Zdumiał się.

– Jak mogłem spać? Przecież zostawiłaś mnie samego z dzieckiem, musiałem pilnować…

– Trzeba łapać trochę snu, kiedy tylko można, inaczej człowiek nie da sobie rady – wyjaśniła. – Z czasem się tego nauczysz. Jutro odeśpisz, ale pojutrze radzę się nastawić na krótkie drzemki w ciągu dnia.

– Nie ma mowy! – Zdecydowanie podszedł do niej i mocno chwycił ją za ramiona. Musiał przemówić jej do rozsądku. – Zrozum, cały ten twój plan jest bez sensu.

Tym razem nie zamierzała pozwolić, by jego bliskość wytrąciła ją z równowagi. Spokojnie spojrzała mu prosto w oczy.

– Dlaczego? To jedyne sensowne wyjście z sytuacji.

– Przyjechałaś zajmować się siostrzeńcem… – zaczął, lecz weszła mu w słowo:

– Przyjechałam dopilnować, by był szczęśliwy. Przekonałam się, że Henry cię potrzebuje, a ty rzeczywiście potrafisz się nim zająć. Potrzebuje miłości, a ty mu ją dasz.

– Ja? Ale ja go wcale nie kocham!

– Nie? – Zaśmiała się cichutko. – Nawet jeśli jeszcze nie, to jesteś na najlepszej drodze. Nie miałeś serca go zostawić. Wiem o wszystkim, co robiłeś, znam każdy twój krok. Każdy…

– Jakim cudem?!

– Mam swoich informatorów… Nie potrafiłeś zostawić Henry'ego nawet wtedy, gdy zasnął. Nie mogłeś znieść myśli, że go zawiedziesz, jeśli się przypadkiem obudzi, a ciebie nie będzie, prawda? Do tej pory broniłeś się przed miłością. Wolisz się do nikogo nie przywiązywać. Zmieniasz kobiety jak rękawiczki. Ale z Henrym jest inaczej. Jego nie możesz rzucić z lęku czy niechęci przed uwikłaniem się w coś po ważniejszego. Dlatego on cię wyleczy z uciekania przed uczuciem. Nie możesz przez całe życie uciekać.

Mark oniemiał na dobrą chwilę.

– A czy tobie nie przyszło do głowy, że ja wcale nie chcę się zmieniać? Jest mi dobrze tak, jak jest.

– Taak? Nie chcesz kochać?

– Nie!

– I nie chcesz być kochany?

– Nie!

– I nie dostałeś fioła na punkcie swojego małego bratanka?

– Nie!

– Łżesz, aż się kurzy – skwitowała spokojnie.

Mark wciąż zaciskał dłonie na jej ramionach. Dzieliły ich centymetry, lecz Tammy patrzyła na niego z takim opanowaniem, jakby znajdowała się w przeciwległym kącie pokoju. Dla dobra dziecka nie mogła ulegać emocjom. Zdradzały ją jedynie rumieńce na policzkach.

– Nie pozwolę ci się wycofać – oznajmiła. – Potrzebuję twojej pomocy. Wychowałam moją siostrę praktycznie samodzielnie, a ona odwróciła się ode mnie i złamała mi serce. Gdzieś popełniłam błąd. To samo mogłoby się przydarzyć, gdybym samodzielnie wychowywała Henry'ego. Tym razem wolę się zabezpieczyć. Przyglądał się jej badawczo.

– Ty się boisz! – odkrył nagle.

Tammy drgnęła, lecz nie odwróciła wzroku.

– Tak – przyznała. – Tak samo jak ty boję się ryzyka związanego z budowaniem relacji z drugą osobą. Ale ja przynajmniej się do tego przyznaję i próbuję coś z tym zrobić!

– Zmuszając mnie…

– Nikt cię do tego nie zmusza, oprócz twojego własnego serca. Mogłeś dziś sto razy odejść, zostawiając Henry'ego z panią Burchett. Kto ci bronił?

,- Ty! – odparł impulsywnie.

– Ja? – Zaśmiała się tym swoim perlistym śmiechem, który lubił coraz bardziej.

