Prawdopodobnie masz rację Jedski ale w naszych czasach wygląd jest wszystkim a wiadomo że piękne kobiety podnoszą ciśnienie.

D


Została już tylko wiadomość bez tematu od kogoś podpisującego się „dalysara”. Już miał do niej zajrzeć, kiedy zadzwonił telefon. Był niemal pewny kto to i nie pomylił się.

– I jak ci leci? – usłyszał głos swojej mamy.

– Da się wytrzymać. A co u ciebie i taty?

– W porządku, dziękuję. Ojciec jest teraz na jednym ze swoich zebrań, ale prosił, żeby cię uściskać. A co u Jo? Nie rozmawiałyśmy już całe wieki.

Dan zaczerwienił się. Czuł się jak mały chłopiec przyłapany na kłamstwie. Całe szczęście, że matka nie może go teraz zobaczyć, bo rozpracowałaby go od razu.

– U Jo też wszystko dobrze – odpowiedział. – Znowu poszła do klubu poćwiczyć. Chyba jest już uzależniona.

Co za szczęście, że wymyślił ten cholerny klub. Bo jak inaczej wytłumaczyłby ciągłą nieobecność Jo? Nie miał pojęcia, dlaczego wciąż nie powiedział matce prawdy. Na początku wydawało mu się, że wszystko się naprawi i Jo wróci – zamiast więc wdawać się w niepotrzebne wyjaśnienia, zaczął wysyłać ją na gimnastykę. Oczywiście, gdyby mama znała Jo tak dobrze jak on, nie kupiłaby nigdy tej historyjki. Po pierwsze – Joanna Hurst nie znosiła ćwiczeń fizycznych w żadnej formie, po drugie – nawet jeśli zaczynała coś w tym rodzaju, wytrzymywała nie dłużej niż dwa tygodnie.

– Jo musi być teraz w świetnej formie – zaśmiała się matka.

– Uhm – chrząknął.

– Nie myślałeś, żeby się do niej przyłączyć? Wciąż tylko siedzisz przy komputerze i trochę ruchu dobrze by ci zrobiło.

– Pomyślę o tym – mruknął niewyraźnie. Temat stawał się niewygodny.

– A skoro już mowa o siedzeniu przy komputerze – zaczęła ku jego wielkiej uldze. – Jak sobie radzisz z forsą? Wystarcza ci na czynsz?

Nie powiedział jej o książce z tego samego powodu co innym.

– Spoko, mamo. Bardzo dobrze mi idzie.

– Cieszę się. Wpadnij do nas z Jo, kiedy znajdziecie wolną chwilę. Wiem, że jesteś zabiegany, ale nawet jeśli nie uda ci się przyjechać wcześniej, koniecznie zarezerwuj sobie czas na Boże Narodzenie.

– Jasne. Tego nie dam sobie odebrać.

– Cudownie. Kończę. Pozdrów ode mnie Jo i powiedz, żeby czasem do mnie zadzwoniła. Trochę mi brakuję naszych rozmówek o tobie.

– Powiem jej, mamo. Trzymaj się.

Było mu głupio, kiedy odłożył słuchawkę. Musi jak najszybciej powiedzieć mamie całą prawdę – szczególnie teraz, kiedy Jo była z kimś innym, a do Bożego Narodzenia zostało kilka tygodni. Westchnął ciężko i wrócił do komputera. Otworzył wiadomość bez tematu, potem pomyślał minutę i wystukał odpowiedź.

Rozdział 3

Nie wiedziałam, jak zareagować na list, który następnego ranka czekał w mojej skrzynce. Poprzedniego wieczoru zabrałam się do studiowania dostępnej mi fachowej literatury muzycznej, tak jak sobie zaplanowałam. Dzisiaj byłam zbyt zmęczona, żeby wymyślić, jak zachowałaby się Sara. Postanowiłam poczekać z odpowiedzią, mimo że z listu Dana wynikało jasno, że nie oczekuje dalszego ciągu korespondencji.

Nie spodziewałam się czegoś podobnego. Przez krótką chwilę wyobrażałam sobie nawet, że przez pomyłkę wysłałam list Sary do kogoś innego, kto podjął grę i odpowiedział mi, podszywając się pod Dana.

