Katarzyna, mając przed oczami obraz ukrzyżowanej kobiety, nie sprzeciwiała się. Pozwoliła rycerzowi chwycić swego konia za uzdę i poprowadzić w stronę ścieżki zagłębiającej się w lesie. Wiodła ona wśród nieprzebytych chaszczy i wężowiska splątanych gałęzi. W miarę zagłębiania się w las ścieżka zwężała się, a połączone nad głowami jeźdźców gałęzie tworzyły coś w rodzaju tunelu, coraz bardziej ciemnego. Niebyło słychać żadnych odgłosów oprócz kopyt końskich i od czasu do czasu krzyku ptaka w niespokojnym locie...
Nagle z rosnących na skale drzew zaczęli na ich głowy spadać ludzie.
Jedni chwytali konie za uzdy, inni - uczepiwszy się po dwóch każdego rycerza - wysadzali ich z siodeł i ciskali o ziemię. W mgnieniu oka Katarzyna i jej towarzysze zostali związani i rzuceni bezceremonialnie w błoto. Banda składała się z tęgich osiłków odzianych w łachmany z twarzami zasłoniętymi szmatami, zza których było widać tylko oczy. Jedynie ich broń była dobrej jakości i błyszczała w mroku. Jeden z nich, noszący zbroję na opończy oraz długi miecz i ostrogi rycerskie, oddzieliwszy się od reszty, podszedł do więźniów, aby się im przyjrzeć.
- Marna zdobycz - stwierdził z niezadowoleniem jeden ze zbirów. Chude sakiewki! Powieśmy ich od razu!
- Ale konie i oręż są dobrej jakości - przerwał ostro ten, który wyglądał na herszta. - Ja tutaj decyduję!
Pochylił się nieco, aby lepiej zobaczyć swoich więźniów, i nagle wybuchnął gromkim śmiechem, zdejmując z twarzy brudną szmatę. Był młody, dwudziestodwuletni może, lecz na jego suchej twarzy o rozlazłych ustach i drapieżnych oczach były wyryte wszelkie oznaki występku.
- Mości panowie, w tej wyśmienitej kawalkadzie jest tylko trzech mężczyzn. Reszta składa się z mnicha i, przepraszam za wyrażenie, z dwóch kobiet!
- Kobitki? - z niedowierzaniem spytał jeden ze zbójów, pochylając się również, aby sprawdzić to samemu. - Jedna owszem, ale ta druga, dałbym się na pal wbić i jeszcze pozwolić w gębę prać, że to chłopak!
W tym momencie herszt bandy wyciągnął swój sztylet i jednym cięciem rozpłatał opończę Katarzyny, odkrywając kawałek jej piersi.
- Mając takiego chłopaczka pod ręką, można się obyć bez kobiet, ha!
ha! ha! Ale ten „chłopaczek" trochę dla mnie za chudy. Tamten za to będzie w sam raz! Jest taki przy kości, jak lubię!
- Posłuchaj, wieprzu! - krzyknęła Katarzyna, nie mogąc opanować gniewu i oburzenia. - Zapłacisz drogo za tę zniewagę, za to, że ośmieliłeś się podnieść rękę na hrabinę de Brazey. Książę Burgundii każe ci drogo zapłacić za ten napad... i ten gest. Będziesz gorzko tego żałować!
- A ja dbam o księcia Burgundii jak o zeszłoroczny śnieg, pięknotko!
Powiem więcej: przy tym królu zdrajców ja, Ziółko, jestem aniołem! A teraz zobaczymy, czy nie kłamiesz!
Zerwał żelazną siatkę, która chroniła głowę, szyję i ramiona młodej kobiety, uwalniając masę jej lśniących włosów.
- Ha! Hrabina de Brazey, piękna kochanka Filipa Burgundzkiego, o której się mówi, że ma najpiękniejsze włosy pod słońcem! Jeśli to nie te włosy, to niech mnie kat uściska!
- Bądź pewny, że to cię nie minie! - rzekła Katarzyna ze złością.
