Byłam wściekła, że mama opowiedziała Dickom o moich kłopotach. Nie chciałam odpowiadać na jej listy. Litowałam się nad sobą, bo gdybym miała dobrą pracę i chłopaka, który nie jest kłamliwym hipokrytą, oraz gdybym nie żyła ponad stan, nie musiałabym znosić upokorzeń od własnej matki. Szkoda, że chociaż na chwilę nie można być kimś innym.
Już, już najeżdżałam myszą na ikonę „zamknij”, kiedy pomyślałam, to nie tak. W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest stać się kimś innym. Wystarczy założyć nowy adres na hot-mailu i wymyślić sobie nowe imię. A wtedy przed człowiekiem otwierają się ogromne możliwości. Moja wyobraźnia pracowała jak szalona. Po kilku minutach miałam w głowie pewien plan.
Z góry powiem, że jego urzeczywistnienie nie byłoby możliwe, gdyby Dan nie zajmował się zawodowo pisaniem. Ponieważ jest krytykiem muzycznym, regularnie publikuje w pismach branżowych. Ma również na koncie parę książek poświęconych mało znanym (przynajmniej mnie) artystom, nagrywającym w dalekiej i mglistej przeszłości. Książki zostały dobrze przyjęte przez tych, którzy „wiedzą”, i chociaż nie sprzedawały się najlepiej, Dan podpisał niedawno umowę na coś dla bardziej masowego czytelnika. Dowiedziałam się tego od Libby, ale ona też nie wie, o kim będzie ta książka – Dan nie zdradził się przed nią nawet słowem. Libby podejrzewa, że musiał dostać niezłą zaliczkę, bo odłożył wszystkie mniejsze roboty i nic, tylko pisze. A więc to na pewno coś ważnego.
Jako specjalista od muzyki rozrywkowej i autor stałej rubryki w gazecie, Dan podał do powszechnej wiadomości swój adres mailowy. Twierdzi, że lubi znać reakcje czytelników. Dostaje oczywiście sporą porcję korespondencji od świrów, ale wystarczająco dużo konstruktywnych opinii, żeby tego nie żałować.
I tu jest pies pogrzebany. Skoro tak, nigdy się nie domyśli, że do niego piszę. Nie ma takiej szansy.
Zaczęłam od nowego imienia i nazwiska. Wymyślałam najgłupsze i najbardziej dziwaczne zestawienia i zawsze okazywało się, że tacy ludzie już tam są. Skończyło się na czymś bardzo prostym. Może to i dobrze, bo gdyby Dan wziął mnie za kolejnego świra, cały mój plan ległby w gruzach. Zdecydowałam się na Sarę Dały, która wydała mi się miła i normalna. Od razu dobrze się z nią poczułam.
Okazało się, że muszę zamienić kolejność imienia i nazwiska, ale uznałam, że adres „dalysar@hotmail” brzmi równie dobrze.
Napisanie pierwszego listu zajęło mi wieki. Musiał brzmieć autentycznie, być interesujący i wart odpowiedzi – szczególnie teraz, kiedy Dan przerwał normalne zajęcia. Zachodziła też obawa, że jest tak bardzo pochłonięty książką – oraz Aisling – iż w ogóle nie sprawdza poczty. Mimo to postanowiłam spróbować.
Na szczęście Dan dawał mi do czytania swoje teksty przed wysłaniem ich do druku. Wiedziałam więc, do czego mogę się odwołać. Może nie były to najświeższe kawałki, ale postanowiłam nie przejmować się takimi drobiazgami. Ostatecznie kolorowe magazyny są często czytane długo po tym, jak ukazują się w sprzedaży. List odnosił się do ostatniego zapamiętanego przeze mnie artykułu.
Drogi Danie,
Nie mam zwyczaju zwracać się tak do łudzi, których nie znam, ale przypuszczam, że skoro podajesz swój adres, musisz spodziewać się podobnych listów od nieznajomych. Czytałam niedawno to, co napisałeś o Bobie Dylanie, i muszę się przyznać, że Twój artykuł wzbudził we mnie silne emocje. Chociaż nie należę do jego pokolenia, należą do niego moi rodzice. Nasłuchałam się Dylana w okresie, kiedy kształtuje się osobowość młodego człowieka (wybacz górnolotne określenie), i muszę przyznać, że jego kawałki wywarły na mnie spory wpływ. Bardzo mi się spodobało, że najwyraźniej nie należysz do wielkiej rzeszy ludzi, którzy uważają Dylana za kogoś na kształt boga (moi rodzice tak uważali, a właściwie uważają do dzisiaj).
