Najchętniej wtuliłaby twarz w poduszkę i szlochała na cały głos, ale tylko rąbnęła w kołdrę pięścią, wyobrażając sobie, że to Cal… Gniew minął. Leżała na wznak, wpatrzona w sufit. Właściwie co ona tu robi? Czyżby podświadomie czekała, aż mąż mieni zdanie i zrozumie, że ją kocha? Dzisiejszy dzień udowodnił, że nigdy do tego nie dojdzie.

Przypomniała sobie okropną, upokarzającą chwilę, gdy po południu krzyknął, że rozwodu nie będzie. Słowa, które tak bardzo chciała usłyszeć, ale wypowiedziane w złości.

Musi spojrzeć prawdzie w oczy. Może rzeczywiście zmienił zdanie, ale zrobił to przede wszystkim z poczucia obowiązku, nie z miłości. Nie odwzajemni jej uczucia. Musi się z tym pogodzić i zacząć nowe życie. Najwyższy czas opuścić Heartache Mountain.

Wiatr się wzmagał, w pokoiku było coraz zimniej. Choć miała ciepłą kołdrę, chłód zdawał się przenikać do kości. Skuliła się w kłębek. Musi stąd wyjechać. Do końca życia będzie wdzięczna za dwa tygodnie na Heartache Mountain, ale czas wyjść z kryjówki i wziąć się do pracy.

Nieszczęśliwa, usnęła w końcu, po to tylko, by zaraz obudził ją łoskot pioruna i mokra, zimna dłoń na ustach. Nabrała tchu, by wrzasnąć, ale dłoń skutecznie kneblowała jej usta, a znajomy, niski głos szepnął jej do ucha:

– Cicho… to ja.

Natychmiast otworzyła oczy. Pochylała się nad nią ciemna postać. Wiatr i deszcz wpadały przez szeroko otwarte okno. Intruz puścił ją i zamknął okno, gdy małym domkiem wstrząsnął grzmot.

Ciągle przerażona, usiadła z trudem.

– Wynoś się!

– Cicho, bo zbudzisz Medeę i jej służkę.

– Nie waż się powiedzieć na nie złego słowa.

– Zjadłyby własne dzieci na kolację.

To okropne. Dlaczego po prostu nie zostawi jej w spokoju?

– Co tu robisz?

Wziął się pod boki i łypnął na nią gniewnie.

– Chciałem cię porwać, ale na dworze jest zimno i mokro, więc musimy poczekać.

Przysiadł na fotelu przy starej maszynie do szycia. W jego włosach i na kurtce lśniły krople deszczu. Przy świetle błyskawicy dostrzegła, że nadal jest nieogolony i mizerny, jak po południu.

– Chciałeś mnie porwać?

– Nie myślisz chyba, że pozwolę ci tu zostać z tymi wariatkami?

– Nie powinno cię obchodzić, co robię.

Puścił te słowa mimo uszu.

– Musiałem z tobą porozmawiać bez tych wampirzyc. Po pierwsze, przez pewien czas musisz się trzymać z daleka od miasteczka. Kręcą się tam reporterzy zwabieni artykułem.

Ach, więc dlatego przyszedł. Nie żeby wyznać miłość do grobowej deski, tylko żeby ostrzec przed dziennikarzami. Z trudem ukryła rozczarowanie.

– Cholerni krwiopijcy – burknął.

Usiadła wygodniej i spojrzała mu prosto w oczy:

– Nie mścij się na Jodie.

– Nie ma mowy.

– Mówię poważnie.

Kolejna błyskawica ukazała twardy błysk w jego oczach.

– Wiesz dobrze, że to ona zawiadomiła gazetę.

– Już po wszystkim, nie zrobi nic więcej, więc po co? – Podciągnęła kołdrę pod brodę. – To tak, jakbyś rozdusił mrówkę. Jest żałosna. Daj jej spokój.

– Nie leży w moim charakterze pokorne przyjmowanie ciosów i nadstawianie drugiego policzka.

Zesztywniała.

– Wiem.

– No dobrze – westchnął – dam j ej spokój. Pewnie i tak nie mamy powodów do zmartwienia. Wieczorem Kevin zwołał konferencję prasową i zapowiedział następną dla nowych grup dziennikarzy. Wyobraź sobie, że doskonale sobie z tym poradził.

