– Mógł zostać porwany mniej więcej o tej porze. – Montoya postanowił sprawdzić kamery w banku.

– Może. A jeśli chodzi o nią… – Bonita wskazała kobietę leżącą na Giermanie. – Nazywa się Courtney LaBelle. Znaleźliśmy dowód w portfelu. Nie miała przy sobie torebki, tylko płaski skórzany portfelik w kieszonce szortów. Żadnych kart kredytowych i tylko pięć dolców. Ale miała przy sobie prawo jazdy, z którego wynika, że jest z tego miasta z Garden District. – Bonita pokręciła głową ze smutkiem. – Osiemnaście lat. Lekarz obejrzał ją już i uważa, że biorąc pod uwagę zesztywnienie, plamy opadowe i temperaturę ciała, zgon nastąpił dwa dni temu, prawdopodobnie między dziesiątą wieczorem a trzecią rano. Na razie nie jest w stanie powiedzieć nam nic bliższego.

– Niedługo po wizycie Giermana w bankomacie.

– Tak.

– Znała Giermana? – spytał Montoya, spoglądając na dziewczynę. Jej skóra była woskowobiała, twarz zakrwawiona, ale nie można było mieć wątpliwości, że jeszcze kilka dni temu była naprawdę piękna.

– Tego właśnie musisz się dowiedzieć. Gierman miał podobno słabość do młodych dziewcząt, ta mogłaby mu wpaść w oko.

Montoya zaczął robić notatki. Bonita czasami strasznie go wkurzała, ale wiedział, że była dobra w pracy. Bardzo dobra.

– Mamy broń?

– Tak. Rewolwer, dwudziestkadwójka. Znaleziony w dłoni dziewczyny.

Montoya spojrzał na podłogę. Na starych zakurzonych deskach walały się pióra, pomieszane z błotem i krwią.

– Skąd te pióra?

– Z poduszki. Prawdopodobnie przywiązano ją do Giermana. Może zabójca chciał stłumić odgłos wystrzału. Zostawił ją koło krzesła. Strzelał z bliskiej odległości. Jak już mówiłam, ślady na rękach i nogach Giermana wskazują, że był skrępowany. Wygląda na to, że nogi w kostkach przywiązano mu do nóg krzesła. Sądzę też, że usta zaklejono mu taśmą. Nie ma jej teraz, ale na twarzy zostały ślady jakiejś klejącej substancji.

– Byli małżeństwem?

– Nie. Gierman był stanu wolnego, chyba rozwiedziony. Co do niej, nie ma pewności, ale na serdecznym palcu lewej ręki widać zadrapanie, jakby ktoś zdjął pierścionek czy obrączkę i zdarł jej przy tym sporo skóry.

– Jezu – mruknął Montoya, pochylając się nad dziewczyną.

– Zdaje się, że były problemy z przysięgą małżeńską – powiedziała Bonita. Czarny humor.

Montoya widział wiele dziwnych zabójstw, odkąd zaczął pracować w policji, ale to przechodziło wszelkie wyobrażenia. Wyprostował się.

– Myślisz, że to mógł być jakiś udawany ślub? Że zabójca był księdzem i najpierw włożył dziewczynie pierścionek na palec, a potem go zdarł? Znaleźliście ten pierścionek?

– Nie, nie znaleźliśmy żadnej biżuterii poza łańcuszkiem, który dziewczyna ma na szyi. – Bonita wskazała delikatny złoty łańcuszek z krzyżykiem złożonym z małych diamentów.

– A buty? – spytał. Zauważył teraz, że dziewczyna też ma bose stopy.

– Oboje mieli tylko adidasy. Chyba wybrali się poćwiczyć albo właśnie wracali z siłowni. Oboje na początku mieli na sobie szorty, podkoszulki i sportowe buty, ale on został całkiem nagi, a ona w sukni ślubnej. Żadnych butów, welonu ani pierścionka… Bardzo dziwne.

– Zgadzam się.

