– Dokładnie jak ja.

Po raz pierwszy od początku kolacji spojrzała mu prosto w oczy. W jej głosie usłyszał tę samą miłość do rodziny, jaką sam odczuwał, i to samo uczucie pustki i izolacji. Podobieństwo ich doświadczeń najwyraźniej zdumiewało Mary Ellen.

Ale nie jego. Z pozoru tak bardzo różnili się od siebie – niczym delikatna róża i niezręczny bawół. Lecz Steve od początku wyczuwał łączącą ich wspólnotę charakterów.

W blasku ognia jej skóra wyglądała jak kość słoniowa, oczy nabrały barwy głębokiego błękitu jeziora o północy. Ona wie, pomyślał. Musi wiedzieć, że w tym pokoju jest dość seksualnego napięcia by uruchomić reaktor nuklearny. Możliwe, że wyczuła tę narastającą falę, bo jej spojrzenie nagle umknęło w bok. Zerwała się szybciej niż spłoszona gazela.

– Trzeba pozmywać – oznajmiła.

– Pozmywać?

Zerknął na tacę pełną brudnych naczyń i zaklął w duchu. – Nie ma sprawy, nie musisz, mi pomagać.

I narazić się jej na resztę życia? Zaniósł ciężką tacę do kuchni i ulokował się przy zlewie. Zaczął zmywać. Mary Ellen wycierała i chowała naczynia. Na zewnątrz wieczorne niebo pociemniało, nabierając barwy grafitu. Zaczął padać śnieg. Wielkie błyszczące płatki przywierały do okien i tworzyły grubą warstwę na parapecie. Oświetlony od wewnątrz dom był niczym wysepka na oceanie. To dlatego, że ona tu jest, pomyślał Steve.

Czekając, aż Steve skończy mycie ostatniego garnka wspięła się na palce i wyjrzała przez okno na dwór.

– Nie wierzę własnym oczom. Znowu pada. Drogi będą oblodzone. Czy naprawdę musisz jeszcze dziś wieczorem nakarmić szczenięta?

– Owszem. Ostatni raz. Ale dopiero za kilka godzin. – Zerknął na nią. – Nie boisz się? W końcu mieszkasz całkiem sama na takim pustkowiu.

Potrząsnęła głową.

– Ani trochę. Uwielbiam te lasy i całą okolicę. A co do samotności, potrafię zadbać o siebie. Po raz pierwszy w życiu żyję na własny rachunek. Podoba mi się to, ta niezależność, prywatność… – Wskazała swój warsztat naprawczy i zachichotała. – I swoboda bałaganienia. Chociaż raz nie przeszkadza to nikomu poza mną samą.

– Nie tęsknisz za kimś szczególnym ze swoich rodzinnych stron? – spytał bez specjalnego nacisku. Podał jej ociekający wodą garnek, a ona natychmiast zaczęła wycierać go ściereczką.

– Oczywiście. Za moją rodziną, przyjaciółmi…

– Chodziło mi o mężczyznę.

– Ach, tak. No cóż… był ktoś taki. – Przykucnęła chowając garnek w dolnej szafce. – Byłam nawet zaręczona, ale rozstaliśmy się. Chwilowo całkowicie odpowiada mi wolność.

A zatem był jakiś mężczyzna. I to niedawno. Steve wytarł ręce i zgasił światło w kuchni. Padające zza okna srebrzyste cienie drgały na jej wyrazistej twarzy. Wyczuwał, że opowieść o byłym narzeczonym mogłaby pomóc mu w zrozumieniu tej tajemniczej dziewczyny, lecz instynkt ostrzegał go, aby jej o nic nie wypytywać. Przynajmniej nie teraz.

– Ja także kocham wolność. Choć badania nad wilkami pozwalają mi spojrzeć na tę kwestię z całkiem nowej perspektywy. – Uśmiechnął się szeroko. – Niedługo muszę wyjść. Ale co powiesz na to, żebym jeszcze dołożył drew do ognia? A potem wypijemy po kieliszku wina. Muszę ci opowiedzieć o moich wilkach, o tym, jak tańczą.

– Tańczą?

– Owszem – odparł. – Tańczą.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

– Daj spokój. Wilki przecież nie mogą tańczyć.

