Ben ukląkł obok niej podtrzymując ją za ramiona.

– No, raz a dobrze i będzie po wszystkim – powiedział spokojnie, a jego łagodny głos był jak balsam dla wstrząsanej torsjami Emily.

– Skąd wiesz?

– Bo byłem kiedyś w takiej sytuacji. Gdy zostawiła mnie żona, upijałem się prawie co wieczór. I niczego nie świętowałem; raczej opłakiwałem. Lepiej byś zrobiła, gdybyś pijała tylko Lemon Zinger. A właściwie to co wy tak świętowałyście? No już, umyj teraz zęby i wypłucz usta płynem. Zrobię filiżankę miętowej herbaty; to powinno pomóc ci na żołądek. No więc, co świętowałyście? – dopytywał się wyciskając niebieską pastę na żółtą szczoteczkę.

– Koncesje – wymamrotała Emily mając buzię pełną piany. – Kilku prawników przyszło dzisiaj do naszego biura i ni mniej, ni więcej tylko zaoferowało nam… to znaczy powiedzieli nam, żebyśmy to sobie przemyślały, a już oni gotowi są zająć się tym. Brzmiało wspaniale, ale tych dwóch to były rekiny. Nienawidzę prawników równie mocno jak sprzedawców używanych samochodów i agentów ubezpieczeniowych.

Emily splunęła do umywalki, po czym tak długo płukała usta aż Ben podniósł jej głowę.

– Wystarczy, bo zedrzesz sobie język.

– Cholernie się tu rządzisz, Ben. Mówiłam, żebyś poszedł sobie do domu. Teraz, ilekroć na ciebie spojrzę, będę pamiętać, że widziałeś jak rzygałam. Rozważamy możliwość tych koncesji, bo dzięki nim miałbyś górę pieniędzy i mógłbyś wysłać Teda na najlepszy uniwersytet. Wyglądam szkaradnie, prawda?

– Owszem. Ale poczekaj do rana. Będziesz się wtedy czuła tak, jak teraz wyglądasz.

– Och, zamknij się, Ben. Lepiej przynieś parę koców, żebyśmy mogli nakryć dziewczyny.

– Mamusia Emily. Zawsze myślisz o innych.

– A co w tym złego? – mamrotała Emily wyciągając koce z szafki na bieliznę.

– Nic, a właściwie to bardzo dobrze. To właśnie cała ty, Emily. Myślę, że urodziłaś się po to, żeby wychowywać.

Kiedy Ben prowadził ją w dół po schodach, przypominała marionetkę na sznurkach. W salonie nakryli śpiące kobiety, a potem Ben pociągnął Emily do kuchni, gdzie zapalił gaz pod czajnikiem z wodą.

– Mam ochotę na papierosa.

– Nie potrzebujesz palić.

– Nie będziesz mi mówił czego mi trzeba, a czego nie. Chcę papierosa. I zamierzam sobie na jednego pozwolić. To moja ostatnia wada i kiedy już będę gotowa całkowicie ją wykorzenić, zrobię to bez wątpienia, ale ani minuty wcześniej i z pewnością nie wtedy, gdy chce tego jakiś cholerny facet.

– Dobra, zapychaj sobie płuca smołą; nic mnie to nie obchodzi.

– To moje płuca, więc zamknij się, Ben.

– Jesteś najbardziej piekielną, upartą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Sam nie wiem dlaczego cię kocham, ale tak właśnie jest.

– A co złego w byciu upartym? Mam prawo do własnych przekonań. Ja… chwileczkę, co ty powiedziałeś?

Głowa jej opadła na bok, gdy sięgała na drugi koniec stołu po paczkę papierosów, którą wcześniej tam zostawiła.

– Masz na myśli to, co mówiłem o twoim uporze czy, że cię kocham?

– To że… mnie kochasz. Ale czy jesteś we mnie zakochany, czy po prostu mnie kochasz? No wiesz, tak jak ja kocham wszystkie moje przyjaciółki?

– Kocham cię i jestem w tobie zakochany.

