– Ty naprawdę jesteś kimś więcej niż psem, wiesz o tym, prawda? – zapytała Ariel z uśmiechem.


* * *

Gdy tylko kobiety znalazły się na autostradzie między stanowej, Ariel zażądała:

– A teraz opowiadaj, jak było. Wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami, przysięgnij.

– Przysięgam – zachichotała Dolly. – Znasz taką piosenkę zespołu Pointer Sisters: „Pragnę mężczyzny, któremu nie spieszy się zanadto…”


* * *

Leks Sanders zamknął za sobą drzwi stajni. Przez ostatnie cztery godziny pracował tak ciężko, że prawie padał z nóg. Usłyszał dziwny hałas dochodzący od mieszkań pracowniczych i zaniepokojony odwrócił się w tamtą stronę.

– Co u licha…

To nie żadne święta, nie ma żadnej fiesty, więc co się dzieje? Niedziele jego robotnicy, zawsze posłuszni przykazaniu: „Dzień święty święcić”, zwykle spędzają wylegując się na tarasie czy pod drzewami, czytając meksykańskie gazety i grając w karty. Kobiety donoszą im jedzenie w wiklinowych koszach, a dzieci bawią się cichutko. Dlaczego teraz zachowują się jak stado gęsi? Leks nie miał zwyczaju wtrącać się do prywatnego życia swoich pracowników, ale dziś musiało się wydarzyć coś niezwykłego.

Kobiety mówiły, dzieci płakały, a mężczyźni pokrzykiwali na swoje żony, które wyraźnie ignorowały głośne, pełne gróźb słowa. Odczekał jeszcze chwilę, starając się zrozumieć, o co komu chodzi w tym zgiełku, i naraz serce zabiło mu gwałtownie: mężczyźni chcą odejść z jego ranczo, a kobiety i dzieci się temu sprzeciwiają.

Leks gwizdnął głośno. Zapanowała cisza.

– Co tu się dzieje? Dlaczego chcecie odejść? Za kilka dni rozpoczną się zbiory. Jak możecie robić mi coś takiego? Żądam wyjaśnień, natychmiast, do jasnej cholery!

– Chodzi o pieniądze, señor Leks. Ranczo Marino, oprócz zwykłego wynagrodzenia za każdą godzinę, obiecuje każdemu pracownikowi tysiąc dolarów za podpisanie kontraktu na sezon. Chcemy to zrobić, señor Leks.

Leksowi zakręciło się w głowie od tych słów. Tysiąc dolarów premii dla tych ludzi, to tak jak sto tysięcy dolarów dla niego samego. Skąd ten Marino ma, do diabła, tyle pieniędzy? Jest nowy na tym terenie, od pewnego czasu skupuje co pomniejsze rancza i łączy je w jedno.

– Gdzie będziecie mieszkać? A co ze szkołą dla waszych dzieci? Z godziwym zakwaterowaniem dla waszych rodzin? Czy pomyśleliście o tym?

Pomyślały jedynie kobiety. Znowu zaczęły zawodzić.

– Kto obiecał wam te pieniądze? Kiedy je dostaniecie? – zapytał, z trudem rozpoznając swój ochrypły głos.

– Po zbiorze i sprzedaży zbiorów – odezwał się jeden z mężczyzn. – Tak nam obiecał przedstawiciel señora Marino.

– To tak! Pracowaliście dla mnie przez piętnaście lat, a niektórzy nawet dwadzieścia pięć. A teraz, tuż przed sezonem, macie zamiar mnie zostawić? To jest owa wdzięczność za opiekę, za wykształcenie, które umożliwiłem waszym dzieciom, i za troskę o ludzi starszych. Dostaliście wygodne domy, dobre warunki pracy, zapewniłem wam lekarza, dentystę i okulistę, a wy robicie mi coś takiego? Wynoście się z mojej własności i nie spodziewajcie się, że was przyjmę, gdy Marino wam nie zapłaci. Będziecie mieli szczęście, jeśli w ogóle dostaniecie te swoje pensje, nie wspominając o premii.

