– Oczywiście, że wrócę. Chociaż nie wiem kiedy.

– Liczy się tylko to, że wrócisz. – Pocałował ją namiętnie. – Jesteś wspaniałą kobietą, Emily, i pamiętaj, że ja pierwszy to powiedziałem. No, może nie pierwszy, ale to moja opinia się liczy.

– Nikt przed tobą mi tego nie mówił, Ben. Będę pamiętać i wiedz, że jesteś najlepszym facetem na świecie. Pamiętaj, że ja ci to powiedziałam. Nieważne czy jako pierwsza, czy nie.

– Pierwsza – odparł Ben krzywiąc się. – No, wsiadaj i ruszajmy wreszcie. Im prędzej wyjedziesz, tym szybciej wrócisz.

Dziesięć minut później zatrzasnął drzwiczki białej furgonetki. A dwie godziny potem Emily ze łzami w oczach ruszyła w stronę wyjścia do samolotu wyściskawszy się przedtem z przyjaciółmi. Benowi szepnęła na pożegnanie:

– Miej oko na wszystko i opiekuj się dziewczynami. Jesteś chyba jedynym człowiekiem, któremu naprawdę ufam i będę ufała do końca życia. Zastanowię się nad tym, a na razie dziękuję, że jesteś mi przyjacielem.

– No, idź już, wyjeżdżaj wreszcie – burknął.

Emily jeszcze raz ucałowała Bena i każdą z koleżanek, po czym pobiegła do samolotu, a torba, którą miała na ramieniu obijała się jej o biodro.

– Do widzenia, Emily! Dzwoń do nas! Kochamy cię!

– Koniec z płaczem. To rozkaz – powiedział stanowczym tonem Ben. – No chodźcie, moje panie, zabieram was na kolację! Emily wróci, zanim zdążymy zauważyć, że jej nie było.


* * *

Zanim Emily wysiadła z dżipa, rozmasowała mięśnie karku. Pomyślała, że nieprędko będzie chciała powtórzyć tę czterogodzinną przejażdżkę górskimi drogami. Rozejrzawszy się dokoła uznała, że to chyba las tak na nią wpływa. Znajdowała się na żwirowym parkingu na wprost głównego budynku Ustronia Czarnej Góry. Było tu tak pięknie i tak cicho, że przez chwilę miała wrażenie, iż ogłuchła. Wstrzymała oddech, bo przypomniał jej się dzień, kiedy także czuła się osłabiona intensywnym zapachem sosen.

Chociaż nie tylko drzewa były za to odpowiedzialne, Ian bardzo przyczynił się do tego, że kolana się pod nią uginały, a nogi miała jak z waty. Zielone wysokie sosny, tak wielkie, że musiała odejść nieco w tył i zadrzeć głowę do góry, żeby zobaczyć ich wierzchołki. Obok nich rosły mniejsze drzewka i niskie, wiecznie zielone krzewy, a każdy z nich zdawał się pachnieć piękniej od innych.

Główny budynek wyglądał jak zbudowana z kłód chata, jaką widuje się czasem na pocztówkach. Na krokwiach ganku wisiała huśtawka, a wszystkie niemal belki dźwigały wiszące donice z jasnoczerwonymi kwiatami geranium.

Panował tu ogromny spokój.

Na ganku pojawiła się zakonnica w ciemnym habicie i na jej widok zmęczenie opuściło Emily.

Siostra Phyllis, czy raczej Phillie, bo tak wolała być nazywana, była śliczna; miała wielkie ciemne oczy, nieskazitelne zęby, zaróżowione policzki i takie usposobienie, że Emily gotowa byłaby zabić, byłe taka być.

– To pani pewnie jest panią Thorn. Dzwonił do nas ksiądz Michael. Powiedział, że mamy rozwinąć przed panią czerwony chodnik na powitanie. Przykro nam to stwierdzić – ciągnęła ze śmiechem siostra Phillie – ale nie posiadamy czerwonego chodnika. Mamy jedynie dywanik, na którym klękamy do modlitwy, lecz tak jest już poplamiony, że trudno zdecydować, jakiego jest koloru. Ale dobrze nam służy, a to najważniejsze.