– To niedobrze, Ben. Nie chcę, żebyś się we mnie kochał. Nie sądzę, żebym była zdolna… mamy teraz cudowny, beztroski, swobodny układ pełen wzajemnego szacunku. Nie jestem przygotowana… i pewnie nigdy nie będę… wolałabym, żebyś tego nie powiedział.

– Wypij to – powiedział Ben stawiając przed nią herbatę. Potem usiadł obok niej i wziął w dłonie jej wolną rękę. – Emily, nie wszyscy faceci są tacy jak Ian Thorn. Niektórzy są nawet całkiem mili. Na przykład ja. Naprawdę porządny ze mnie człowiek. Traktuję starszych ludzi z należnym im szacunkiem. Jestem dobry dla zwierząt. Kocham dzieci, a zwłaszcza mojego własnego chłopaka. Mam uczciwą pracę i wykonuję ją dlatego, że lubię to co robię. Jestem taktowny i nie wydaje mi się, żeby tkwiła we mnie choć odrobina złośliwości. Czasami chodzę do kościoła, nieraz ofiarowuję jakieś datki, zdarza mi się popracować społecznie i zawsze staram się nie tylko brać, lecz i dawać. Proszę cię, Emily. O Boże, Emily, proszę cię, kochaj mnie. – Na jego twarzy malowała się konsternacja. – Dobranoc – dodał. – Jeśli się narzucałem, to przepraszam. Mam nadzieję, że rano poczujesz się lepiej. Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała.

Emily wybuchnęła płaczem. Uświadomiła sobie, że Ben rzeczywiście jest taki jak to przedstawił. Miał w sobie wszystkie te cechy, których nie posiadał Ian. I kochał ją. I nie przeszkadzały mu ani jej zmarszczki, ani fałdki tłuszczu pod oczami. Widział, jak wymiotowała, trzymał ją przy tym za rękę, potem zrobił jej herbatę i wyznał miłość. Poznał ją w najbardziej mrocznym okresie jej życia, kiedy była już na samym dnie i jedyne, co mogła zrobić, to wygrzebać się z tego. Kochał się z nią delikatnie i czule, i trzymał w ramionach, kiedy płakała. I scałowywał jej łzy. Był tym, co bardzo rzadko się w życiu spotyka, czyli prawdziwym przyjacielem. Takim, który jest blisko bez względu na wszystko, podobnie jak jej koleżanki. Ben był jednym z nich, był częścią tej rodziny. Należał do nich wszystkich.

Emily dopiła herbatę, ponieważ Ben ją przygotował, a zrobił to dlatego, że się o nią troszczył. Następnie odstawiła filiżankę do zlewu. Kiedy szła po schodach do sypialni, ciągle z oczu płynęły jej łzy.

Rzuciła się na łóżko. Przyszło jej do głowy, że może nie wie, czym jest miłość. Bo to ciepłe delikatne uczucie, jakie żywiła dla Bena, przypominało tulenie wielkiego pluszowego misia. Miłość oznaczała, że tę drugą osobę stawiało się na pierwszym miejscu w życiu. Iana postawiła na piedestale, tyle że traktowała go w jakiś niezdrowy, nienormalny sposób. Bena nie widywała czasem całymi dniami czy tygodniami, a nawet nie rozmawiała z nim, ale i tak wszystko było w porządku, bo miała świadomość, że wystarczy zadzwonić, a on i tak zaraz zjawi się przy niej. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie wykorzystuje Bena czekając na jakiś lepszy kąsek. Tylko czy właściwie istniał lepszy facet od Bena? Bardzo w to wątpiła. Ale dlaczego w takim razie nie odczuwała dzikiej tęsknoty i nie rozpalał jej ogień namiętności? Czy to, o czym czytała w eleganckich czasopismach dla kobiet, było jedynie wymysłem? No, a wielokrotne orgazmy? To mity. Mity, które wymyślili mężczyźni, żeby kobiety czuły się nieszczęśliwe. Emily przekręciła się na łóżku i sięgnęła po telefon. Z pamięci wykręciła numer Bena. Uśmiechnęła się na dźwięk jego głosu w słuchawce.

– Dzwonię, żeby powiedzieć dobranoc i podziękować ci. Wszyscy już spokojnie śpią, a i ja też zaraz zasnę.