– Kevin?

– Twój rycerz bez skazy. – Nie umknął jej sarkazm w jego głosie. -Wpadłem do klubu na piwo i zastałem go w otoczeniu pismaków. Powiedział im, że artykuł mówi prawdę.

– Co?

– Ale tylko do pewnego stopnia. Powiedział, że przed tamtym wieczorem spotykaliśmy się już od kilku miesięcy. Urodzinowy prezent był, według niego, twoim pomysłem. O ile mnie pamięć nie myli, mówił coś o kryzysie wieku średniego i konieczności szukania nowych podniet. Muszę przyznać, że dzieciak doskonale sobie radził. Kiedy skończył, nawet ja byłem święcie przekonany, że było tak, jak opowiedział.

– Mówiłam, że jest kochany.

– Ach tak? Więc wiedz, że twój kochany Kevin dał także jasno do zrozumienia, że zaczęliśmy się spotykać tylko dlatego, że on cię rzucił. Tak się tym przejęłaś, że zaraz poderwałaś nagrodę pocieszenia, czyli mnie.

– A to świnia.

– Z ust mi to wyjęłaś.

W rzeczywistości wcale nie był na niego zły. Wstał i odsunął krzesło. Jane znieruchomiała, gdy przysiadł na skraju łóżka.

– Skarbie, posłuchaj. Wiesz, że mi przykro, prawda? – Położył jej dłoń na ramieniu. – Powinienem był zadzwonić do Briana, gdy tylko zmieniły się moje uczucia wobec ciebie, ale chyba nie byłem na to przygotowany. Poradzimy sobie. Musimy tylko zostać sami.

Łamał jej serce.

– Nie ma z czym.

– Po pierwsze, jesteśmy małżeństwem i spodziewamy się dziecka. Bądź rozsądna, Jane. Potrzebujemy trochę czasu.

Nie, nie ulegnie słabości, która namawiają by mu zaufała. Nie będzie kolejną słabiutką kobietką ogłupioną uczuciem.

– Mój dom jest w Chicago.

– Nie mów tak. -1 znowu w jego głosie zabrzmiały nuty gniewu. – Po drugiej stronie tej góry czeka na ciebie prawdziwy dom.

– To twój dom, nie mój.

– Nieprawda.

Pukanie do drzwi zaskoczyło ich oboje. Cal zerwał się z posłania.

– Jane? – zapytała spokojnie Lynn. – Jane, coś słyszałam. Czy wszystko w porządku?

– Tak.

– Słyszałam dwa głosy. Czyżby był u ciebie mężczyzna?

– Tak.

– Dlaczego jej powiedziałaś? – syknął Cal.

– Chcesz go? – dopytywała się Lynn. Jane pogrążała się w rozpaczy. -Nie.

Długa chwila milczenia.

– A więc dobrze. Chodź do mojego pokoju, będziesz spała ze mną. Jane odrzuciła kołdrę. Cal złapał ją za rękę.

– Nie rób tego, Jane. Musimy porozmawiać.

– Był na to czas. Jutro wracam do Chicago.

– Nie możesz! Dużo ostatnio myślałem i mam ci wiele do powiedzenia.

– Powiedz komuś, kogo to interesuje. – Wyrwała mu się i wyszła.

Jane chce uciec. Nie może do tego dopuścić, ani teraz, ani za milion lat. Przecież ją kocha!

Dowiedział się od ojca, że kobiety z Heartache Mountain wstają wcześnie, więc skoro świt zjawił się na szczycie. Nie zmrużył oka, odkąd nocne spotkanie z Jane zakończyło się fiaskiem. Teraz, gdy było za późno, zdał sobie sprawę, że był to błąd.

Trzeba było jej powiedzieć, że ją kocha, ledwie wszedł do małego pokoiku, póki kneblował jej usta. On tymczasem paplał o porwaniu i o dziennikarzach, krążył dookoła, zamiast przejść do sedna sprawy, do jedynej kwestii, która ma jakiekolwiek znaczenie. Może to dlatego, że było mu wstyd: tak dużo czasu musiało upłynąć, zanim przejrzał na oczy.