Jej śmiech był ciepły i radosny. Emily od razu poczuła do niej sympatię.

– Ależ tu pięknie – powiedziała. – I tak spokojnie.

– O tak, tu jest bardzo spokojnie. Tylko w porze posiłków robi się trochę głośniej, a czasem urządzamy sobie wieczór śpiewania.

– To niemożliwe! – odrzekła udając zaskoczenie.

– Wpiszę teraz panią do księgi gości i pokażę domek. Musi pani wiedzieć, że nienawidzę papierkowej roboty. Wolałabym odmówić pięć różańców.

Emily roześmiała się, gdy zobaczyła, że papierkowa robota polega na podpisaniu się w księdze i wystawieniu czeku.

– Tę ścieżkę nazywamy „Szlakiem Archanioła” – objaśniała Phillie. – Ponieważ nie jest pani katoliczką, nie wie pani pewnie, że archanioł to anioł, który zajmuje wysokie stanowisko. Ksiądz Michael powiedział, że ten szlak będzie dla pani jak najbardziej odpowiedni. I że pani będzie wiedziała dlaczego.

– Niech go Bóg błogosławi. O tak, wiem dlaczego. Tu jest ślicznie. Kto zajmuje się kwiatami?

– Pani do końca swego pobytu. Codziennie o zachodzie słońca sama sprawdzam, czy nie ma jakichś chwastów. No, jak się pani tu podoba?

– Urocze miejsce. Ale nie widzę w pobliżu innych domków. Czy jestem tu sama?

– Skądże znowu. Ale na „Szlaku Archanioła” znajduje się tylko ten jeden domek. Wszystkie pozostałe szlaki wiją się wokół i zbiegają przed budynkiem, pod który pani podjechała. Nie ma możliwości, żeby się pani zgubiła. W domku znajdzie pani mapkę okolicy. Jest na niej zaznaczony dom strażnika lasu, który dogląda nas tutaj dwa razy dziennie. Mamy obecnie komplet gości, czyli czterdzieści sześć osób. Posiłki podawane są w sali za głównym budynkiem; jest wyraźnie oznakowana. Mamy także kaplicę na „Szlaku Wniebowstąpienia”. Uczestnictwo we mszy jest całkowicie dobrowolne. Terminy zajęć z religii ma pani zaznaczone w kalendarzu. W ogóle nic tutaj nie jest obowiązkowe. Przy „Szlaku Świętego Krzyża” mieści się sala rekreacyjna. Mamy też telewizor, bibliotekę, bar z napojami bezalkoholowymi i wieżę stereo. Telefon jest w holu. Jeśli ktoś do pani zadzwoni, powiadomimy panią, ewentualnie przyczepimy spinacz do bielizny do pani skrzynki na listy. Poczta przychodzi codziennie. Czy chciałaby pani jeszcze coś wiedzieć?

– W jakich godzinach podawane są posiłki? I co się dzieje, jeśli się spóźnię?

– Wtedy nie będzie pani jadła – odparła wesoło siostra Phillie. – Wszyscy jadamy o jednej godzinie. Śniadanie jest o siódmej, lunch w południe, a kolacja o szóstej. Jedzenie jest u nas proste, ale pożywne. Jedna z sióstr każdego dnia piecze świeży chleb i ciasta. Wszystkie posiłki przygotowujemy same i używamy tylko produktów własnego wyrobu. Jak już wspomniałam, nasze potrawy nie są wymyślne, ale przez wszystkie te lata, odkąd przyjmujemy gości, nie było ani jednej skargi.

– To godne pochwały.

– Wejdźmy do środka. Lubię patrzeć, jak ludzie reagują na widok wnętrza domku.

– Tu jest… tu jest…

– Urządzone po spartańsku?

– Właściwie nie. Domek jest śliczny, siostro. Ale chyba spodziewałam się bardziej rustykalnego wnętrza.

– Aha. Rozumiem. Będzie tu pani wygodnie?

