Jane dostrzegła jej bladość pod makijażem, ciemne cienie pod oczami. W dżinsach i różowej koszulce w niczym nie przypominała eleganckiej pani domu, którą widziała w sobotę. Już miała wyrazić troskę, gdy uświadomiła sobie, że nawet drobny gest przyniesie więcej szkody niż pożytku. Nie przysporzy Lynn nowych kłopotów; musi dalej udawać sukę.

– Nie wiedziałam, że tu jesteś. Myślałam, że jesz lunch z Calem.

– Ranne spotkanie się przeciągnęło i odwołał nasz lunch. – Lynn odłożyła ścierkę na fotel bujany. – Przyszłaś tu w jakimś szczególnym celu?

– Do Annie.

– Śpi.

– Więc jej powiedz, że byłam.

– Dlaczego chcesz się z nią zobaczyć?

Jane chciała powiedzieć, że się o nią martwi, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.

– Cal mnie prosił, żebym dzisiaj do niej zajrzała. – Czy kłamstwa w dobrej wierze to grzech?

– Rozumiem. – Błękitne oczy Lynn były lodowate. – W takim razie cieszę się, że poczucie obowiązku kazało ci się oderwać od pracy, bo musimy porozmawiać. Napijesz się kawy albo herbaty?

Ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, była pogawędka w cztery oczy z matką Cala.

– Nie mam czasu.

– Nie zajmę ci dużo czasu. Siadaj.

– Może innym razem. Mam tyle do zrobienia…

– Siadaj!

W innej sytuacji Jane doceniłaby humorystyczny aspekt tej sceny. Najwyraźniej Cal odziedziczył apodyktyczność nie tylko po ojcu. Z drugiej strony, każda kobieta, której przyszło wychować trzech upartych mężczyzn, musiałaby się nauczyć stanowczości.

– No dobrze, ale naprawdę na chwilę. – Przysiadła na kanapie. Lynn wybrała fotel na biegunach.

– Musimy porozmawiać o Calu.

– Nie chcę o nim rozmawiać za jego plecami.

– Jestem jego matką, a ty żoną. Skoro to nas nie upoważnia do rozmowy o nim, to co? Przecież obie go kochamy?

Uwadze Jane nie uszedł leciutki znak zapytania na końcu ostatniego zdania. Lynn chciała się upewnić co do jej uczuć wobec Cala. Na wszelki wypadek przybrała obojętną minę. Cal ma rację. Lynn i Jim wycierpieli tyle, że nie ma sensu skazywać ich na opłakiwanie jego małżeństwa. Raczej niech świętują jego wolność. Przynajmniej będą mieli wspólny powód do radości.

Lynn wyprostowała się jeszcze bardziej. Jane pękało serce, gdy na nią patrzyła, wiedziała jednak, że na dłuższą metę tak jest lepiej. Najwyraźniej nieszczęścia upatrzyły sobie jej teściów, ona jednak zrobi co w jej mocy, by przynajmniej to trwało jak najkrócej.

– Cal pod wieloma względami przypomina ojca – powiedziała Lynn. – Obaj udają twardzieli, ale są bardziej wrażliwi niż się wydaje. – Przez jej twarz przemknął cień.

Może minimalne ustępstwo z jej strony uspokoi Lynn na tyle, że będzie mogła się stąd wyrwać.

– Cal jest wyjątkowy, wiedziałam o tym od początku.

Natychmiast pożałowała tych słów, widząc iskierkę matczynej nadziei w oczach teściowej. Lynn już się łudziła, że wyniosła, oziębła suka, którą poślubił jej syn, nie jest taka straszna jak się wydaje.

Jane zacisnęła dłonie. Nie chce sprawiać jej bólu. Było w Lynn coś smutnego, jakaś kruchość, kryjąca się pod wyrafinowaną powłoką. Jane musi zrobić wszystko, by matka Cala nie żywiła bezpodstawnych nadziei. To byłoby najokrutniejsze.

Uśmiechnęła się sztucznie.