Przerwał zdumiony, bo stało się coś, czego nigdy w życiu nie spodziewał się zobaczyć na własne oczy: oto kobiety zaczęły wymyślać swoim własnym mężom! W każdych innych okolicznościach pewnie uśmiałby się serdecznie, słuchając, jak w imieniu wszystkich zabrała głos jedna kobieta.

– Jeśli teraz odejdziecie, nie wracajcie więcej do naszych łóżek. Odtąd nasze dzieci nie będą miały ojców ani dziadków. Psy zostają z nami, a wy jesteście głupcy. Czy my możemy zostać, señor Leks? Pójdziemy do zbiorów, dzieci też pomogą.

– Oczywiście, że możecie zostać. To jest wasz dom – popatrzył groźnie na mężczyzn, czekając na ich decyzję. Do końca nie wierzył, że mogą go opuścić.

Ale oni to zrobili. Matki i żony zawodziły, dzieci krzyczały, jednak to nie miało wpływu na decyzję mężczyzn, mimo że kobiety rzucały za nimi miotły i ścierki.

– Niech pan zamknie bramy, señor Leks! Niech pan zamknie!

Ogromne żelazne wrota zamknęły się za mężczyznami. Leks objął wzrokiem grupkę kobiet i dzieci zbitych w kółko. Niestety, tym razem nie zdoła zebrać awokado. Za mało rąk do pracy. Zrezygnowany pokręcił głową.

Nie bardzo wiedział, co robić. Podniósł telefon i wykręcił numer do Ariel. Odezwała się automatyczna sekretarka i wobec tego Leks odłożył słuchawkę. Powinien się pospieszyć, ma jeszcze wziąć prysznic, a już trzeba jechać po Asę na lotnisko. Gdyby był przezorny, zadzwoniłby na Hawaje, aby się dowiedzieć, czy i tym razem starszy pan nie odwołuje lotu, jak robił to kolejno trzy razy. Ale gdyby był naprawdę przezorny, nie znalazłby się w takiej przykrej sytuacji jak w tej chwili.

Namydlając się przed wejściem pod prysznic, rozmyślał intensywnie. Trzeba porozmawiać z kobietami, najlepiej zrobi to po powrocie z lotniska. Jezu Chryste, co robić? Przekroczyć granicę i sprowadzić nielegalnych? To całkiem realne – Przecież zna wszystkich na granicy, to tylko kwestia pieniędzy. Jednak Leks nie chciał załatwiać sprawy w ten sposób, to zupełnie tak jakby zniżał się do poziomu Cheta Andrewsa. Zawsze był uczciwym, ciężko pracującym biznesmenem, i to napawało go dumą. Uczciwość i sprawiedliwość. Nigdy nie łamał zasad. Aż do tej pory. Może nie czułby się tak podle, gdyby istniało inne rozwiązanie. Wciągając czyste dżinsy, krzyknął do Tiki:

– Zadzwoń do Asy Able’a i dowiedz się, czy tym razem siedzi wreszcie w tym cholernym samolocie. Nie mam zamiaru jechać taki szmat drogi tylko po to, aby stwierdzić, że go tam nie ma! A jeśli jeszcze raz wykręci mi taki numer, możesz mu powiedzieć, żeby sobie jechał autostopem! Mam dosyć własnych problemów!

Tiki kiwnęła głową, przewracając oczami, i wyszła do kuchni.

– Tym razem señor Able leci samolotem, señor Leks – poinformowała go, gdy zszedł na dół. – Czy przygotować coś specjalnego na kolację?

– Kolację? – ostatnie słowo wydało mu się jakieś obce i bardzo odległe. – Wrzuć byle co do garnka i niech się pichci na kuchni. Nie mam teraz czasu jeść ani myśleć o jedzeniu. I nie wiem, kiedy wrócę. Czy pokój gościnny jest czysty?

– Señor Leks! Oczywiście, że jest czysty, postawiłam tam też świeże kwiaty. Dobrej gospodyni nie trzeba przypominać.

– Wiem, przepraszam.