Saro, zaczął. Żadnych tam dodatków w rodzaju: Droga Saro. Nawet mi się spodobało, że nie rzuca tym przymiotnikiem na prawo i lewo. Ale to wszystko, co spodobało mi się w jego liście. Dalej było tak:


Bądź wdzięczna losowi, że Twoi rodzice mieli dobry gust i znali się na muzyce (kiedy ja dorastałem, moja mama czuła niezdrowy pociąg do George’a Michaela). Zgadzam się - może nie zauważyli, że czasy się zmieniły, ale dlaczego niszczyć ich złudzenia, całkowicie nieszkodliwe zresztą? Radzę ci, kup im coś do ogrodu - o ile go mają, oczywiście.

Dan


To brzmiało… bo ja wiem? – cynicznie i protekcjonalnie (czyżby wpływ Aisling?). Jakby Dan od razu uznał, że Sara jest głupia i nie chciał zrozumieć, o czym pisze. Jasne. Macie rację. Dobrze pamiętam, że sama miałam Sarę za osobę naiwną i trochę głupią, ale teraz czułam, że muszę jej bronić. W końcu prosiła go tylko o radę! Nie powinien tak się przed nią wymądrzać. Musiałam też trzymać stronę Jean, matki Dana. I cóż z tego, że była kiedyś fanką George’a Michaela? Bardzo lubiłam Jean za szczerość i życzliwość, z jaką traktowała ludzi. Była całkiem niepodobna do mojej matki, której – kiedy jej kogoś przedstawiano – nie interesowało, kogo spotyka, ale to, co ten człowiek robi. Moja matka oceniała ludzi według ich zawodowej pozycji. Jeśli stwierdziła, że nie są na odpowiednim poziomie – mierzonym oczywiście według jej standardów – to był koniec. Nie mieli już szans, żeby się zrehabilitować.

Nie przekonywał jej na przykład sposób, w jaki zarabia na życie Dan, i dlatego nie mogła traktować go poważnie. Myślę, że wmówiła sobie, że nie jesteśmy parą, tylko razem wynajmujemy mieszkanie. Nawet kiedy jej powiedziałam, że odeszłam, zinterpretowała to po swojemu.

– Najwyższy czas, kochanie – usłyszałam od niej – żebyś zaczęła mieszkać sama. Nigdy nie poznasz nikogo miłego, kiedy dzielisz mieszkanie z mężczyzną.

Beznadzieja.

Co do Jean, to miałam poczucie winy, że się do niej nie odezwałam, ale równocześnie byłam urażona, że i ona nie szukała kontaktu ze mną. Chociaż z drugiej strony – skąd niby miałaby wiedzieć, gdzie jestem? Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy do niej teraz napisać, ale w końcu się rozmyśliłam. Po co mam stawiać ją w niezręcznej sytuacji, skoro Dan jest z Aisling?

Ponieważ w biurze dalej nic się nie działo, postanowiłam ułożyć list do Dana. Na razie na brudno. Korciło mnie, żeby odpowiedzieć od razu, ale wiedziałam, że mi nie wolno – to wymagało czasu i skupienia. Nie żałowałam sobie jednego ani drugiego. Do tego stopnia, że było już po czwartej, kiedy w końcu naciskałam „wyślij”. Wcześniej Sid oznajmił mi, że tym razem burza wisi na włosku. Wydawało mi się, że znowu coś wymyśla – w końcu jego wczorajsze przewidywania zupełnie się nie spełniły – i nie zwracałam uwagi na jego czarnowidztwo. Pewne poruszenie wywołała Susan, lat czterdzieści siedem, przysadzista i trzymająca stronę Roba, lat trzydzieści jeden, kiedy zalana łzami pędem wypadła z budynku. Rob pozwolił sobie na wyjście z biura pół godziny po niej. To musiało coś znaczyć.

Około drugiej w recepcji pojawiło się kilku całkiem obcych facetów w kosztownych garniturach. Poprosili, żeby doprowadzić ich do gabinetu dyrektora naczelnego. Kiedy wysyłałam mail, jeszcze tam byli.

