Ten dotyk był tak subtelny, że aż hipnotyzujący. Tammy miała wrażenie, jakby ktoś rzucał na nią czar. Podobnie musiał czuć się Kopciuszek, gdy dobra matka chrzestna skinęła nad nim różdżką…

– Uda się, zobaczysz – powiedział Mark żarliwie. – Będzie ci tam dobrze.

– Ciekawe, jak długo.

– Zostaniesz, ile zechcesz. Nawet na zawsze.

– A jeśli mi się nie spodoba, to co? Gdy Henry znajdzie się w Broitenburgu, już go stamtąd nie wypuścisz. – Tammy nawet nie kryła goryczy i nieufności.

Mark zastanawiał się, wciąż gładząc wierzch jej dłoni. Następnie obrócił je wnętrzem do góry i przeciągnął palcem po linii życia, jakby potrafił czytać z rąk.

Czy potrafił także odczytać, co zaczynała odczuwać pod wpływem jego dotyku?

– Zawrzyjmy umowę – zaproponował w końcu. – Kupię wam obojgu bilety powrotne i dam ci je. Jeśli nie zdołam cię uszczęśliwić, zabierzesz Henry'ego i przylecisz tu z nim z powrotem.

Jeśli nie zdoła jej uszczęśliwić? A cóż to za dziwna obietnica?

– W Broitenburgu będziesz miał za sobą prawo twojego państwa. Mogę mieć i bilety, i twoje ustne zapewnienia, a i tak nie zdołam wyrwać stamtąd Henry'ego, jeśli tak zdecydujesz. – Zdawała sobie sprawę, że nie było to taktowne, ale walczyła o przyszłość siostrzeńca, nie mogła sobie pozwolić na żadną nieostrożność.

Westchnął.

– Nie ufasz mojemu słowu?

– Nie – odparła twardo.

Niespodziewanie na twarzy Marka zagościł uśmiech i świat znowu pojaśniał.

– Gdybym był na twoim miejscu, pewnie też bym nie ufał. Dobrze, dostaniesz gwarancje na piśmie. Wydam polecenie, by moi prawnicy w Broitenburgu przygotowali i przysłali faksem dokument prawny, dający ci prawo powrotu do Australii razem z Henrym, gdy tylko zechcesz, a ja go podpiszę w obecności świadka. – Sięgnął do portfela. – To wizytówka pani adwokat Angeli Jefferson, Australijki, specjalistki od prawa międzynarodowego. Zna sprawę, ponieważ to właśnie ona uświadomiła mi konieczność uzyskania twojej zgody. Pani Jefferson zaopiniuje, czy dokument jest sporządzony tak, by Broitenburg musiał go honorować. Czy wtedy zgodzisz się dać nam wszystkim szansę?

Dać im wszystkim szansę… Te słowa zdawały się odbijać echem przez dłuższą chwilę.

Tammy patrzyła Markowi w oczy, starając się z nich wyczytać, czy ma do czynienia z człowiekiem szczerym, czy też z kimś, kto sprytnie maskuje podstęp i fałsz. Odpowiedział jej jasnym i spokojnym spojrzeniem.

– Broitenburg cię potrzebuje. – Ponownie zaczął gładzić jej dłoń. – Jeśli odmówisz, w moim kraju zapanuje chaos. Zrozum, nie tylko Henry cię potrzebuje, ja też.

Wielkie nieba… Tammy nie wiedziała, co myśleć. W oczach Marka widziała jednak pełne zrozumienie. Czekał cierpliwie, tym razem gotów dać jej tyle czasu, ile potrzebowała.

Jej życie już i tak uległo radykalnej odmianie. Miała dziecko. Czy powinna do tego rzucić wszystko i jechać na drugi koniec świata? Nie lepiej zostać? A jeśli kogoś skrzywdzi swoją decyzją? Henry'ego? Nieznanych jej ludzi, mieszkańców małego księstwa, którym przecież też życzyła jak najlepiej? Marka?

Coraz bardziej kręciło się jej w głowie od pytań, na które nie znała odpowiedzi. W końcu spojrzenie Marka, pełne zrozumienia i troski, zaczęło wydawać się jej jedyną pewną rzeczą, której można się uchwycić, jak liny ratunkowej.