– Tak, ty! Jesteś niemożliwa! W życiu nie spotkałem kobiety równie upartej, nieobliczalnej, nieodpowiednio ubranej…

– O, przepraszam! Ubieram się całkiem odpowiednio. Tyle tylko, że to miejsce nie jest odpowiednie dla mnie.

Zirytował się.

– Owszem, jest! To, że mówisz potoczną angielszczyzną i chodzisz po drzewach, nie ma nic do rzeczy. Jesteś najbliższą krewną księcia.

– Ale samą księżną nie jestem. Jeśli odczuwasz brak takiej kobiety, zaproś z powrotem Ingrid. Aż ją skręca…

– Ingrid? Niech idzie do diabła! – wybuchnął.

– Aż tak źle to jej nie życzę – powiedziała powoli Tammy. – Po co miałabym to robić?

Zapadła cisza, a panujące między nimi napięcie stało się nie do zniesienia. Dawno już minęła pora rozpoczęcia kolacji, lecz do salonu nikt nie wchodził. Dominik czekał za zamkniętymi drzwiami, przyklejając do nich ucho, co oczywiście było poniżej godności głównego kamerdynera – ale czego się nie robi dla dobra sprawy? Za nic w świecie nie wszedłby teraz do środka i nie przerwałby rozmowy.

Teoretycznie nie było czego przerywać, ponieważ za drzwiami panowało milczenie. Tammy wpatrywała się w Marka błyszczącymi oczami, oczekując odpowiedzi na swoje pytanie, a on nie znajdował słów.

Faktycznie, czemu miałaby źle życzyć Ingrid albo jakiejkolwiek innej kobiecie? Żadna nie mogła z nią rywalizować, żadna nie mogła się z nią równać, pomyślał.

Uświadomił sobie, że wciąż trzyma ją za ramiona, a Tammy wcale nie próbuje odsunąć się od niego.

W końcu był tylko człowiekiem… Mężczyzną.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Oczywiście pocałował ją z powodu furii, a nie z namiętności. Chciał ją ukarać i udowodnić jej, że nie powinni mieszkać razem, wychowując Henry'ego na zmianę, ponieważ to nie może się udać. Przez nią! To ona doprowadza go do szaleństwa. Jej uśmiech, jej zapach, jej bliskość… Tak zachwycająca istota tuż pod ręką i niedostępna!

Granica między miłością a nienawiścią czasem wydaje się tak cienka… Jeszcze przed paroma godzinami Mark nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ tak ekstremalne uczucia były mu obce. W ogóle uczucia były mu obce. Zawsze nad sobą panował i nigdy nie pozwalał, by rzeczy wymknęły mu się spod kontroli.

Jednak w tej chwili nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Targały nim namiętności, których nie rozpoznawał. Miał wrażenie, jakby grunt usuwał mu się spod nóg, a cały dotychczasowy świat walił się w gruzy. I nic już nie było pewne, oprócz tego, że trzyma Tammy w ramionach, a ona poddaje się chętnie, jej piersi przylegają do jego torsu, jej usta rozchylają się jak płatki róży…

Ta kobieta była jego połową – jego brakującą połową. Do tej pory nie miał o tym pojęcia, ale teraz stało się dla niego zupełnie jasne, że sam nie stanowił całości, dopiero z nią…

Ta świadomość odmieniała wszystko.

Tammy doświadczała czegoś równie zdumiewającego. Nie mogłaby przestać z zapamiętaniem całować Marka, nawet gdyby chciała – a wcale nie chciała. Jak mogłaby chcieć, skoro nagle wydało się jej to najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem? Rozsądek mówił co innego, lecz Tammy nie słyszała już jego głosu, porwana w wir szalonych emocji. Miała wrażenie, że wkracza w nowe życie, którego źródło ukryte jest w ciele Marka.

Nagle przypomniał się jej werset z Szekspira: I tak mam odejść bez zaspokojenia?

