Drzwi otworzyły się gwałtownie, do laboratorium wkroczył potężny Szkot. Dyszał ciężko. W zielonych oczach lśniły łzy.
– Angus? Co się stało?
– Przepadł twój mały chemik. Dranie go porwali.
– O nie. – Shanna zakryła usta dłonią. – Biedny Laszlo.
– Sygnał z jego telefonu był ciągle zajęty. Namierzyliśmy połączenie – dom Petrovskiego na Brooklynie.
– Rozumiem. – Roman pobladł.
– Ewan… Ewan Grant go pilnował. Zabili go. Roman cofnął się o krok.
– Na pewno? Może go porwali.
– Nie. Znaleźliśmy jego pył. Wbili mu kołek.
– Rany boskie. – Roman zacisnął dłonie na stole. – Ewan… był taki silny. Jak oni…
Angus wycedził przez zęby:
– Podejrzewamy, że użyli nightshade, tym też załatwili strażnika z łazienki. On… był wtedy bezbronny.
– Cholera! – Roman walnął pięścią w stół. – Dranie. – Przechadzał się nerwowo. – O której jest wschód słońca? Zdążymy się zemścić?
– Nie. Dobrze to zaplanowali. Słońce wschodzi za pięć minut. Za późno.
Zaklął pod nosem.
– Miałeś rację. Trzeba było dziś zaatakować.
– Nie obwiniaj się. – Angus spojrzał na Shannę spod zmarszczonych brwi.
Boże drogi… Dostała gęsiej skórki. Jego zdaniem to wszystko przez nią. Petrovsky nie zagrażałby chemikowi, gdyby ten jej nie pomógł w ucieczce. A gdyby Laszlo nie był na celowniku Rosjanina, nieznany Szkot żyłby.
Roman ciągle przechadzał się po laboratorium.
– Przynajmniej jeszcze przez dłuższy czas nie będą mogli go torturować.
– Aye, słońce położy kres ich nikczemności. – Zatrzymał się przy drzwiach, z dłonią na klamce. – A zatem się zgadzasz. Jutro wojna.
Roman skinął głową. W jego oczach płonął gniew.
– Tak.
Shanna głośno przełknęła ślinę. Zginie jeszcze niejeden wampir. Może nawet Roman.
– Wracamy z chłopcami do naszej piwnicy. Zaplanujemy wszystko do wschodu słońca. Schowaj się.
– Tak. – Roman podszedł do stolika.
Angus wyszedł, a on oparł czoło na ręce i zmrużył oczy. Shanna nie wiedziała, ze zmęczenia czy zmartwienia. Pewnie i jedno, i drugie. Zapewne od dawna znał nieżyjącego Szkota.
– Roman? Może przejdziemy do srebrnego pokoju?
– To moja wina – szepnął.
No tak, do tego jeszcze wyrzuty sumienia. Jej oczy podeszły łzami. Wiedziała aż za dobrze, co to za uczucie, obwiniać się za śmierć przyjaciela.
– Nie twoja, tylko moja.
– Nie. – Wydawał się zaskoczony. – Ja zdecydowałem, że będziemy cię chronić. Ja zadzwoniłem po Laszla i kazałem mu wracać. Wykonywał tylko moje rozkazy. Niby dlaczego miałaby to być twoja wina? Wtedy jeszcze nic nie wiedziałaś.
– Ale gdyby nie ja…
– O nie, konflikt między mną a Petrovskim zaczął się dawno temu. – Zachwiał się na nogach.
Podtrzymała go.
– Jesteś wyczerpany. Chodźmy do srebrnego pokoju.
– Za mało czasu. – Rozejrzał się. – Przeczekam w schowku.
– Nie. Nie będziesz spać na podłodze. Uśmiechnął się ze znużeniem.
– Najsłodsza, nawet tego nie zauważę.
– Pracownicy z dziennej zmiany przeniosą cię do srebrnego pokoju.
– Nie. Nie wiedzą, kim jestem. Nic mi nie będzie. – Zatoczył się w stronę schowka. – Opuść żaluzje, dobrze?
Podeszła do okna. Niebo jaśniało, na wschodzie pojawiła się różowa smuga. Już miała opuścić żaluzje, gdy złoty promień słońca musnął dach Romatechu.
