– Ten konkretny album można porównać do limitowanej serii numerowanych grafik, które wyszły spod ręki jakiegoś znanego artysty – wyjaśnił Dan. – Im niższy numer, tym większa wartość.

Steve stanął tuż za plecami Libby i wychylił się, żeby lepiej zobaczyć.

– Czy to znaczy to, co mi się wydaje, że znaczy? – zapytał Dana niedowierzającym tonem.

Dan pokiwał głową.

– Pięć zer i dziewiątka. Ta płyta została wytłoczona jako dziewiąta w całej serii. Z tego, co słyszałem, za numery od zera do dziesięciu płacą od pięciu kawałków wzwyż.

Steve wrócił na kanapę. Przez kilka minut obaj z Danem wpatrywali się w Libby bez słowa.

– Nie miałam pojęcia… – powiedziała, a w tym stwierdzeniu zadźwięczała nuta prawdy. – Myślałam, że to może być warte kilka setek, ale…

– Masz więcej takich jak ta? – przerwał jej Steve. Wzruszyła ramionami.

– Prawdopodobnie nie mam wielu takich jak ta. Ale pamiętam, że tato był szczególnie dumny z jednego singla. Zawsze miałam wrażenie, że to najcenniejsza rzecz w całym zbiorze.

– Pamiętasz, co to było? – Dana ogarnęło takie podniecenie, że zapomniał o swoich uprzedzeniach wobec Libby.

– Nie bardzo – powiedziała z obojętną miną. – Nie pamiętam tytułu płyty. Nigdy nie słyszałam o tym zespole.

– A jak nazywa się zespół? – Steve nie mógł usiedzieć na miejscu.

Libby, marszcząc brwi, myślała przez chwilę.

– Chyba Quarrymen – powiedziała w końcu.

Zapadła cisza, z której wynikało, że był to strzał w dziesiątkę.

– Ona chyba nie mówi o tym Quarrymen – rzucił Steve i spojrzał na nieruchomego jak głaz Dana. – Boże, to nawet ja wiem, że to warte ciężką forsę. Quarrymen – wyjaśnił Libby – to pierwszy zespół, z którym grał John Lennon. Nie miałem pojęcia, że chłopcy nagrali płytę.

– Bo nie nagrali – odchrząknął Dan. – W 1981 roku jedna z wytwórni wypuściła kilkadziesiąt płyt, a mówiąc dokładnie – dwadzieścia pięć egzemplarzy! Przegrali piosenki z celulozowych taśm magnetofonowych nagranych w latach pięćdziesiątych. Słyszałem o jednej, która zmieniła właścicieli. Poszła za dwanaście tysięcy funtów.

– Niemożliwe! – wykrzyknęła Libby. – To nie może być tyle warte.

– To prawdziwa rzadkość. – Dan był tak oszołomiony, że ledwo mówił. – Ona plus te dwie, które tu przyniosłaś, już dają ci niezłą fortunę. Okazuje się, że masz niewiarygodny zbiór superrzadkich winylowych płyt.

Steve sam zaproponował, że następnego dnia pójdzie z Libby do jednego ze znajomych Dana, który dokona profesjonalnej wyceny całej kolekcji. Z pewnym ociąganiem przystała na to, a potem bardzo szybko zmieniła temat. Zadziwiająco szybko, pomyślał Dan.

– Wiesz, że Aisling już wróciła? – zapytała luźnym tonem, zerkając przy tym znacząco na Steve’a, który natychmiast zaczął słuchać z zainteresowaniem.

– Wiem. Wpadła do mnie dziś rano.

– Kim jest Aisling? – niecierpliwie zapytał Steve.

– Mieszka piętro niżej – pospieszyła z odpowiedzią Libby. – Jest szefem od public relations w pewnej wielkiej firmie i ma ciągle do czynienia ze słynnymi ludźmi. Tak przynajmniej twierdzi.

Danowi nie bardzo podobało się nagłe ożywienie Libby. Sam nie wiedział dlaczego, ale czuł, że ona coś knuje.

– Młoda, wolna i jeszcze do tego ładna? – To pytanie Steve skierował już tylko do Dana.

– Tak mi się wydaje.