Washington przycisnęła notatnik do piersi i włożyła ołówek do ust.

– Wiesz, ten facet wkurzał mnóstwo ludzi. Mnóstwo. Grupy religijne. Stowarzyszenia rodziców. Miał nawet jakąś sprawę w sądzie. Był popularny, ale także znienawidzony.

– Nie lubiłaś go.

– Nie przepadałam za nim, fakt, ale pytanie brzmi: kto nienawidził go tak bardzo, by chcieć go zabić?

– Courtney LaBelle? – podsunął Montoya.

– Nie, nie sądzę. Po co studentka college’u miałaby go sprowadzić aż tutaj, związać, a na końcu zabić i jego, i siebie samą?

– Może był to rodzaj perwersyjnej zabawy seksualnej?

– On jest nagi, ale ona nie. On został przywiązany do krzesła, w pozycji mającej wyrażać uległość. – Bonita spojrzała na niego uważnie. – A poza tym suknie ślubne raczej nie należą do rekwizytów sadomaso.

– Skąd wiesz?

– Cóż, jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz. Obroże, bicze, czarna skóra i tak dalej… – Uśmiechnęła się do niego żartobliwie. – Ciągle stawiam na naszego pana Rozmiar Dwanaście, ale dowiemy się czegoś więcej, kiedy skończymy badanie śladów.

– Dobrze.

– Proponuję, żebyś postarał się zebrać jak najwięcej informacji o ofiarach.

Montoya sam wiedział, że będzie musiał się tym zając, ale miał ochotę się kłócić.

– A co z resztą chaty?

– Chyba nikt tam nie wchodził, ale sprawdzamy wszystkie pomieszczenia, łącznie ze strychem.

– Zamki w drzwiach?

– Stare i zardzewiałe. Zepsute. Pracujemy nad nimi.

– Czy ktoś wie, do kogo należy to miejsce?

Bonita spojrzała na niego ostro.

– Ktoś na pewno wie, ale nie ja. To jeszcze jedna rzecz, którą powinieneś się zająć – odparła i wróciła do swojego rysunku.

Montoya wyszedł, minął dwóch mężczyzn badających odciski opon i podszedł do starego czerwonego pikapa. Za kierownicą siedział postawny czarny mężczyzna, wystukując palcami rytm granej w radiu piosenki.

– Ray Watson? – spytał Montoya, pokazując mu odznakę przez okno.

– To ja. – Watson miał koło pięćdziesiątki, ciemną, płaską twarz o szeroko osadzonych oczach i kilka złotych zębów. Był ubrany w podkoszulek i dres, a na przetykanych siwizną włosach nosił podniszczoną czapeczkę bejsbolową. Na siedzeniu obok niego leżały: para krótkich wioseł, latarka i puszka tytoniu.

– Panie Watson, może mi pan powiedzieć, co pan tu zastał? I jak to się stało?

– Sam pan widział. – Watson szeroko otworzył oczy. – Niczego nie ruszałem. Tylko otworzyłem drzwi. Jechałem na ryby, jak zawsze, ale tym razem coś było inaczej niż zwykle… sam nie wiem… Zobaczyłem, że drzwi są otwarte, no to wszedłem do środka. No oni tam byli, ci ludzie… – Pokręcił głową. – Nie wierzyłem własnym oczom. Facet nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył i kobieta ubrana, jakby się wybierała na własne wesele… – Spojrzał w stronę chaty, a potem prosto w oczy Montoi. – Popatrzyłem, zobaczyłem, że oboje nie żyją i zadzwoniłem na 911.

– Znał pan którąś z ofiar?

– Nie. – Watson stanowczo pokręcił głową.

– Kiedy to mniej więcej było?

– Jakieś półtorej godziny temu. Koło piątej – odparł mężczyzna, spoglądając na zegarek. – Przyjeżdżam wcześnie, żeby zacząć łowić przed świtem. Kiedy tędy przejeżdżałem, było jeszcze ciemno, ale poświeciłem latarką, jak zawsze, i jak już mówiłem, coś tu było nie tak. Często tędy jeżdżę, więc wiem, jak to zwykle wygląda. Pomyślałem sobie, że lepiej sprawdzę, co jest.

