Nie dostałam. Ponieważ nie powinno się tracić czasu, skorzystałam z okazji i otworzyłam skrzynkę Sary. Zostały dwie minuty. Sara postanowiła zignorować moją dumę i szybko odpowiedzieć na mail Dana.

Przyznam, że mnie samą intrygowało, dlaczego Dan interesuje się nieznaną korespondentką z cyberprzestrzeni w tym samym czasie, kiedy zabiera Aisling na spotkanie ze swoją matką. Wiedziałam też, że poczuję się dużo lepiej, jeśli wzmocnię tę jego ciekawość.

Mimo że zaczynałam powoli uświadamiać sobie, że udawanie kogoś innego po to, żeby oszukać swojego byłego chłopaka, nie jest metodą uzdrowienia sytuacji, nie mogłam sobie odmówić napisania kolejnego listu.


Drogi Danie, Odpowiadając na Twoje pytanie: mam dwadzieścia sześć lat i obecnie mieszkam w Londynie, chociaż wychowałam się w Kornwalii.


Wybrałam Kornwalię, bo Dan uwielbiał jeździć tam jako dziecko – chytrze, prawda? A skoro miałam nic o nim nie wiedzieć, dodałam:


A Ty? Co mi powiesz o sobie?


Napisałabym coś jeszcze, ale od kilku chwil jakiś facet w średnim wieku i z nylonową torbą w ręce chuchał mi prosto w kark, marudząc coś o rezerwacji, zasadach i temu podobnych. Wysłałam szybko mail i odwróciłam się do niego z czarującym uśmiechem.

– Najmocniej przepraszam, ale musiałam sprawdzić, czy nie ma wiadomości od mojego brata, który podróżuje właśnie po Ameryce Południowej. Mama trochę się denerwuje, że od kilku tygodni nie dawał znaku życia.

To wierutne kłamstwo bardzo gładko przeszło mi przez gardło i nawet się nie zaczerwieniłam. Chyba dlatego, że to nie ja kłamałam. Kłamała Sara.


Tego Libby nie oczekiwała. Baz Baines, polecony przez Dana jako ekspert, który najlepiej określi wartość jej zbioru, miał swoją bazę w wielkim i podupadłym szeregowcu znajdującym się w najgorszej części miasta. W tych okolicach lepiej było nie pokazywać się po zmroku. Całe szczęście, że Steve przyjechał tu z nią. Wprawdzie Baz zaproponował, że sam złoży jej wizytę, ale Libby wolała, żeby nikt nie wiązał jej adresu z miejscem, w którym trzyma kolekcję.

W całym domu roznosił się smród fajkowego dymu i taniego tłuszczu, a pokój, z którego Baz kierował interesem, był zawalony czarnymi płytami od podłogi po sufit. Znalazło się tam jeszcze miejsce dla wiekowego stołu z blatem z laminatu, na którym stał równie starożytny komputer. Steve umieścił ciężkie, kartonowe pudło na jedynym wolnym skrawku stołu. Przytachał je z samochodu, który pożyczył im Dan, wydając przy tym krótką, żołnierską instrukcję, żeby nie przeszkadzali mu do szóstej po południu.

Według Libby, Baz musiał być dobrze po pięćdziesiątce. Mówił z silnym walijskim akcentem i nosił skórę jak rockowy gwiazdor, którego sława przygasła. Jego cienkie, rozwichrzone włosy były siwe i o wiele za długie.

– A więc przejdźmy do rzeczy – zaczął tonem człowieka interesu, który nie ma czasu na grzecznościowe rozmowy wstępne. – Zobaczmy, co przynieśliście.

Sięgnął do pudła. Delikatnym, czułym ruchem wyjął pierwszy album. Zachowywał się jak kobieta, która trzyma w dłoniach jakieś drobne zwierzątko.

– Jezu! – westchnął, zerkając z ciekawością na Libby. Nie powiedział już ani słowa więcej aż do chwili, w której skończył przeglądać płyty. Rozkładał je ostrożnie na dwie kupki – longplaye na jedną, single na drugą. W końcu postawił pytanie, które Libby przewidziała zawczasu.