Roman był przy schowku, otwierali drzwi.
Wybuch ją ogłuszył. Ziemia zadrżała. Shanna złapała się żaluzji, ale nie utrzymały jej ciężaru i mało brakowało, a upadłaby. Rozdzwonił się alarm. I jeszcze coś – dopiero po chwili dotarło do niej, że to ludzkie krzyki.
– O Boże. – Wyjrzała przez okno. W promieniach porannego słońca wił się kłąb dymu.
– Wybuch – szepnął Roman. – Gdzie?
– Nie wiem, widzę tylko dym. – Odwróciła się. Opierał się o drzwi do schowka, blady jak ściana.
– Zaplanowali to tak, żebym nie mógł nic zrobić. Wyjrzała na zewnątrz.
– To przeciwległe skrzydło. Kantyna! Radinka tam była!
– Podbiegła do telefonu, wykręciła numer 911.
– Tam… jest mnóstwo ludzi. – Roman oderwał się od drzwi, zrobił kilka kroków i osunął się na kolana.
– Wybuch w Romatechu! – krzyknęła do słuchawki.
– W jakiej sprawie pani dzwoni? – zapytała dyspozytorka.
– Wybuch! Przyślijcie straż pożarną i karetki.
– Proszę się uspokoić. Pani nazwisko?
– Szybko! Są ranni! – Rozłączyła się, spojrzała na Romana. Czołgał się po podłodze.
– Nic nie możesz teraz zrobić. Odpocznij.
– Nie. Muszę im pomóc.
– Wezwałam pogotowie. Sama tam pójdę, ale najpierw dopilnuję, żebyś się schował. – Spojrzała na schowek. Przybrała, jak jej się zdawało, władczy ton głosu; – Idź do siebie, i to już.
– Nie mogę. Jestem potrzebny. Uklękła przy nim ze łzami w oczach.
– Rozumiem cię, uwierz mi, znam to. Ale nie możesz nic zrobić.
– Owszem, mogę. – Przytrzymał się blatu stołu i dźwignął na nogi. Wyciągnął rękę po fiolkę zielonkawego płynu.
– Nie! To jeszcze niesprawdzone! Spojrzał na nią z ukosa.
– A co mi zrobi? Zabije?
– To nie jest zabawne, Roman. Proszę, nie.
Drżącą ręką uniósł fiolkę do ust. Wypił kilka sporych łyków i odstawił naczynie.
Zacisnęła palce na krucyfiksie.
– Wiesz w ogóle, jaka jest normalna dawka?
– Nie. – Zachwiał się na nogach. – Czuję się… dziwnie.
– Runął jak długi na ziemię.
Rozdział 24
Osunęła się przy nim na kolana. – Roman? – Dotknęła jego policzka. Zimny. Bez życia. Czy zawsze taki jest za dnia, czy zabił go ten środek?
– Co ty narobiłeś? – Przyłożyła głowę do piersi, nasłuchiwała bicia serca. Nic. Ale przecież jego serce bije tylko w nocy. A jeśli już nigdy nie drgnie? Jeśli odszedł na zawsze?
– Nie zostawiaj mnie – szepnęła. Przysiadła na piętach, dotknęła palcami jego twarzy. Tak bardzo sobie wmawiała, że z ich związku nic nie będzie, ale teraz Roman wydawał się… martwy. A ją ogarnęła rozpacz.
– Roman. – Jego imię wybrzmiało z dna duszy. Pochyliła się, przytłoczona nadmiarem uczuć. Nie może go utracić. Nie może.
W kantynie są ranni, potrzebują pomocy. Musi iść. Ale ani drgnęła. Nie zostawi go. Utrata Karen była koszmarna, ale to… jakby pękło jej serce. Z bólem przyszła świadomość.
Nie może sobie dłużej wmawiać, że związek z nim jest niemożliwy. Już przecież istnieje. Kocha go. Wierzyła mu całym sercem. Wpuściła go do swojego umysłu. Dla niego zwalczyła lęk przed krwią. Od początku wierzyła, że jest dobry i szlachetny. Bo pokochała.
Miał rację. Jak nikt znała wyrzuty sumienia i poczucie winy. Istniała między nimi więź mentalna i emocjonalna. Okrutny los skrzywdził ich w przeszłości, ale teraz mają siebie i razem zmierzą się z przeciwnościami.