– I wszedł pan do środka.

– Zgadza się. – Watson zmarszczył nos, jakby na wspomnienie odoru, który kłosił się w chacie. – W życiu czegoś takiego nie widziałem.

– Wie pan, do kogo należy to miejsce?

– Teraz nie. Kiedyś chata należała do faceta nazwiskiem Bud Oxbow. Czasem wędkowaliśmy tu razem.

– Gdzie jest teraz Oxbow?

– Przeszedł na emeryturę i przeprowadził się na północ, gdzieś koło Chicago. Jakieś pięć czy sześć lat temu. Nigdy tu nie mieszkał, tylko przyjeżdżał na ryby i przesiadywał w Lottie’s Diner. Tam się poznaliśmy. – Watson podrapał się po głowie. – Chyba wspomniał coś, że odziedziczył tę chatę po wuju, ale nie jestem pewny.

Montoya wypytał Watsona jeszcze raz, ale usłyszał to samo, co za pierwszym razem. Zwolnił go więc, zamienił jeszcze parę słów ze śledczymi przed chatą i doszedł do wniosku, że niczego więcej się tu nie dowie. Wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku miasta.

Zapowiadał się wspaniały dzień. Dwa trupy, a był dopiero polanek.

Rozdział 4

Jeszcze tylko kilometr – obiecała sobie Abby. Biegła truchtem wzdłuż drogi. Serce waliło jej jak młotem, bolały ją łydki, sportowe buty zapadały się w miękki asfalt. Pot zalewał jej oczy. Postanowiła, że pójdzie pobiegać, choć pogoda zmieniała się szybko i słońce zasłoniły już gęste, ciemne chmury. Nie biegała od trzech tygodni i teraz mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa. Zacisnęła jednak zęby i biegła dalej.

Kiedy mieszkała w Seattle, biegała przynajmniej trzy razy w tygodniu, ale w Nowym Orleanie panowały zwykle upały, a ulica, przy której mieszkała, była tak wąska, że z trudem mijały się na niej samochody. Abby znajdowała więc zazwyczaj jakąś wymówkę, by odpuścić sobie pracę nad kondycją.

Ale koniec z tym.

Dzień urodzin był kamieniem milowym; postanowiła, że bez względu na to, czy mieszka tu, czy z Alicią nad zatoką, nie pozwoli sobie na utratę formy. Paliło ją w płucach i dostała kolki, ale dobiegła aż do skrzynki pocztowej Pomeroyów, a więc pokonała całe pięć kilometrów.

Zwolniła, mijając masywną bramę i ogrodzenie z kutego żelaza, oddzielające multimilionera od ciekawskich. Charles Pomeroy, razem ze swoją czwartą żoną, mieszkał w rezydencji przywodzącej na myśl Przeminęło z wiatrem, którą otwierał dla publiczności dwa razy w roku: na Boże Narodzenie i Mardi Gras. Poza tymi dwoma dniami Abby nigdy nie bywała u swoich sąsiadów. Obracała się w innych kręgach niż Vanessa Pomeroy.

Od bramy dobiegło ją groźne warczenie. Rottweiler Pomeroyów, wielki pies z karkiem niedźwiedzia, krążył za ogrodzeniem i wkrótce zaczął szczekać jak oszalały.

Daj spokój, pomyślała Abby, i ruszyła szybkim krokiem w stronę domu. Zatrzymała się przy tabliczce na sprzedaż bez pośredników i oparła o słupek, rozciągając napięte mięśnie nóg. Była zmęczona, ale czuła się dobrze, jakby rzeczywiście udało jej się zrobić dla siebie coś dobrego.

Telefon Maury’ego wytrącił ją z równowagi. Co też zamierza jej były mąż?

– To nie twoja sprawa – powiedziała na głos i wróciła do domu.