– Gdyby ktoś w to wątpił, wystarczy zapytać samego Cala. Ma bardzo wygórowane mniemanie o sobie.

Lynn gwałtownie uniosła głowę. Zacisnęła ręce na poręczy fotela.

– Chyba za nim nie przepadasz.

– Owszem, ale nikt nie jest doskonały. – Jane myślała, że się udusi. Nigdy w życiu nie sprawiała przykrości naumyślnie, i teraz robiło jej się niedobrze, gdy słuchała własnych słów.

– Nie pojmuję, czemu za niego wyszłaś.

Musi stąd uciec, zanim się rozsypie na kawałki. Zerwała się na równe nogi.

– Jest bogaty, inteligentny i nie przeszkadza mi w pracy. Coś jeszcze cię interesuje?

– Tak. – Lynn również wstała. – Dlaczego, do cholery, się z tobą ożenił?

Jane postanowiła wbić ostami gwóźdź do trumny.

– To proste. Jestem inteligentna, dobra w łóżku i tolerancyjna, jeśli chodzi o jego pracę. Słuchaj, Lynn, nie zawracaj sobie tym głowy. Ani Cal, ani ja nie zaangażowaliśmy się w ten związek. Mamy nadzieję, że nam się uda, a jeśli nie… trudno, świat się nie zawali. A teraz wybacz, ale muszę wracać do pracy. Powiedz Annie, żeby zadzwoniła do Cala, gdyby czegoś potrzebowała.

– Chcę, żeby skończył malowanie.

Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła Annie w drzwiach sypialni. Nie wiedziała, jak długo tam stała i ile słyszała. Annie jest nieobliczalna. Nie powiedziała Lynn, że Jane jest w ciąży, to pewne, ale co zdradziła? Stara kobieta patrzyła na nią ze współczuciem.

– Powiem mu – oznajmiła Jane.

– Koniecznie – burknęła Annie i weszła do kuchni.

Jane pobiegła do samochodu, oślepiona przez łzy. Niech piekło pochłonie Cala za to, że przywiózł ją do Salvation! Niech go piekło pochłonie za to, że zmusił ją do małżeństwa i wmówił, że bez trudu uda się trzymać jego rodziców na dystans!

Wiedziała jednak, że nie on ponosi winę, tylko ona. To ona wszystko zaczęła. Nie przypuszczała tylko, że zło dotknie tyle osób.

Otarła oczy wierzchem dłoni, ale i tak niewiele widziała. Jadąc krętą szosą rozmyślała o efekcie motylim. Teoria ta zaprzątała umysły fizyków zajmujących się teorią chaosu. Według niej coś tak drobnego i nieistotnego jak motyl trzepocący skrzydłami w Singapurze wpływał, koniec końców, na zmianę pogody w Denver. Efekt motyli to także lekcja moralności. Pamiętała, jak sama to powiedziała swoim trzecioklasistom: każdy dobry uczynek, choćby najmniejszy, będzie się mnożył i rozrastał, aż cały świat stanie się lepszy.

Jej czyn też pociągnął takie skutki, tyle że w odwrotną stronę. Jej egoizm powodował cierpienie niewinnych ludzi. A końca nawet nie widać. Szkoda jest coraz większa, efekt motyli się potęguje. Skrzywdziła Cala, jego rodziców i, co najgorsze, własne dziecko.

Była zbyt wzburzona, by pracować, więc pojechała do miasteczka, do drogerii. Po wyjściu ze sklepu usłyszała znajomy głos:

– Cześć, ślicznotko. Modliłaś się za mnie?

Odwróciła się na pięcie i napotkała kpiące spojrzenie zielonych oczu. Z całkowicie niezrozumiałych powodów jej humor poprawił się odrobinę. -Witam, panie Tucker. Nie spodziewałam się pana.

– Mów mi Kevin, dobrze? A jeszcze lepiej mów „skarbie", a staruszka ze złości krew zaleje.

Uśmiechnęła się. Przywodził jej na myśl golden retrievera: ładny, nadgorliwy, pełen energii i pewności siebie.