Emily powiodła wzrokiem po prostych wygodnych meblach. Kominek zrobiony był ze zwykłych polnych kamieni, a na palenisku stały dwie donice z różowymi kwiatkami. Na ścianach wisiały obrazki z widokami gór. Oświetlenie wyglądało na dobre. Emily przeszła do sypialni. Było tam podwójne łóżko, ogromna szafa, toaletka, fotel i stojąca lampa. W małej łazience znajdowała się umywalka, sedes i kabina prysznicowa, a całe wnętrze wyłożone było niebieskimi kafelkami. Na podłodze leżał pętelkowy dywanik.

– Będzie mi tu bardzo wygodnie, siostro – oznajmiła Emily.

– I proszę się nie bać, kiedy usłyszy pani dzwony. Bijemy w nie trzy razy dziennie wzywając na Anioł Pański. To nasze nabożeństwo. Ale dzwon rozbrzmiewa głośno. Proszę powiedzieć, czy jeszcze mogę coś dla pani zrobić?

– Nie, dziękuję, siostro.

– W ciągu najbliższej pół godziny przyślę tu chłopca, który przyniesie pani bagaże. Samochód musi zostać na parkingu. Ale rower może pani tutaj trzymać. Jeździ pani na rowerze?

– Nigdy nie próbowałam. Dopiero co kupiłam go w mieście. Ale w domu przejechałam setki kilometrów na rowerku do ćwiczeń.

– To musiało być strasznie nudne – zażartowała zakonnica.

– Pedałując oglądałam programy z Sue Simmons i Alem Rokerem, a czasami rano także z Jessym Raphaelem. Dzięki temu czas płynął mi szybciej, lecz ma siostra rację, było to nudne.

– Tutaj ma pani na co patrzeć. Niech się pani nie zdziwi, kiedy zobaczy pani przed drzwiami wiewiórki i króliki czekające aż im pani da coś do jedzenia. Przychodzą na schodki i potrafią być bardzo cierpliwe. Na ganku stoi kilka pojemników. Są w nich granulki dla królików i orzechy dla wiewiórek. Do zobaczenia przy kolacji, Emily. Czy mogę tak się do pani zwracać?

– Oczywiście.

– Więc ty musisz nazywać mnie Phillie.

– W porządku, Phillie.

Emily opadła na drewniane krzesło i popatrzyła na okolicę przed domkiem. Zastanawiała się, kiedy przyzwyczai się do tej ciszy i spokoju. Pewnie już jutro. Zapadała w drzemkę, gdy nagle usłyszała dźwięk klaksonu i szczęk żwiru pod kołami samochodu. Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć.

– Przywiozłem pani rzeczy, panno Thorn. Gdzie mam je postawić?

– Na ganku. Rower chyba też.

– Może go pani trzymać między tymi dwoma świerczkami. Będzie dobrze osłonięty przed deszczem – zaproponował przybyły czekając na jej odpowiedź. Skinęła twierdząco głową.

Ten nieznajomy nie był wcale chłopcem. Emily zastanawiała się, czy może jest duchownym. Był wysoki, miał włosy koloru piaskowego i chłopięcy uśmiech na twarzy. Ubrany był w uniform i widać było, że jest dobrze zbudowany. Jego buty przystosowane były do chodzenia po górach i choć zniszczone, wyglądały schludnie.

– Widzę, że dostała pani najlepszy domek w Ustroniu.

Miał głęboki głos. Spodobał się Emily. Pomyślała, że może mimo wszystko pobyt tutaj okaże się interesujący.

– Przeważnie ten domek stoi pusty. Ludzie mówią, że tylko bardzo ważne osoby mieszkają przy „Szlaku Archanioła”. Chociaż naturalnie zakonnice za nic by tego nie potwierdziły. Widzę, że już się pani zadomowiła. Jestem Matt Haliday – przedstawił się wyciągając ku niej rękę.

– Emily Thorn – powiedziała wyjmując z kieszeni dwa jednodolarowe banknoty i podając je mężczyźnie. – Czy to wystarczy? – zapytała grzebiąc w kieszeni, w której wyczuwała już jedynie drobne monety.

– Na pewno, ale na co te pieniądze? – odparł z szatańskim błyskiem w oczach.