- Jeszcze nie teraz, hrabino! No, no! Łup jest lepszy, niż przypuszczałem! Klnę się na dusze wszystkich grzeszników, że książę Filip okaże swą hojność, aby cię odzyskać. A na razie, zanim nie otrzymam okupu, ofiaruję ci gościnę w moim zamku w Coulanges. Żarcie w nim jest podłe, ale za to wina nie brakuje, ha, ha, ha! Co zaś do tamtych... Kim jest, u diabła, ta ślicznotka, która wierci mnie tymi czarnymi oczami, jakbym był Lucyferem we własnej osobie?
- To moja służąca.
- Pojedzie z nami - zdecydował Ziółko z uśmiechem, który zaniepokoił Katarzynę bardziej niż poprzedni agresywny ton. Odwrócił się gwałtownie do swego przybocznego i rozkazał: - Tranchemer, zarzuć mi tych ludzi na konie, łącznie z duchowną osobą. Bierzemy ich! Potrzebuję kapelana, mnich będzie w sam raz. Co do tamtych...
Jego słowom towarzyszył tak wymowny gest, że Katarzyna krzyknęła: - Chyba nie zabijesz tych ludzi. Służą mi. To dzielni żołnierze i wierne sługi. Zabraniam ci ich tknąć! Za nich też dostaniecie okup!
- To by mnie zdziwiło! - parsknął Ziółko. - A poza tym nie potrzeba mi dodatkowych gąb przy stole! No! Do roboty, mości panowie! Skończcie z nimi!
- Potworze! - krzyknęła Katarzyna. - Jeżeli popełnisz tę zbrodnię, przysięgam, że...
Ziółko zmarszczył brew i prychnął zniecierpliwiony.
- Przymknij ją, Tranchemer! Uszy mi puchną od tych krzyków!
Pomimo rozpaczliwej obrony, na jaką było stać związaną Katarzynę, Tranchemer zakneblował ją starannie, używając do tego swojej cuchnącej szmaty, która służyła mu jako maska. Następnie, wraz z drugim, bez ceregieli poderżnęli gardła trzem związanym rycerzom. Trysnęła krew mieszając się z kałużami na ścieżce. Błoto przybrało kolor czerwony. Trzy ofiary nawet nie krzyknęły.
Zbójnicy szybko rozwiązali ciała, pozabierali im oręż, po czym rozebrali ich do naga.
- Co z nimi zrobimy? - spytał Tranchemer.
- Kilka sążni stąd jest pole. Zanieście ich tam, niech kruki dokończą dzieła! - odparł Ziółko.
Podczas gdy kilku zbirów, pod rozkazami Tranchemera, spełniało makabryczne polecenie, Ziółko wskoczył na konia jednego z zabitych i ruszył w kierunku Coulanges.
- Zmarnowaliśmy cały dzień - rozzłościł się, obrzucając Sarę obleśnym spojrzeniem - ale, do diaska, powetujemy to sobie!
Związani więźniowie szli z tyłu z duszą na ramieniu. W Katarzynie narastał bunt i gniew.
Rozdział dwunasty Droga przez mękę
Zamek, który służył Ziółce za kryjówkę, chociaż źle utrzymany, był potężną twierdzą. Jego baszta groziła rozsypaniem się, lecz fortyfikacje trzymały się dobrze, a to dla herszta bandy było sprawą zasadniczą.
Wewnątrz panował nieopisany brud. Zwierzęta trzymano na dziedzińcu w nędznych komórkach, w których gnój sięgał wysokości człowieka, a mieszkania niewiele się od nich różniły. Katarzynie przypadł wąski pokoik w kształcie półksiężyca w narożnej wieży, górującej nad doliną Yonne. W pokoiku znajdowało się wąskie okienko przedzielone na dwie części cienką kolumienką. Ściany były gołe zupełnie, poza pajęczynami, które fruwały przy najlżejszym przeciągu. Nagą podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu, zalegająca na strzępach zbutwiałej słomy. Cuchnęło pleśnią, wilgocią i zjełczałym brudem. Drzwi były zamknięte od zewnątrz na potężne zamki, o które dbało się tu widocznie najlepiej, gdyż wcale nie skrzypiały.
- Pani, to nasz najlepszy pokój - oznajmił z dumą Tranchemer, wprowadzając ją do środka. - Jest tu nawet kominek!