– Niech zgadnę: przybyłeś do Salvation, żeby grać Calowi na nerwach.

– Ja? Niby dlaczego? Kocham staruszka.

– Jeśli ktoś nie utrze ci nosa w najbliższej przyszłości, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Musisz wiedzieć, gdzie twoje miejsce.

– Moje miejsce jest na ławce rezerwowej, i wcale mi się to nie podoba.

– Wyobrażam sobie.

– Słuchaj Jane… mogę tak do ciebie mówić, prawda? Dlaczego właściwie jeździsz takim gruchotem? Myślałem, że takie wraki mają zakaz wjazdu na szosę. Czyj to wóz?

Otworzyła drzwiczki escorta, wstawiła siatkę z zakupami.

– Mój. I nie waż się tak o nim mówić, ranisz jego uczucia.

– To nie twój samochód. Bomber za skarby świata nie pozwoliłby ci jeździć takim trupem. Chodź, zapraszam cię na lunch do „Mountaineer". To najlepsza knajpa w mieście.

Złapał ją za ramię. Ledwie się obejrzała, zaprowadził ją za róg, do niewielkiego, schludnego budynku. Skromny drewniany szyld informował, iż jest to klub, o którym tyle słyszała. Kevinowi usta się nie zamykały przez cały czas.

– Wiesz, że tu panuje prohibicja? Nie ma barów. „Mountaineer" to klub butelkowy, tak zdaje się go nazywają. Musiałem wykupić kartę członkowską, żeby móc wejść do środka. Nie wydaje ci się, że to pic na wodę? Żeby pić, musisz mieć kartę członkowską.

Weszli po schodkach, minęli drewniany ganek i zatrzymali się przy młodej kobiecie, która z poważną miną przeglądała kartę dań.

– Witaj, skarbie, prosimy stolik na dwie osoby. W jakimś przytulnym kąciku. – Kevin machnął kartą członkowską.

Hostessa uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Ruszyli za nią. Jane rozglądała się uważnie. Weszli do niedużego pomieszczenia, kiedyś zapewne saloniku, dzisiaj sali restauracyjnej. Znajdowało się tam sześć stolików -wszystkie wolne. Po pokonaniu dwóch stopni znaleźli się na dawnej werandzie. Na bocznej ścianie królował kominek, naprzeciw niego bar. W tle rozbrzmiewały dźwięki muzyki country. Przy małych stoliczkach i na wysokich barowych stołkach siedzieli miejscowi i z apetytem zajadali obiad. Hostessa posadziła ich niedaleko kominka.

Jane nigdy nie przepadała za barami, musiała jednak przyznać, że ten jest bardzo przytulny. Na ścianach wisiały stare plakaty reklamowe, wzbudzające nostalgię, pożółkłe wycinki z gazet i rozmaite pamiątki związane z futbolem, między innymi złoto-granatowa koszulka Gwiazd z numerem osiemnaście. Obok koszulki zaś widniała kolekcja oprawionych zdjęć z magazynów sportowych – na wszystkich dostrzegła swojego męża.

Kevin ledwie rzucił na nie okiem. Odsunął jej krzesło.

– Jedzenie co prawda jest znakomite, ale widok może każdemu odebrać apetyt.

– Gdybyś nie chciał takich widoków, nie przyjechałbyś do Salvation. Prychnął pogardliwie.

– Cała populacja miasteczka przeszła pranie mózgu.

– Daj spokój, Kevin.

– Powinienem był się spodziewać, że będziesz trzymała jego stronę. Rozbawiła ją jego zmartwiona mina.

– Jestem jego żoną! Czego się spodziewałeś?

– No i co z tego? Podobno jesteś genialna. Liczyłem, że również sprawiedliwa.

Przybycie kelnerki uratowało ją od odpowiedzi. Kelnerka wręcz pochłaniała Kevina wzrokiem, on jednak niczego nie zauważył, do tego stopnia zaabsorbowała go karta dań.

– Weźmiemy hamburgery, frytki i piwo.

– Doskonale.

– I sałatkę z białej kapusty.