– Dobrze. Pojadę.

Odetchnął z ulgą.

– Nie pożałujesz.

– To się dopiero okaże.

– Nie pożałujesz – powtórzył z przekonaniem. – Zadbam o to. – Zawahał się i puścił jej ręce. – Muszę teraz wszystko zorganizować. Idę.

Ruszył w stronę drzwi, ale szedł coraz wolniej, a w końcu odwrócił się. Dziwne, wyglądało na to, że gdy dopiął swego i mógł już działać, wcale nie miał ochoty nigdzie iść. Tammy odczuwała coś podobnego. Najchętniej dalej stałaby z dłońmi w jego rękach.

– Dobranoc – powiedział.

– Dobranoc.

– Wszystko będzie dobrze.

– Oczywiście.

Zapadła cisza. Mark nadal nie wychodził z pokoju, tylko wpatrywał się w Tammy tak dziwnym wzrokiem, że aż zaczęła się rumienić. Spuściła oczy. Bezpieczniej było patrzeć na swoje bose stopy i wystrzępione nogawki dżinsów. Milczenie zdawało się ciągnąć w nieskończoność.

A nawet jeszcze dłużej.

I nagle Mark zaklął, nieoczekiwanie znalazł się z powrotem przy niej, chwycił ją mocno za ramiona i pocałował.

Pewnie po to, by przypieczętować układ, tłumaczyła sobie w duchu Tammy. Tak, na pewno po to.

Dlaczego w takim razie ten pocałunek wywarł na niej tak wstrząsające wrażenie i dlaczego trwał tak długo? Mark nie domagał się odpowiedzi, niczego nie oczekiwał, ale jednocześnie nie zamierzał zrażać się brakiem reakcji. Mocniej zacisnął dłonie na ramionach Tammy, przyciągnął ją blisko, bardzo blisko do siebie i pocałował jeszcze raz, o wiele namiętniej…

Zesztywniała, choć jej ciało ze wszystkich sił pragnęło poddać się pieszczocie. To jednak tylko pogorszyłoby sprawę! Jej sytuacja życiowa i bez tego skomplikowała się wystarczająco. Romans z tym mężczyzną był naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała.

A przecież zmysły miały na ten temat zupełnie inne zdanie. One właśnie tego potrzebowały, pragnęły, domagały się.

Jak łatwo byłoby rozchylić usta, otoczyć rękami muskularne barki, poszukać pociechy i zapomnienia, zatopić się w jego bliskości, w jego ciele, którego dotyk zdradzał wyraźnie, że Mark odczuwa to samo, co ona…

Wciąż jeszcze zwyciężała w niej siła woli, ale pokusa atakowała coraz mocniej, nadwątlając wszelkie postanowienia. Na szczęście Mark podniósł głowę. Na widok jej błędnego spojrzenia zaklął ponownie.

– Nie powinienem był tego robić. Dopiero co dowiedziałaś się o śmierci siostry, o istnieniu Henry'ego i podjęłaś decyzję o wyjeździe z kraju. Za dużo jak na jeden dzień. Ale wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Zaopiekuję się tobą.

Powiedział to tak czule, że Tammy niemal zupełnie się rozkleiła. Temu było jeszcze trudniej się oprzeć niż namiętności. Oczy jej się zaszkliły. Po policzku spłynęła łza, którą Mark otarł z niewypowiedzianą delikatnością.

– Wybacz. Potrzebujesz czasu, by dojść do siebie, a ja ci na to nie pozwalam. Za bardzo się spieszę.

Mówił o pocałunku czy o wyjeździe? Na pewno o tym drugim. Pocałunek nie miał tu nic do rzeczy.

Czy aby na pewno?

Znowu nie wiedziała, co myśleć. Dotyk palców Marka na jej twarzy kompletnie wytrącił ją z równowagi. Nie przywykła do czułości.

Lepiej, żeby sobie wreszcie poszedł i zostawił ją samą. W przeciwnym razie ulegnie pokusie, wtuli się w jego ramiona i… skończy jak Lara. Ta myśl natychmiast ją otrzeźwiła.