Coś złapało ją za rękę.
Roman żyje! Gwałtownie zaczerpnął tchu. Otworzył oczy. Jasnoczerwone.
Sapnęła głośno. Chciała się odsunąć, ale zacisnął rękę na przegubie. O Boże, a co, jeśli zmienił się w pana Hyde’a?
Odwrócił głowę, zamrugał, i jego oczy przybrały normalny złotobrązowy odcień.
– Jak się czujesz?
– Chyba dobrze. – Puścił jej rękę, usiadł. – Na ile straciłem przytomność?
– Nie wiem. Miałam wrażenie, że na wieki. Zerknął na zegar ścienny.
– Tylko na kilka minut. – Spojrzał na nią. – Przestraszyłem cię. Przepraszam.
Zerwała się na równe nogi.
– Bałam się, że zrobiłeś sobie krzywdę. To było głupie!
– Owszem, ale zadziałało. Słońce wzeszło, a ja jestem przytomny. – Wstał, podszedł do schowka. – Chyba jest tu apteczka. – Wyjął plastikowe pudełko. – Idziemy.
Pobiegli korytarzem. Alarm wył nieprzerwanie. Wszędzie kręcili się przerażeni ludzie. Niektórzy gapili się na Romana, inni unikali jego wzroku.
– Wiedzą, kim jesteś? – zapytała Shanna.
– Chyba tak. Moje zdjęcie jest w spisie zatrudnionych. – Rozglądał się ciekawie. – Nigdy nie widziałem tu tylu ludzi.
Pokonali zakręt dzielący skrzydło laboratoryjne od części rekreacyjnej z kantyną. Było tu pełno ludzi i światło, które padało z trzech wielkich okien wychodzących na wschód. Syknął z bólu, gdy mijali pierwsze z nich. Na policzku pojawiła się czerwona smuga.
Złapała go za ramię.
– Słońce cię pali!
– Parzy, i to tylko w twarz. Pewnie zasłoniłaś mnie sobą. Nie odchodź.
Zbliżali się do drugiego okna. Podniósł apteczkę, zasłonił nią twarz i słońce smagnęło go po dłoni, zostawiając czerwoną pręgę.
– Cholera. – Poruszał poparzonymi palcami.
– Daj mi to. – Wzięła od niego apteczkę i postawiła sobie na głowie, żeby lepiej go zasłaniać. Co prawda ludzie dziwnie na nich patrzyli, ale udało im się pokonać ostatnie okno bez nowych blizn na ciele Romana.
Zbliżali się do kantyny. Roman wyciągnął rękę.
– To Todd Spencer, wiceszef produkcji.
Shanna ledwo go słyszała, za bardzo przeraził ją widok, który ukazał się jej oczom. Na podłodze leżeli ranni, zdrowi kręcili się bez celu, ktoś uprzątał gruz. Inni opatrywali rany przyjaciół.
W ścianie, w której do niedawna było wielkie okno i kolumny, ziała wielka wyrwa. Dokoła poniewierały się stoliki, krzesła i tace z resztkami jedzenia. Syk gaśnic zagłuszał jęki rannych. Radinki nigdzie nie było widać.
– Spencer! – Roman podszedł do swego zastępcy. – Jak wygląda sytuacja?
Todd Spencer szeroko otworzył oczy.
– Pan Draganesti! Nie wiedziałem, że pan tu jest. Ogień jest pod kontrolą, opatrujemy rannych. Pogotowie już jedzie. Ale nic z tego nie rozumiem. Kto chciałby zrobić coś takiego?
Roman się rozglądał.
– Wszyscy żyją?
– Nie wiem, jeszcze szukamy ludzi.
Roman podszedł do miejsca, gdzie zawalił się sufit i runęły ściany.
– Ktoś tu może być. Spencer go nie odstępował.
– Usiłowaliśmy ruszyć zwały gruzu, ale nie daliśmy rady. Posłałem po specjalistyczny sprzęt.
"Jak poślubić wampira milionera" отзывы
Отзывы читателей о книге "Jak poślubić wampira milionera". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Jak poślubić wampira milionera" друзьям в соцсетях.