Parsknęłam głośnym śmiechem na myśl o moich rodzicach, którzy mieliby uwielbiać Boba Dylana. Oboje od zawsze mieli bzika na punkcie musicalu i operetki, nawet wtedy, kiedy całe ich pokolenie ekscytowało się Beatlesami. Jeszcze teraz są filarami miejscowego Amatorskiego Towarzystwa Teatralnego im. Gilberta i Sullivana. Podejrzewam, chociaż nie mogłabym przysiąc, że mogą nie wiedzieć nawet, kim jest Dylan.
W biurze nikt nie zauważył wybuchu mojej wesołości. Albo nikomu nie chciało się wysilić i zapytać, co mnie tak rozśmieszyło. Wróciłam więc do Sary.
Z pełną premedytacją napisałam o fanach Dylana, którzy mają go za coś w rodzaju bóstwa. Słyszałam o tym nieraz od Dana. Ta sztuczka była obliczona na obudzenie poczucia więzi pomiędzy nadawcą a adresatem. Niestety, tu kończyła się moja wiedza o Dylanie. Musiałam coś wymyślić. Coś, czemu Dan nie mógłby się oprzeć.
Wiem, że o Dylanie napisano setki książek. Ciekawa jestem, czy jest jakaś, którą mógłbyś mi polecić na gwiazdkowy prezent dla rodziców. Coś sensownego, bez głupiego podlizywania się albo plotek. Coś, co pokaże i skazy, i wielkość artysty.
Dziękuję i serdecznie pozdrawiam
Sara Daly
Przeczytałam każde zdanie kilka razy, zanim zdecydowałam się wcisnąć „wyślij”. Później przestudiowałam cały list i zaczęłam żałować, że go wysłałam. Sara wydała mi się – sama nie wiem, jak to nazwać – naiwna i głupiutka. Nie byłam pewna, czy na miejscu Dana zawracałabym sobie głowę odpowiedzią.
Niczego jednak nie dało się cofnąć. Zresztą na samą myśl o tym, że oszukuję Dana i marnuję jego cenny czas, poczułam się trochę lepiej. Postanowiłam też, że wieczorem odkopię te jego artykuły, które mam w domu, i zajrzę do jego dwóch książek o muzykach, których nazwisk nie mogłam sobie za nic przypomnieć. Poznając je, miałam zamiar zostać znawcą muzyki pop. Musiałam przygotować ciężką artylerię. Gdyby Sara zawiodła, zamierzałam wymyślić kogoś innego. Jakąś Tarę albo Tiffany – arogancką, pewną siebie, ale dobrze znającą się na muzyce. Bo mimo że nie umiałabym odpowiedzieć dlaczego, byłam zdecydowana nawiązać pod fałszywym nazwiskiem regularną korespondencję z Danem.
Kiedy wyszłam z biura, zaczęło padać. Nie miałam ani parasolki, ani płaszcza, tylko jeden ze swoich kosztownych kostiumów, na które rzuciłam się natychmiast po odebraniu pierwszej wielkiej pensji. Nie mogłam dopuścić, żeby rzecz za takie pieniądze się zniszczyła, bo nie zanosiło się, że jeszcze kiedyś będę mogła pozwolić sobie na podobną ekstrawagancję. Postanowiłam więc wpaść do małego włoskiego bistra, które mieściło się tak blisko, że w ciągu roku pracy w Pisus UK zdążyłam się tam niemal zadomowić. Dawali tam najlepsze cappuccino w całym Leeds.