– Może poszlibyśmy gdzieś razem? Do hinduskiej knajpy albo gdzie indziej. Na przykład jutro wieczorem. – Steve popatrzył najpierw na Libby, która entuzjastycznie pokiwała głową, potem na Dana.

– Nie liczcie na mnie – odpowiedział. – Mam robotę i…

– Przecież musisz coś jeść – przerwała mu Libby. – A poza tym możesz zrobić krótką przerwę. W końcu Steve przyjechał z daleka, żeby się z tobą zobaczyć.

– To prawda. – Steve coraz bardziej zapalał się do swojego pomysłu. – Teraz chyba już za późno, żeby do niej zajrzeć, ale zadzwonić na pewno możemy. – Wstał z kanapy i podszedł do telefonu. – Podaj mi jej numer. Spróbuję od razu.

– Ja ci powiem. – Libby zerwała się na równe nogi, dołączyła do Steve’a i zanim Dan zdążył ją powstrzymać, wystukała numer Aisling. Potem podała słuchawkę Steve’owi.

– Halo? Czy to Aisling? Nie znasz mnie, ale jestem przyjacielem Dana Baxtera… – i nad głową Libby uśmiechnął się głupio do Dana.

Zanim poszłam do łóżka, wyjęłam z torby odpowiedź Dana, którą sobie wydrukowałam w bibliotece i jeszcze raz przejrzałam ją uważnie. Byłam zadowolona, że nie pozwoliłam Sarze od razu odpowiedzieć na ten akurat list. Wynikało z niego, że Dan zaczyna traktować jej e-maile jako coś naturalnego. Powinnam się z tego cieszyć, ale nie spodobał mi się ton jego pytań. Ktoś, kto dobrze go nie zna, czułby się z pewnością dowartościowany tak miłym traktowaniem. Według mnie nieznośnie się wywyższał i dlatego postanowiłam poczekać kilka dni z odpowiedzią.


Pomysł z cytatem sprawdził się lepiej, niż sądziłam. Byłam z siebie zadowolona, bo to nareszcie do niego trafiło. Zainteresował się, co naprawdę siedzi w małej Sarze Daly, która nie zna się na muzyce.

Dziwne, że ten właśnie tekst chodzi Ci po głowie. Ja też bardzo go lubię.

Saro Daly! Ile masz lat i gdzie mieszkasz? Nie chodzi mi rzecz jasna o adres, ale z grubsza rzecz biorąc o rejon.

Serdecznie pozdrawiam

Dan


Był zainteresowany. I dobrze. Przeczytałam znowu cały list. To, co czułam, było dziwną mieszaniną zadowolenia i niedobrych przeczuć.

Rozdział 7

Pierwszą rzeczą, którą zauważyłam następnego ranka, była łata cellulitis rozpełzająca się po moim lewym pośladku. Dokonywałam właśnie całościowej kontroli swojego ciała, co zdarza się tylko wtedy, kiedy a) skutecznie odmawiam sobie czekolady przez tydzień i chcę sprawdzić rezultaty swoich wyrzeczeń lub b) mam wyjątkowo krytyczny stosunek do samej siebie, co zdarza się średnio raz na dwa tygodnie.

Kontrola odbywa się przed lustrem, w którym odbijam się cała i za dnia, w pełnym, bezlitosnym świetle. Zawsze potem gorzko żałuję, że zafundowałam sobie coś podobnego. Nawet po okresach bezczekoladowych nigdy nie jestem zadowolona z tego, co widzę. Można więc sobie wyobrazić, jaki efekt wywarło na mnie to druzgocące odkrycie teraz, kiedy jestem zgnojona.

Dokładne oględziny tylnych części ciała wymagają skomplikowanych skrętów i dlatego rzadko wchodzą w skład regularnych kontroli. Z tym większym przerażeniem uświadomiłam sobie, że ten właśnie pośladek pokryty cellulitis widział Dan za każdym razem, kiedy wstawałam z łóżka.

Może z tego powodu zwrócił się przeciwko mnie?

A tak w ogóle – dlaczego tylko jeden pośladek? Czyżbym była jakimś wybrykiem natury? Czy to znaczy, że już do końca życia będę musiała go zakrywać? Może istnieją specjalne ćwiczenia, które skorygują tę szpetną wadę?

