju.

Nie! Jeszcze nie! Proszę!

Zazgrzytał klucz w zamku, zaraz potem drzwi otworzyły się bezgłośnie.

Przez szparę widziała, jak Pomeroy wchodzi do pokoju. Niósł coś… nie, kogoś… inną kobietę…

O Boże!

Straciła resztki nadziei.

To była jej siostra. Gina.


Bentz gnał jak wariat w ulewnym, zacinającym deszczu.

Montoya dotąd się nie odezwał.

Oczywiście.

Bentz zaalarmował już biuro szeryfa. Problem tkwił jednak w tym, że akurat nie było tam ludzi, zajętych karambolem na jednej z lokalnych dróg. Policja miała pełne ręce roboty.

Skręcił w stronę klasztoru. Wiał silny wiatr, w koronach drzew brzęczały moskity. Nie zwolnił, ale wyłączył syrenę i światła.

Miał złe przeczucia co do tego starego szpitala i uznał, że będzie lepiej, jeśli pojawi się tam pierwszy i spróbuje wykorzystać element zaskoczenia.

Kolejny zakręt i znalazł się na rozwidleniu dróg. Jedna prowadziła do zabudowań klasztornych, druga do starego szpitala. Skręcił w stronę szpitala, a po chwili zatrzymał się, wziął broń i wysiadł z samochodu.

Brama była zamknięta, ale nie dość wysoka, by nie można się było na nią wspiąć. Za młodu Bentz trenował zapasy i należał do drużyny futbolowej. Co z tego, że pada deszcz i metalowe pręty są śliskie? To tylko głupia brama. Dwa, może dwa i pół metra.