– Señor Leks, zwołam tu swoich siostrzeńców i ich przyjaciół. Pomogą przy zbiorach. Znajdziemy sposób, aby ich tu ściągnąć. Zebrałoby się ze dwudziestu ludzi lub coś koło tego. Razem z bratankami. Oni nie boją się pracy. Wystarczy tylko jedno pana słowo i natychmiast pójdę po nich.

Leks przytulił staruszkę.

– Tiki, poproszę cię o to w odpowiednim czasie. Co za cholerna niedziela, a wczoraj cholerna sobota. – Włożył swoją baseballówkę i krzyknął przez ramię: – Przekaż kobietom, że porozmawiam z nimi po powrocie, tylko nie wiem, kiedy to nastąpi. Zadzwoń także do Frankie, może ona będzie umiała przemówić tym facetom do rozsądku.

– To kiepski pomysł. Już lepiej, żeby młodzi, wykształceni mężczyźni spróbowali przekonać swoich krewnych, choć to też nie najlepszy sposób. Starsi będą domagać się szacunku, a młodym nie starczy cierpliwości. Trzeba było nie posyłać ich do college’u. Co pan teraz z tego ma? – Tiki pokiwała głową.

Załamała ręce i poszła do kuchni.

Miała rację. Jego robotnikom nie zależało na kształceniu własnych dzieci. To on, Leks, nakłaniał ich do tego, a potem przypatrywał się niewzruszonym twarzom mężczyzn, gdy ich syn czy córka otrzymywali dyplom, często z wyróżnieniem, i dostawali dobrą pracę. Starszych interesował tylko wygodny kącik, jedynie kobiety zawsze pragnęły lepszej niż ich własna przyszłości dla swoich dzieci.

W tej chwili tylko jedna jedyna myśl była w stanie poprawić mu humor: po odebraniu Asy pojedzie do Able Body Trucking albo lepiej – prosto do domu Ariel.

10

Dokładnie o siódmej Ariel przekazywała swój wóz parkingowemu, który bacznie obserwował Snookie. Wielki owczarek uwiązany na smyczy od Gucciego kroczył dumnie obok swej pani. Ludzie zdumieni niecodziennym widokiem zaczęli odwracać się i pokazywać go sobie nawzajem. Jedna z pań ośmieliła się nawet podejść na tyle blisko, aby pogłaskać Snookie po głowie. Ale to nie zostało dobrze odebrane przez sukę, która natychmiast się zatrzymała, położyła uszy po sobie i groźnie warknęła. Kobieta cofnęła się i, rozzłoszczona, zaczęła wykrzykiwać piskliwie:

– Nie mam zamiaru zatrzymywać się w tym hotelu, jeśli wolno tu wprowadzać tak złośliwe zwierzęta! Przecież to nie do pomyślenia!

– Na pewno uwierają ją paski od podwiązek – zauważyła ironicznie Dolly.

Ariel śmiała się, biorąc klucz z rąk recepcjonisty hotelowego.

– Mamy pokój 711. Trzeba dobrze zapamiętać tę liczbę, może przynieść nam szczęście.

– Jak to? Przecież nie uda się wyjść z pokoju, więc nie będziemy mieć okazji sprawdzić, czy to szczęśliwa kombinacja cyfr.

– Uda się, Snookie możemy zabrać ze sobą. Navaro nie zabronił wychodzenia z pokoju, prosił jedynie, by Snookie nie zapaskudziła dywanu. Nie przepuszczę takiej okazji: skoro jestem w Las Vegas, wstąpię również do kasyna, a Snookie pójdzie ze mną. FBI czuwa tu nad wszystkim. Po prostu powiemy, że na wprowadzenie Snookie zgodził się agent Navaro, i to powinno załatwić sprawę.

– Oczywiście pod warunkiem, że mamy ochotę na odrobinę hazardu. Jeśli chodzi o mnie, jestem gotowa na wszystko, byle nie siedzieć i nie myśleć o następnych czterdziestu ośmiu godzinach. No, idziemy pod prysznic i przebieramy się. Trzeba spróbować szczęścia. Chciałabym jeszcze zadzwonić do Leksa, więc pierwsza możesz zająć łazienkę. I tak na pewno dzwoniłby dziś do mnie… powiem mu tylko, gdzie jesteśmy.