– Nastawiłaś budzik?

– Tak, a drzwi i okna są pozamykane. Telewizor też wyłączyłam, a światła pogasiłam. Dobranoc, Ben.

– Dobranoc, Emily. Słodkich snów.

– Będzie mi się śniło, że idziemy razem przez łąkę pełną koniczyny i stokrotek. I ty śnij o tym samym, dobrze? Tylko wyobraź sobie jeszcze jezioro. Jutro porównamy nasze wrażenia. Dziękuję, Ben.

Emily zgasiła lampkę i ułożyła się na plecach. Nagle przypomniała sobie, że zapomniała zmniejszyć ogrzewanie. A niech tam, pomyślała, przynajmniej nie będzie musiała się ciepło okrywać, a dziewczyny przebudzą się rano w cieple, bez dreszczy.

Sen zmorzył ją niemal natychmiast. Wiedziała, że ledwie zamknie oczy zaczną się majaki i przeniesie się w tę mroczną krainę, zwaną snem…


* * *

Rzucała się na łóżku próbując zerwać więzy krępujące jej ręce i nogi.

– Rób co każę – padła ostra komenda.

– Nie mogę, dopóki mnie nie rozwiążesz – błagała jękliwym głosem. – Jak mam prasować, skoro jestem unieruchomiona? Nie mogę powiesić koszul na wieszakach i zaczepić ich na drzwiach. Rozwiąż mnie, Ianie. I tak za mocno mnie skrępowałeś; to boli. Nie obchodzi cię, że sprawiasz mi ból?

– Co jest takiego trudnego w prasowaniu koszul? Mówiłaś, że uwielbiasz to robić.

Sznurek napiął się, a ramię Emily niemal wyskoczyło ze stawu. Krzyknęła.

– Jest za zimno. Nie powinnam odgarniać tego śniegu. Nie powinnam zajmować się nawet połową tych rzeczy, które robię. O Boże, dziękuję panu za pomoc.

Zmęczona tak, że ledwie mogła oddychać starała się jakoś okazać wdzięczność dobremu samarytaninowi, a nie tylko oddać mu swą łopatę, w zamian za którą on podał jej bukiecik stokrotek owinięty w zieloną bibułkę.

– Dlaczego odgarniałaś śnieg? – zapytał mężczyzna.

– Bo zrobiłam coś złego i teraz muszę to naprawić – odparła przykładając stokrotki do policzka. Były takie śliczne, ale na mrozie groziło im przemarznięcie. Powiedziała o tym na głos.

– Kupię ci świeże.

– Ale dlaczego? Przecież nawet mnie nie znasz.

– Owszem, znam. Długo czekałem, żeby spotkać kogoś takiego jak ty. Ja nie jestem taki jak ten człowiek, który cię związał i wiem, że nie zrobiłaś niczego złego. Gdybyś nie była dobra, nie dałbym ci tych stokrotek. Ja znam się na ludziach.

– Czy uważasz, że jestem śliczna jak motylek?

Dobry samarytanin przestał odgarniać śnieg i przyjrzał się jej.

– Nie. Motyle są wolne i latają gdzie chcą; właśnie dlatego wydają nam się piękne. Ich kolorowe skrzydełka to jedynie ozdoba. Ty byłabyś taka piękna jak pierwsza gwiazda na niebie, jak pierwszy wiosenny kwiatek, gdybyś tylko uśmiechnęła się szczerze, prosto z serca i pozwoliła, żeby ten uśmiech widać było w twoich oczach. Straciłaś chyba cały swój optymizm.

– A czy mogę go odzyskać?

– Nie wiem. Nazbierało ci się za dużo prania. Chyba nigdy nie zdołasz się z nim uporać. No dobrze, wsiadaj do samochodu; zobaczymy, czy uda ci się go uruchomić. Może będę musiał jeszcze trochę odgarnąć.

Emily podała mu kwiatki.

– Nie mogę wsiąść do samochodu – jęknęła.

– Dlaczego nie?

– Sam spójrz! Nie ma tu miejsca – powiedziała wskazując stertę białych koszul.

– Wyrzuć je. Pomogę ci.