Stało się to wczoraj po południu, gdy jak błyskawica mknął w dół; tuż po tym, jak publicznie zrobił z siebie idiotę wrzeszcząc, że się nie rozwiedzie. Jej mina – wyraz najwyższej pogardy – była jak cios w serce. Zależało mu, by miała o nim dobre zdanie, było to dla niego ważniejsze niż opinie dziennikarzy z działu sportowego. Jane jest dla niego wszystkim.

Teraz już wiedział, że ta miłość nie jest niczym nowym. Nowa była tylko wiedza, że ją kocha. Patrząc wstecz, doszedł do wniosku, że zakochał się w niej chyba tamtego dnia w ogródku Annie, gdy się pokłócili; wtedy, gdy się dowiedział, ile naprawdę ma lat.

Nie dopuści do rozwodu. Myśl o końcu kariery go przerażała, ale nawet w połowie nie tak bardzo, jak perspektywa utraty Jane. Zmusi ją, by go wysłuchała, najpierw jednak zadba, by mu nie uciekła.

Drzwi małego domku były zaryglowane – pomyśleć, że sam zainstalował zasuwę dwa tygodnie temu! Wątpliwe, by go wpuściły, uznał, więc kopnął w drzwi z całej siły i wkroczył do kuchni.

Jane stała przy zlewie w koszulce z Prosiaczkiem, ze zwichrzonymi włosami i buzią szeroko otwartą ze zdumienia. Na jego widok szybko zamrugała oczami.

Przed chwilą, w salonie, dostrzegł swoje własne odbicie, więc nie zdziwiła go jej reakcja; nie ogolony, o czerwonych oczach, w złym humorze, wyglądał jak najgorszy bandyta po tej stronie Gór Skalistych. I dobrze, jeśli o niego chodzi. Niech wiedzą od samego początku, że z nim nie ma żartów.

Annie siedziała przy stole we flanelowej koszuli na piżamie z różowej satyny. Nie umalowała się jeszcze i wyglądała na całe osiemdziesiąt lat. Na jego widok zaczęła gniewnie fukać i mruczeć, ale Cal ją uprzedził i zabrał strzelbę z jej miejsca w kąciku.

– Szanowne panie, jesteście rozbrojone. Nie możecie stąd wyjść bez mojego pozwolenia.

Zabrał strzelbę i wyszedł na werandę, gdzie oparł wiekową dubeltówkę o ścianę i rozsiadł się w starym bujanym fotelu. Oparł nogi na czerwonej przenośnej lodówce, którą ze sobą przytaszczył. Było tam sześć puszek piwa, paczka kiełbasy, batoniki czekoladowe i bochenek chleba. Niech nie liczą, że wezmą go głodem. Oparł się wygodnie i zamknął oczy. Nikt mu nie stanie na drodze do szczęścia, nawet jego najbliżsi.

Ethan pojawił się koło jedenastej. Cal słyszał niewyraźnie odgłosy ze środka: stłumione rozmowy, szum wody, kaszel Annie. Przynajmniej teraz tyle nie pali; matka i Jane nie pozwalały jej na to.

Ethan zatrzymał się przy najniższym schodku. Jak z niesmakiem zauważył Cal, znowu wyprasował podkoszulek.

– Co tu się dzieje, Cal? I dlaczego twój dżip blokuje drogę? – Wszedł na werandę. – Myślałem, że cię nie wpuszczają do domu.

– Bo tak jest. Oddawaj kluczyki, jeśli chcesz do nich wejść.

– Moje kluczyki? – Zerknął na strzelbę przy ścianie.

– Jane się wydaje, że dzisiaj wyjedzie, ale nie może wyruszyć swoim wrakiem, bo mój dżip tarasuje szosę. Będzie się pewnie starała namówić ciebie, żebyś ją zawiózł. Usuwam pokusę z twojej drogi i tyle.

– Przecież nie zrobiłbym ci tego. Wiesz, że wyglądasz jak złoczyńca z listów gończych?

– Może nie zechcesz dać jej kluczyków, ale pani profesor jest prawie taka sprytna jak sam Pan Bóg. Na pewno coś wymyśli.