Zaspokojenie… Tak, to się musi stać, pomyślała w oszołomieniu. Nieważne, co będzie potem. Nieważne, czy w ogóle będzie jakieś potem. Otwierał się przed nią świat zmysłowych doznań, dotąd nieznany. I chciała tam wejść właśnie z nim, choć nazywano go kobieciarzem, choć ją ostrzegano… Nie miała złudzeń. Rano nie będzie jej całował w ten sposób, nie przygarnie jej do siebie tak chciwie. Rano nie będzie już nic od niej chciał, a ona nie będzie mogła rościć sobie do niego żadnych praw. Wiedziała to doskonale i nie dbała o to zupełnie.

Rano oznaczało perspektywę smutnej, przeraźliwie pustej przyszłości, ale teraz… Teraz było teraz. Mark trzymający ją w ramionach. Jego wargi na jej ustach. Dotyk jego ciała. Ogień w jej żyłach. Tak, teraz, na tych krótkich kilka chwil, ten mężczyzna był jej domem, jej miejscem na ziemi.

– Mark… – wyszeptała pomiędzy pocałunkami.

W jej głosie brzmiała bezmierna czułość. Jej szept wydawał się Markowi pieszczotą, niewypowiedzianie słodką i obiecującą. Zrozumiał, że Tammy nie prowadzi z nim żadnej gry, a jej reakcje nie są obliczone na wywołanie odpowiedniego efektu, ale są najzupełniej szczere.

Kobiety, z którymi spotykał się do tej pory, wiedziały doskonale, jakie zasady rządzą układem. Jemu zależało na atrakcyjnej i eleganckiej partnerce, im na statusie przyjaciółki księcia. Gdy zaczynały sobie zbyt dużo wyobrażać, Mark wycofywał się, lecz nigdy nie oznaczało to złamania czyjegoś serca. To były doświadczone, światowe kobiety, nieskłonne do sentymentów.

Tym razem miał do czynienia z osobą zupełnie innego pokroju. Zatopił spojrzenie w błyszczących oczach Tammy i wyczytał w nich coś, czego nigdy dotąd nie widział – bezbrzeżną tkliwość i absolutne przyzwolenie na…

Gdyby teraz z triumfem zwycięzcy chwycił ją na ręce i zaniósł do sypialni, oddałaby mu się z radością. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Na jej rozchylonych wargach błąkał się rozmarzony uśmiech, a w jej wzroku widniało zaproszenie i oczekiwanie.

Oczekiwanie na co? Na wyznania, uczucia, obietnice? Nie. Jedynie na to, co on zechce jej dać, nawet jeśli to będzie tylko jedna noc. Należała do niego – tak długo, jak on zechce. Mówiła mu to bez słów, samym wyrazem twarzy, a Mark doskonale ten przekaz rozumiał. Gdyby tylko chciał, mógł ją wziąć…

Chciał. Nigdy niczego bardziej nie pragnął. Jednak gdyby to zrobił, już nigdy nie potrafiłby się jej wyrzec. To musiałoby być na zawsze. A on nie zamierzał wiązać się na zawsze. Nie umiał kochać. Nie chciał. Nie potrzebował. Nie życzył sobie.

Chociaż…

Tammy nie spuszczała z niego wzroku, jakby odgadywała intuicyjnie, jaką walkę toczył ze sobą w tym momencie. Oto była kobieta skłonna obdarzyć go szczerym uczuciem, równie gorącym i bezwarunkowym, jakim bez wahania obdarzyła swojego maleńkiego siostrzeńca. Kobieta, która z miłości potrafiła zostawić wszystko, co ceniła, i przenieść się na drugi koniec świata.

Nie miał prawa przyjąć takiej ofiary. Nie zasługiwał na to. Był człowiekiem ze skazą, był pozbawiony zdolności kochania. Cała rodzina była naznaczona tym piętnem. Gniazdo żmij… Każda kobieta z zewnątrz, która wchodziła do ich grona, kończyła tragicznie i właśnie dlatego Mark nie zamierzał się kiedykolwiek żenić. Nie chciał nikogo narażać, a już na pewno nie zaryzykowałby życia kogoś takiego jak Tammy. Cudowna kobieta o złotym sercu, wcielenie niewinności… I on miałby uwiązać ją przy sobie i zniszczyć jej życie przez swój brak serca? Tak, jak jego ojciec zniszczył jego matkę?