– Czy masz jakiś dowód, że płyty są twoją własnością? Świadectwa zakupu albo coś w tym rodzaju?

Zmartwiona, pokręciła głową.

– Tato nie zwracał uwagi na podobne drobiazgi. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek planował sprzedanie swojej kolekcji, więc nie potrzebował dowodów, że to wszystko do niego należy.

Baz nie odpowiedział, tylko z namysłem wpatrywał się w oba stosy posegregowanych płyt.

– Czy takie rzeczy naprawdę mają znaczenie? – dopytywał się Steve.

– Prawdopodobnie niewielkie. Zawsze dobrze jest mieć jakiś dokument, a już na pewno wtedy, kiedy kolekcja ma dużą wartość.

– To znaczy jaką? – nie wytrzymał Steve. Natychmiast jednak spojrzał przepraszająco na Libby. – Wybacz. Nie powinienem stawiać takich pytań.

– Nic nie szkodzi – odpowiedziała, z trudem tłumiąc irytację. To nie Steve powinien być tu z nią, ale Dan. Tylko że on okazał się nieugięty z powodu swojej cholernej książki.

Baz, patrząc w sufit, dodawał w pamięci.

– Cała? Około trzydziestu kawałków plus minus tysiąc lub dwa.

– Chryste Panie! – jęknął Steve.

– Ale, jak mówiłem, znalezienie odpowiednich kupców może potrwać długo.

– Jak się ich szuka? – zapytała Libby. Baz poklepał monitor swojego komputera.

– Mam swoją stronę. Większość płyt sprzedaję przez internet. Za co biorę dwadzieścia procent prowizji.

Teraz Libby robiła rachunki w pamięci. Po odliczeniu prowizji wyszło dwadzieścia cztery tysiące, co było sumą, która w zupełności ją satysfakcjonowała.

– Dobra – kiwnęła głową. – Ale nie chciałabym robić tego pod swoim nazwiskiem.

Obaj mężczyźni jednocześnie podnieśli głowy – Steve popatrzył na nią z umiarkowanym zdziwieniem, Baz – z nieskrywaną podejrzliwością. Czuła, że musi się wytłumaczyć.

– To dlatego, że mam poczucie winy. Tato kochał te płyty. Nie chcę, żeby któryś z jego przyjaciół dowiedział się, że je sprzedaję.

– A dlaczego je sprzedajesz? – zadał Baz konkretne pytanie. Libby była coraz bardziej zdenerwowana. Nie spodziewała się, że dojdą do trzeciego poziomu pytań.

– Jeśli koniecznie musisz wiedzieć – potrzebuję forsy. Proste.

– Masz pełne prawo je sprzedać. – Steve popatrzył na nią życzliwie.

Baz też na nią patrzył, ale milczał.

– Czy chcesz, żebym przystąpił do rzeczy? – zapytał po chwili.

Libby pokiwała głową.

– Czy to znaczy, że mam zostawić płyty tutaj? – Objęła podejrzliwym wzrokiem panujący w pokoju chaos.

– To tylko tak nieciekawie wygląda – wyjaśnił Baz bez cienia uśmiechu. – Dobrze wiem, gdzie co jest. Płyty muszą tu zostać, żebym mógł je skatalogować.

– Rozumiem. Ale sam przyznasz, że to nie jest Fort Knox. Co by się stało, gdyby ktoś się tu włamał?

– Jak dotąd nikt tu się nie włamał – słowa Libby nie zrobiły na Bazie żadnego wrażenia. – Ale jeśli cię to gnębi, wróć po płyty, kiedy skończę. Mogę posyłać kupców prosto do ciebie.

– Nie, nie – zaprotestowała gwałtownie, a ponieważ obaj znowu spojrzeli na nią ze zdziwieniem, zamyśliła się smutno. – Mówiłam wam już. Chcę się angażować jak najmniej. To dla mnie zbyt bolesne.


Dan odpowiedział na list Sary natychmiast. Była to jedyna przerwa, na jaką sobie pozwolił. Był zaskoczony, jak dobrze mu to zrobiło.