– Nie przepraszaj, to nie twoja wina – odparła szorstko i odsunęła się. – Idź już, muszę się położyć. I nie całuj mnie więcej.

Niespodziewanie uśmiechnął się.

– A to dlaczego?

– Bo nie chcę.

– Na pewno? – Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Co za bezczelny typ! A zaledwie przed chwilą był taki czuły i delikatny. Wystarczyło, że przez moment mu się nie przeciwstawiała, a już traktował ją z góry. Ale to się zaraz skończy…

– Tak! – rzuciła twardo, uniosła dumnie głowę, zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież.

– Wyjdziesz wreszcie, czy mam zawołać strażników?

– Już mnie nie ma – odparł, nie przestając się uśmiechać. Gdy przechodził obok niej, przystanął i znowu delikatnie dotknął jej policzka. – Przykro mi, że musiałem cię zasmucić złymi wieściami – szepnął i zajrzał jej głęboko w oczy. Serce w niej zamarło. – Śpij dobrze. Jutro zaczynamy nowe życie.

Położył palec na jej ustach, ale nie pocałował jej, tak jak sobie życzyła.

Chwilę później została sama, a w jej uszach wciąż brzmiały jego ostatnie słowa. Dlaczego powiedział „zaczynamy"? Dziwne. To przecież ona zaczynała nowe życie. Mark, książę Broitenburga, nieodwracalnie wpłynął na całą jej przyszłość. W ciągu zaledwie paru godzin. Co będzie dalej?

Następne dwa dni były szalone. Szczęśliwie Tammy miała ważny paszport, a na polecenie księcia wizę dostała od ręki.

– Przynajmniej raz Charles na coś się przydał – skwitował zgryźliwie Mark. – Dotąd brał państwowe pieniądze zupełnie za nic.

Zadzwoniła do swojego szefa, by powiadomić go o wyjeździe. Doug był niepocieszony.

– Gdybyś zmieniła zdanie i chciała wrócić, powitam cię z otwartymi ramionami – zapewnił. – Mogę nawet niańczyć małego, bylebyś tylko z nami pracowała!

Zrobiło się jej ciepło na sercu. Była w zespole Douga przez trzy lata i mimo swojego upodobania do samotności niepostrzeżenie zżyła się z pozostałymi członkami grupy, którzy stali się jej jedyną prawdziwą rodziną. Poza nimi nikt nie będzie za nią tęsknił, nikt nawet nie zauważy jej nieobecności.

– I jak ja mam im przekazać tę wiadomość, co? – lamentował Doug, tym samym lejąc miód na jej serce. Niewiarygodne, komuś naprawdę na niej zależało…

Rozmowa z matką przebiegła w zupełnie innej atmosferze.

– A po co miałam ci mówić o śmierci mojej kochanej Lary? – zdziwiła się obłudnie Isobelle. – Ona cię nigdy nie obchodziła.

Chyba ci się coś pomyliło, pomyślała Tammy, ale ugryzła się w język.

– Zabieram Henry'ego do Broitenburga – oznajmiła chłodno.

W słuchawce zapanowała cisza.

– Do tego księcia, który teraz tam rządzi? Jak mu na imię?

– Mark.

– Proszę, proszę – zadrwiła Isobelle. – Ale to za wysokie progi jak na twoje nogi.

– Słucham?

– Nie złapiesz go, nie masz szans. Musiałabyś być dużo ładniejsza.

Jak zwykle matka myślała tylko o jednym. Dla niej mężczyźni stanowili wyłącznie środek do osiągnięcia celu.

– Ja nie…

– Sporo o nim słyszałam. Ten twój książę Mark ma kobiet na pęczki. – Isobelle zaśmiała się nieprzyjemnie. – Jest bogaty jak Krezus. Naprawdę myślisz, że ktoś taki w ogóle cię zauważy?

Tarnmy miała serdecznie dosyć tej rozmowy. Spełniła swój obowiązek, informując Isobelle o miejscu pobytu wnuka. Nie musiała znosić jej uwag dłużej, niż było to konieczne. Wprawdzie miała ochotę powiedzieć jeszcze to i owo, ale właściwie…