Dan, zaczynał się mail (skoro Sara nie była dla Dana „Drogą Sarą”, on nie musiał być dla niej „Drogim Danem”).


Ciekawe, co ci się tak bardzo nie podoba w George’u Michaelu? Jeśli mam do wyboru „Careless Whispers” i „Blowin’ in the Wind”, wolę słuchać „Careless Whispers”. Nawet codziennie!


Nie zawracałam sobie głowy podpisem.

Winę za niemożność lepszego wyrażenia tego, co myślę, złożyłam na karb stresu i poczucia niepewności, dręczących mnie od kilku tygodni. Miałam naprawdę dość. Atmosfera w biurze była teraz nie do wytrzymania. Sid, krążący wokół mojego biurka jak gradowa chmura, nie mówił nic, ale miał: „A nie mówiłem?” wypisane na twarzy. Wyszło na jego. Dokładnie kwadrans po czwartej (wiem, bo od godziny nieustannie sprawdzałam czas) z gabinetu wyłonił się dyrektor naczelny w towarzystwie Kosztownych Garniturów i obwieścił, że mamy natychmiast opróżnić biurka i opuścić nasze miejsca pracy. Nie zadał sobie nawet trudu, żeby dodać, że mu przykro, a o zaległych poborach rzecz jasna nie wspomniał ani słowem.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zabrać komputera jako ekwiwalentu wynagrodzenia, ale prawdę mówiąc, nie miałam dość odwagi. Wystarczył jeden rzut oka na kamienne twarze Garniturów, żeby wszelka brawura opuściła człowieka bezpowrotnie. Zdobyłam się jedynie na sprawdzenie swojej poczty: a nuż Cass odpowiedziała na moje żałosne błagania i w skrzynce czeka na mnie oferta nie do odrzucenia?

Nie czekała. Nawet moja mama nie napisała ani słowa. Na wszelki wypadek sprawdziłam też adres Sary. Okazało się, że jest tam już odpowiedź Dana. Byłam zaskoczona tempem, w jakim odpisał. Nie traciłam jednak czasu na czytanie – wydrukowałam tylko list i wsunęłam go do torebki.

Opuściliśmy budynek w obstawie Garniturów. Mżyło. Staliśmy przez chwilę w zwartej grupie, kuląc ramiona i czekając, czy ktoś nie wystąpi z jakimś pomysłem. Przemknęło mi przez myśl, żeby objąć przywództwo, wygłosić płomienną mowę, zasugerować, żebyśmy wszyscy przywiązali się do krat (jakby były tam jakieś kraty) albo wpadli do budynku, wzięli zakładników i trzymali ich, aż wypłacą nam pensje.

Naturalnie nie zrobiłam niczego podobnego. Podejrzewam, że każdy miał podobny pomysł, ale nikt – tak jak ja – nie zrobił niczego ani nie odezwał się słowem. Przyjęliśmy chyba, że takie jest życie. Firmy komputerowe plajtowały jedne po drugich i nie było na to rady.

Powoli budziliśmy się ze zbiorowego stuporu, a ponieważ nikt nie zaproponował wyprawy na pożegnalną wódkę, ludzie, jeden po drugim, zaczynali się rozchodzić. Trudno się dziwić – wobec nieustannej rotacji personelu w Pisusie, nie zdążyłam poznać nikogo na tyle dobrze, żeby żałować, że już się więcej nie spotkamy. No, może z wyjątkiem Małego Sida. Wyłuskałam go więc z rozpraszającego się tłumu i podeszłam, żeby go uściskać. Był ponury, ale nie wydawał się przybity.

– Może poszlibyśmy coś zjeść? – zapytał, a ja pomyślałam, że to niezły pomysł.

– Kentucky Fried Chicken czy Burger King? – zapytałam. Sid skrzywił się.

– Może zaszalejemy i pójdziemy do Pizza Express? – zaproponował.

Pomyślałam o swoim nadszarpniętym budżecie i zawahałam się, ale wtedy Sid, który najwyraźniej czytał w moich myślach, oznajmił, że on stawia. No to natychmiast odrzuciłam wahania.