Droga Saro Pełna Niespodzianek, Kornwalia mówisz? Interesujące, bo tak się składa, że to jedno z moich najbardziej ulubionych miejsc na świecie. Jeździłem tam na wakacje, kiedy byłem mały. Było wspaniale. Z której części Kornwalii jesteś? I co Cię skłoniło do przeprowadzki do Londynu?

Ja mieszkam w Leeds, a ponieważ wiesz, czym się zajmuję, nie przychodzi mi do głowy nic, co mógłbym jeszcze powiedzieć o sobie. No, może to, że mam dwadzieścia osiem lat i aktualnie jestem mężczyzną samotnym.

Dan


Sam nie wiedział, po co dodał ostami kawałek. Uznał jednak, że jest nieszkodliwy i go zostawił. Miał też ochotę spytać Sarę, jak wygląda, ale pomyślał, że na tym etapie znajomości nie można posuwać się aż tak daleko. „Na tym etapie znajomości”? Tak jakby miał być kolejny etap. Niczego takiego nie przewidywał.

Czy aby na pewno?

Na pewno! Miał dosyć kłopotów z kobietami. W tej chwili obie, Libby i Aisling, próbowały go omotać – każda stosując swoje sztuczki. Była jeszcze Jo, która siedziała mu w głowie jak zadra. Zdecydowanie za wiele tego. Chyba że…

Nie ma żadnego chyba, zapowiedział sobie stanowczo. Przeciągnął się i spojrzał na zegarek. Cholera! Już wpół do szóstej. Lada chwila wróci Steve, a za godzinę wybierają się z Libby i Aisling do miasta. Dalej nie był zachwycony tym pomysłem. Co więcej, sam nie wiedział, skąd bierze się w nim taki opór.

Skoro Steve’owi wpadła w oko Libby – a wszystko na to wskazywało – jemu pozostaje Aisling, z którą da sobie radę bez żadnych kłopotów. Wbijał więc sobie w głowę, że idzie tylko zabawić się z grupą znajomych, bo dobrze jest czasami oderwać się od codziennej rutyny. Wszystko na nic. Dziwne podejrzenie, że coś jest tu nie tak, nie opuszczało go ani na chwilę.


Kiedy minęła szósta, chciało mi się wyć z nudów. Co gorsza – zaczynałam znowu rozczulać się nad sobą. Mimo wiszącej mi nad głową groźby rachunku, którego nie będę w stanie zapłacić, zadzwoniłam nawet do paru znajomych. Zaproponowali mi wspólne spędzenie wieczoru w mieście. Propozycja była kusząca, ale kluby to miejsca kosztowne, nawet dla osób na detoksykacji. Ludzie, którzy tak jak ja, nie są pewni najbliższej przyszłości, muszą zachowywać się rozsądnie.

W całkowitej desperacji zdecydowałam się na ostatni telefon. Do Sida. Zapytałam, czy nie miałby ochoty wypić ze mną kubka wrzątku. W odpowiedzi usłyszałam stanowcze „nie”. Ale gdybym pozwoliła mu przyjść z własnym jedzeniem – to owszem, może spędzić ze mną ten wieczór.

Przyjechał z jakimś daniem z tajskiej restauracji. Pachniało rozkosznie. Moje ślinianki pracowały w zdwojonym tempie, kiedy zażerał się tym na moich oczach. Zaproponował uprzejmie, że się ze mną podzieli, a ja o mały włos nie uległam, ale na szczęście stanęła mi przed oczami wizja moich pośladków przeżartych cellulitis i odmówiłam. I tak, ja pilnowałam, żeby się nie zaślinić, a Sid jadł w milczeniu. Pamiętając, że tak lubi, powstrzymałam się od zadawania pytań aż do chwili, kiedy zaniósł do kuchni pusty talerz i, nieproszony, wymył go sumiennie. Potem przysunął sobie fotel i ustawił go dokładnie pod kątem prostym do kanapy, na której siedziałam.

– Sid, czy ty masz dziewczynę? – zapytałam, przełykając łyk wrzątku.