Rzuciłam okiem na zegarek. Dobrze jest! Knajpkę zamykali o szóstej, ale już około piątej zaczynała powoli pustoszeć. Przy odrobinie szczęścia Marco znajdzie chwilę, żeby ze mną poflirtować. Przyznaję, że od chwili zerwania z Danem był to częsty powód moich wizyt tamże. Można powiedzieć, że poszłam na łatwiznę i zafundowałam sobie tanią terapię w postaci wielkiego włoskiego przystojniaka (ale urodzonego już w Leeds i mówiącego z miejscowym akcentem), który nazywał mnie „Bella Joanna” i błagał, żebym umówiła się z nim na randkę. Przypuszczam, że podobnie traktował wszystkie kobiety pomiędzy szesnastym a czterdziestym piątym rokiem życia, ale skoro nie robił tego przy mnie, mogłam czuć się specjalnie wyróżniona.
Kiedy wchodziłam do środka, Giovanna, matka Marca, śpiewała akurat „Volare”. „Volare” śpiewane we włoskiej knajpce to już taki komunał, że kiedy usłyszałam Giovannę po raz pierwszy, byłam pewna, że udaje Włoszkę, tym bardziej że jest to osoba o jasnej karnacji i blond włosach, zawsze zresztą splecionych w elegancki kok z tyłu głowy. Okazało się, że jestem w błędzie. Była pierwszym pokoleniem emigrantów i przyjechała tu z Mediolanu, mając zaledwie dziewiętnaście lat. Wciąż mówiła z silnym włoskim akcentem, bardzo głośno, do czego długo nie mogłam przywyknąć. Wydawało mi się, że jest ciągle zła, a to najłagodniejsza osoba pod słońcem.
Dowiedziałam się całkiem sporo o jej życiu. Wiem na przykład, że ojcem Marca był Anglik, w którym zakochała się na zabój, kiedy pracowała jako au pair. Marco, którego zapytałam kiedyś o ojca, odpowiedział, że „nie nasikałby na gnojka nawet wtedy, gdyby ten palił się żywym ogniem u jego stóp”. Trudno się dziwić, skoro facet okazał się żonaty i opuścił matkę z dzieckiem w chwili, kiedy potrzebowali go najbardziej. Nie ma co mówić – świat jest pełen kłamliwych, bezwartościowych gnojków.
– Ciao, bella! - wykrzyknął na mój widok Marco, wystawiając głowę z kuchni. Potem wyszedł zza baru i uścisnął mnie tak, że na chwilę straciłam dech w piersiach.
Giovanna przestała śpiewać, żeby zapytać o moją sytuację w pracy, i od razu włączyła staroświecki, wielki ekspres do kawy, który podskoczył i zaszumiał pięknie, przygotowując mi cappuccino.
– Myślałam, że już dzisiaj będę na bruku – odpowiedziałam, wydostając się z objęć Marca. – Ale wygląda na to, że burza odwlekła się do jutra.
Podając mi kawę, Giovanna poklepała pocieszająco moją dłoń.
– Nie wolno się martwić. Taka ładna i mądra dziewczyna jak ty zaraz znajdzie nową pracę. – Potem wzniosła ramiona do góry i machnęła nimi ostentacyjnie. – Poza tym w biurze tylko tracisz czas. Z taką urodą powinnaś grać w filmach.
Wiadomo, po kim Marco odziedziczył zdolności do bajerowania.
Uśmiechnęłam się głupio.
– Dzięki, Giovanno. Prawdę mówiąc, ja też jestem dzisiaj mniej zdołowana.
Marco już niósł wielką filiżankę do mojego ulubionego stolika pod oknem. Rozejrzałam się wokół. Czysty kicz – chrom i błękitny laminat. Szczyt elegancji we wczesnych latach pięćdziesiątych. Można by pomyśleć, że wystrój bistra jest dziełem jakiegoś wyrafinowanego dekoratora, a tymczasem wszystko tutaj było autentyczne. Jak Giovanna, która wyznawała zasadę, że dopóki coś spełnia swoją funkcję, nie należy tego ulepszać. Dzięki temu lokal, który przejęła, kiedy całe lata temu została z dzieckiem na lodzie, znowu był na absolutnym topie obowiązujących we wnętrzarstwie trendów.
"Masz nową wi@domość" отзывы
Отзывы читателей о книге "Masz nową wi@domość". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Masz nową wi@domość" друзьям в соцсетях.