Rzeczywiście, w narożu stał kominek ze stożkowym okapem, lecz w środku nie palił się ogień.
- Będzie i ogień, jak tylko przyniosę trochę drewna - rzekł zbój. - Na razie wystarczy jeno do kuchni, ale posłałem ludzi do lasu i wieczorem przyniosę ci je.
Wyszedł, zostawiając Katarzynę z jej ponurymi myślami. Złość zamieniła się w czarne przygnębienie i niezadowolenie z samej siebie. Co za głupota wpaść tak nieostrożnie w paszczę lwa! Jak długo będzie musiała tu zostać? Ziółko wspominał o okupie. Z pewnością wyśle posłańca do Filipa Burgundzkiego, który zapewne pospieszy się z uwolnieniem jej. Lecz ci, którzy przyjadą ją oswobodzić, czyż nie będą mieli rozkazu zawieźć jej natychmiast do Brugii? Filip nie wyrwie jej z łap Ziółki po to, by pozwolić jej umknąć do Orleanu, do innego mężczyzny! Trzeba było znaleźć za wszelką cenę inny sposób ucieczki, i to przed nadejściem okupu...
Opierając się na kolumience okna, z przerażeniem stwierdziła, jak strasznie wysokie są mury pod nią. Co najmniej sześćdziesiąt stóp dzieliło ją od skały, na której stał zamek Musiałaby być ptakiem...
Katarzynie błysnęła pewna myśl; podbiegła do wyrka, zdjęła z niego starą, pikowaną kapę: pod którą leżał tylko dziurawy siennik z wyłażącą słomą. Żadnej pościeli, żadnej szansy na zrobienie sznura, choćby najskromniejszego. Zdruzgotana rzuciła się na materac, który pod jej ciężarem zaszeleścił jak mięty papier. Nie chciała płakać, gdyż łzy odbierały siły i przynosiły zwątpienie, a ona potrzebowała zachować jasność umysłu.
Gdyby chociaż zostawili jej Sarę! Lecz Ziółko zabrał Sarę ze sobą, do swego apartamentu, nie ukrywając nawet swych zamiarów. Brat Stefan też gdzieś zniknął.
Czując zmęczenie i zdenerwowanie, Katarzyna mimo woli zamknęła oczy. Była tak wyczerpana, że nie mogła się oprzeć temu nędznemu posłaniu. Kiedy na jej powieki powoli opadał sen, otworzyły się drzwi, wyrywając ją z odrętwienia. Do pokoju wszedł Tranchemer, niosąc żelazny świecznik, który oświetlał jego dziobatą twarz i olbrzymi,czerwony, pijacki nochal. W drugiej ręce trzymał jakieś łachy, które rzucił na łóżko.
- Naści, to dla pani. Ziółko kazał pani powiedzieć, że tutaj nie potrzebujesz paradować w męskim stroju. Przysłał, co miał najlepszego.
Pospiesz się z przebieraniem! On nie lubi, żeby się kto ociągał!
- Trudno - westchnęła Katarzyna. - Więc odejdź, żebym mogła się przebrać!
- O, co to, to nie! - odparł z drwiącym uśmiechem. - Muszę mieć pewność, że się zaraz przebierzesz, potem mam zabrać twoje fatałaszki... a w razie potrzeby pomóc ci!
Katarzyna poczuła, jak burzy się w niej krew. Ten prostak chyba nie musi tu stać, kiedy ona się będzie przebierać!
- Nie przebiorę się, dopóki tu będziesz! - krzyknęła. Tranchemer postawił świecznik na podłodze i podszedł do niej.
- Jak chcesz! - rzekł spokojnie. - Widzę, że muszę ci pomóc, a może wezwać jeszcze którego do pomocy?
- Nie! Nie! Już się przebieram!
Na samą myśl, że zbójnik mógłby dotknąć jej ciała, robiło się jej niedobrze. Powoli zaczęła rozkładać przyniesione przez niego ubiory. Była wśród nich brązowa aksamitna sukienka, cała podziurawiona przez mole, ale nie brudna, i lniana koszula, dosyć delikatna i czysta. Całości dopełniało coś w rodzaju kamizelki z owczej wełny.
"Katarzyna Tom 2" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 2". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 2" друзьям в соцсетях.