– Ależ mogą. – Steve wrzucił do ognia dwie starannie wybrane dębowe kłody, po czym wyciągnął się obok Mary Ellen na grubym dywanie. Wszędzie wokół wirowały cienie – na ścianach, kamiennym obramowaniu paleniska na jej twarzy. Zauważył, że nie tylko przyniosła dwa kieliszki wina, ale całkowicie się odprężyła w chwili, gdy oznajmił, że wkrótce wychodzi. Rzecz jasna „wkrótce” to określenie względne. Teraz nie oderwałby go od niej nawet wybuch bomby.

– Ich taniec wiąże się z wyborem partnera – wyjaśnił. – Tylko raz widziałem ten rytuał. To było na Alasce. Czy wspominałem ci, że samiec alfa jako jedyny w stadzie dobiera sobie partnerkę? W tamtej grupie samcem alfa był wielki szary wilk, którego nazwałem Romeo. Naprawdę był dumny i pełen godności, przynajmniej przez większość czasu. Kiedy jednak zadurzył się w popielatej młódce, zamienił się w nieśmiałego fajtłapę.

Gdy Mary Ellen zachichotała wyobrażając to sobie, Steve sięgnął ponad jej głową i zgasił lampę stojącą przy kanapie.

– Nie masz chyba nic przeciw temu, prawda? Świeciła mi prosto w oczy.

– Nie. Mnie także raziła. Mów, co dalej z tym romansem – rzuciła niecierpliwie.

– No cóż… Julia wiedziała że Romeo jest nią zainteresowany. Osobiście sądzę, że wilczyca od razu decyduje się na partnera. Jednakże duma nie pozwala jej być uległą. Choć to dominujący samiec i samica może nawet nieco się go obawia, jednak w kwestii miłości to ona jest szefem i oboje doskonale o tym wiedzą. Julia pozwalała mu włóczyć się za sobą przez cały czas kompletnie go ignorując. Kiedy jednak zapadł w krótką drzemkę, dokładnie w tym momencie przeszła obok niego i machnęła mu ogonem prosto w nos. Wyobraź sobie faceta który wypija dwie setki, po czym dostaje w łeb siekierą. Mniej więcej tak samo działa na wilka zapach samicy. A to był dopiero początek, pierwszy znak, że wilczyca może, podkreślam, może ewentualnie pozwoli mu na zaloty. Wkrótce potem Romeo całował ją głaskał, paradował przed nią popisując się niczym prawdziwy macho. A ona bawiła się nim. Żadne z nich nic nie jadło, nie uczestniczyło w polowaniach, nie zwracało uwagi na resztę stada. Zupełnie jakby rozgrywka, którą toczyli, była najważniejszą rzeczą pod słońcem. Steve pociągnął łyk wina, po czym odstawił oba kieliszki na stolik.

– Gdy Julia była w końcu gotowa, kiedy wreszcie podjęła decyzję… zaczęła tańczyć. Skakała wysoko w powietrze, brykała podniecona i pewna siebie. Kiedy skończyła a Romeo obserwował ją przez cały czas, on zatańczył dla niej.

– I naprawdę przypominało to taniec? – spytała Mary Ellen.

– Może nie walca z sali balowej, ale owszem, był w tym rytm, wdzięk i pewien ogólny porządek. Wilki ani na moment nie spuszczały z siebie wzroku. Oczywiście, ów taniec to jedynie początek prawdziwej miłości. Jedną z rzeczy, jakie naprawdę fascynują mnie u wilków, jest fakt, że uprawiają one seks inaczej niż wszystkie inne znane mi zwierzęta.

– Żartujesz chyba. To znaczy: jak?

– U większości zwierząt kopulacja trwa zaledwie parę minut. Z biologicznego punktu widzenia ma to wiele sensu. Połączona para jest narażona na atak, toteż natura chroni swoje dzieci, przyspieszając cały proces. Wilki także mogłyby robić to w taki sposób, ale nie robią. Kochają się bardzo powoli. Może samica wie, że wiele ryzykuje, tańcząc z wilkiem. Możliwe, że on wyczuwa jej lęk. Nieważne jednak, z jakich powodów, samiec zawsze stara się, by jak najdłużej czuła przyjemność.