A może – i oby to może okazało się prawdą – wszystko było poronionym płodem mojej wyobraźni? A jeśli nie był to cellulitis, tylko odgniecenie, które zrobiło mi się podczas snu? Ustawiłam ciśnienie w prysznicu na maksimum – bicze wodne były najlepszą rzeczą w moim nowym mieszkaniu – i skierowałam strumień wody prosto na feralny półdupek. Po dobrych pięciu minutach miałam pupę zaczerwienioną od gorąca i siły uderzenia wody. Pobiegłam do lustra. Mogłabym przysiąc, że widzę małą poprawę. Poczułam, że na chwilę poprawi mi się humor.

Ubrałam się szybko i podjęłam postanowienie o detoksykacji mojego ciała przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Pozwoliłam sobie jedynie na kubek gorącej wody zamiast kawy oraz na jedno pomarszczone jabłko zamiast tosta. A żeby trzymać się z daleka od wszelkich pokus, wyszłam na spacer.

Dochodziła ósma rano. Spacer o tej porze nie należał do moich zwyczajów. Na pewno nie w weekendy. Zazwyczaj piątkowe wieczory spędzałam w klubie, a w soboty spałam do południa albo i dłużej. Teraz, w dżinsach, obszernym swetrze i lekkim prochowcu, które miały zatuszować wszystkie ohydne obwisłości, oraz w naciągniętym na głowę kapeluszu, który z kolei miał zasłaniać moje nieposłuszne włosy, udawałam się do miasta, żeby oglądać, jak budzi się ze snu. Wyobrażałam sobie narastający stopniowo ruch, a tymczasem jezdnie były już zatłoczone sporą liczbą samochodów i autobusów. Przez chwilę jednak miałam chodnik tylko dla siebie, co było całkiem nową i nieznaną mi przyjemnością. Potem scena zmieniła się jak w filmie. Moje ciało, które unikało wszelkiego kontaktu z rodzajem ludzkim, zarejestrowało nagle jego obecność, a ja znalazłam się pośrodku tłumu, który wziął się nie wiadomo skąd.

Naprawdę lubię Leeds. Mówi się, że to pierwsze miasto na północy Anglii, które żyje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, i chociaż nigdy nie czuwałam tak długo, żeby sprawdzić to na własnej skórze, kilkoro moich bardzo energicznych znajomych potwierdziło, że tak jest. Oczywiście, nie można go jeszcze porównywać z Londynem czy Nowym Jorkiem, ale z takim Manchesterem może śmiało rywalizować o tytuł najbardziej zabawowego miasta na północy. Być może jestem stronnicza, ale uważam, że miasto dostało kopa do przodu kilka lat temu, w momencie kiedy otwarto tu pierwszy poza Londynem sklep Harveya Nicholsa.

Wydawało mi się, że chodzę bez celu, ale ku swojemu wielkiemu zdziwieniu dokładnie za dziesięć dziewiąta stanęłam przed wejściem do miejskiej biblioteki. Nie miałam pojęcia, jak to się stało, ale skoro już tu byłam i nie miałam nic innego do roboty, mogłam równie dobrze sprawdzić, czy któryś komputer jest wolny. Nie dlatego, żeby od razu sprawdzać pocztę, ale żeby poserfować trochę po sieci i sprawdzić oferty pracy na wypadek, gdyby plan Sida skończył się niczym.

Czekając, aż o dziewiątej otworzą bibliotekę, chodziłam w górę i w dół po dziesięciu schodach, co na pewno dobrze zrobiło moim pośladkom.

Nie zarezerwowałam komputera. Miałam tylko nadzieję, że któryś będzie wolny. Nie był, ale szczęście objawiło się pod postacią milej bibliotekarki, która dopuściła mnie na pięć minut do maszyny czekającej na kogoś, kto się spóźniał. Pięć minut to oczywiście za mało na sprawdzenie ofert pracy, ale ten czas na pewno można wykorzystać inaczej, żeby nie marnować sprzętu. Zastanawiałam się, co robić. Sprawdzenie mojego konta na hot-mailu wydawało się idealnym rozwiązaniem choćby po to, żeby zobaczyć, czy nie dostałam żadnej wiadomości od mamy.