Mary Ellen zmarszczyła brwi.

– I domyśliłeś się tego tylko dzięki obserwacji dwóch wilków?

Do diabła, nie, pomyślał. Większość szczegółów poznałem, przyglądając się tobie. Opowieść o wilkach i ich tańcu była niewątpliwie prawdziwa, tyle że w tej chwili zwierzęta były ostatnią rzeczą, o jakiej myślał. Mary leżała tuż obok niego, poczęstowała go obiadem i winem, nie zaprotestowała kiedy zgasił wszystkie lampy… Lecz instynkt podpowiadał Steve'owi, że ta dziewczyna nie ma pojęcia iż pragnie ją pocałować. Cieszyło go, że czuła się przy nim bezpiecznie i wreszcie zaczęła mu ufać, ale nie mógł pojąć, jakim cudem nie dostrzegała żadnych wysyłanych przez niego sygnałów. Był przecież nią zainteresowany. Uczuciowo, cieleśnie i w każdy inny sposób.

Kiedy odsunął jej z policzka zabłąkany kosmyk włosów, uśmiechnęła się.

Gdy nachylił ku niej głowę, wciąż się uśmiechała. Kiedy jednak jego usta zbliżyły się do miękkich, wilgotnych warg Mary Ellen, oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia. Wreszcie uświadomiła sobie, że jest w niebezpieczeństwie. I to wielkim.

Palce Steve'a prześliznęły się w górę po jej policzku i zmierzwiły włosy. Powoli dotknął ustami ciepłych aksamitnych warg. Wybrał ją spośród stada. To właśnie powiedział jej pierwszy pocałunek. Drugi stał się powolną, delikatną pieszczotą. Obietnicą iż nie będzie się spieszył, że sama może ustalić tempo, kusić go, jeżeli tego zapragnie, a on nie będzie nalegał.

Jednocześnie ten pocałunek zapraszał… aby z nim zatańczyła. – Steve – szepnęła resztką tchu.

Powinien był wiedzieć, że jeśli tylko zwabi ją w pobliże urwiska sama skoczy w przepaść. Kiedy Mary Ellen zapominała o swym braku wiary w samą siebie, przestawała bać się czegokolwiek. Przebudzenie w mężczyźnie dzikiego zwierzęcia było dla niej czymś zupełnie naturalnym.

Musnęła palcami zarośnięty policzek Steve'a po czym wsunęła dłoń w jego włosy, przyciągając go bliżej. Domagała się głębszego, mroczniejszego pocałunku, a on, jako stuprocentowy dżentelmen, z chęcią spełnił jej życzenie. Gdyby w tej chwili poprosiła go o księżyc z nieba także znalazłby jakiś sposób, aby jej go podarować. Zaczął się już obawiać, że ich pierwszy uścisk był jedynie snem, wymysłem, że to samotność i oszalałe hormony wpłynęły na jego zachowanie. Mylił się. To nie był sen. Mary Ellen była prawdziwa.

Przebył tysiące mil, lecz nigdy wcześniej nie spotkał takiej kobiety. Z czasem zaakceptował swoją samotność, ponieważ uznał, że tak właśnie będzie wyglądało jego życie. Przestał wierzyć, że gdzieś istnieje istota, która do niego pasuje i będzie odpowiadała mu temperamentem oraz szczerością uczuć. Kobieta, przed którą mógłby całkowicie się obnażyć.

Kiedy ściągnął jej przez głowę czerwony sweter, otworzyła nagle oczy. Włosy Mary Ellen, naelektryzowane przy zetknięciu z puszystą angorą, uniosły się lekko. W źrenicach płonął nieśmiały, lecz szalony ogień. Najwyraźniej lubiła zabawy z dynamitem. Szło im znakomicie, do chwili gdy nagle spuściła wzrok i odkryła że jest półnaga.

Wybranka Steve'a miała skórę jasną niczym płatki magnolii, a jej pełne piersi kryły się w staniku. Nie mogła chyba wątpić, że w jego oczach jest piękna, a jednak w jej głosie zabrzmiał nagle lękliwy, wątpiący ton.