Byłaby szalona, gdyby uwierzyła że mu na niej zależy. Co prawda, raz już dała się oszukać mężczyźnie, tym razem jednak chodziło o jej godność. Jak mogłaby żyć ze świadomością że go skrzywdziła? Wszystko to jedynie kwestia samokontroli i charakteru. Musi być odpowiedzialna, rozsądna i traktować Steve'a wyłącznie jak przyjaciela.

– Mary Ellen! – zawołał Samson. – To do ciebie. Uniosła wzrok. – Telefon?

Ponieważ Samson trzymał w dłoni słuchawkę, odpowiedź na to pytanie była oczywista. Tyle że Mary Ellen nie mogła sobie wyobrazić, kto mógłby dzwonić do niej do pracy o tak późnej porze. Wycierając wilgotne ręce, wcisnęła się za kontuar i przyłożyła do ucha słuchawkę. – Czołem, skarbie.

Cholera. W tych stronach ludzie ciągle używali zdrobnień i czułych słówek, nawet Samson regularnie nazywał ją skarbem i złotkiem. Jednakże na dźwięk niskiego głosu Steve'a przeszył ją nagły dreszcz, jakby całe jej ciało doznało elektrycznego wstrząsu.

– Bardzo przepraszam, że ci przeszkadzam w pracy, ale nie mogłem dodzwonić się do ciebie do domu…

Doskonale wiedziała dlaczego nie mógł się dodzwonić. Samson spoglądał na nią z zainteresowaniem. Odwróciła się na pięcie i patrząc na rzędy błyszczących szklanek i kieliszków, zniżyła głos, który i tak z trudem przebijał się przez ściskające jej gardło kleszcze.

– Cieszę się, że do mnie dzwonisz, ponieważ naprawdę wstydzę się tego, co zaszło tamtego wieczoru. Nie powinnam była pić wina, Steve. Nigdy nie miałam mocnej głowy. Nie chciałabym, abyś myślał, że zawsze tak się zachowuję. To znaczy… nie musisz się obawiać, że coś takiego się powtórzy. To było wino, nie ja i…

Miała właśnie rozwinąć potok usprawiedliwień, gdy usłyszała, jak Steve kicha. I to nie raz, ale kilka razy pod rząd, a to wyglądało już na coś poważnego. Natychmiast zapomniała o sobie. Zmarszczyła gwałtownie czoło.

– Steve? Dobrze się czujesz?

– Niezupełnie.

– Jesteś chory?

– Tak. – Cała seria kichnięć podkreśliła jego słowa. – Dlatego właśnie dzwonię. Obawiam się, że mam gorączkę. To naprawdę głupie. Nigdy nie choruję, ale trochę niepokoi mnie perspektywa wycieczki do lasu przy takiej pogodzie i tak wysokiej gorączce…

– Rawlings, maszeruj prosto do łóżka albo usłyszysz ode mnie parę słów! Naprawdę nie wiem, co wy, mężczyźni, robicie z mózgami, z którymi się rodzicie. Jeśli masz gorączkę, nie możesz wychodzić na dwór.

– Muszę nakarmić szczeniaki.

Pomasowała skronie palcami. Rzeczywiście, jak mogła zapomnieć o małych wilkach. Były przecież całkowicie od niego zależne.

– Nie ma nikogo, do kogo mógłbym zwrócić się o pomoc, z wyjątkiem ciebie. Prawdopodobnie sam zdołałbym to zrobić, tylko że okropnie kręci mi się w głowie. – Znów kichnął. – Jest mi słabo… – Kiedy nie zareagowała ciągnął dalej: – I zaczynam widzieć podwójnie.

Z rozpaczą przypomniała sobie ów dzień, gdy oddał jej swoją kurtkę. Najprawdopodobniej to przez nią złapał grypę, czołgając się po śniegu bez należytego okrycia. Świadoma, jak drażliwa pozostaje w mieście kwestia wilków, Mary Ellen wiedziała, że nikt nie zechce mu pomóc. Mocniej ściskając słuchawkę, zamknęła oczy.

– Cóż, jeśli jesteś chory, nie możesz opuszczać domu i tyle. Nawet o tym nie myśl. Z przyjemnością je nakarmię. Powiedz mi tylko, o której mam tam być i gdzie trzymasz jedzenie, mleko i tak dalej.

– Wszystko mam tutaj. W przyczepie. A maluchy porządnie zgłodnieją jutro koło dziewiątej rano. Naprawdę głupio mi cię prosić…

– Nie bądź niemądry. Od czego są przyjaciele? Zauważyła że jego głos natychmiast zabrzmiał mocniej.

Najwyraźniej rozwiązanie podstawowego problemu przyniosło mu ulgę. Kiedy jednak odłożyła słuchawkę, przez sekundę nie mogła oddychać.

Dopiero co przysięgała że będzie trzymała się na bezpieczną odległość od Steve'a jednakże teraz sytuacja uległa radykalnej zmianie. Był przecież chory. A przecież nakarmienie szczeniaków nie było czymś przesadnie trudnym. Robiła to z nim dostateczną ilość razy, by znać na pamięć całą procedurę.

Ale czy naprawdę zaproponowała że sama stawi czoło dorosłym wilkom?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kilka minut przed ósmą Steve usłyszał trzaśniecie drzwiczek samochodu. Na szczęście przewidział, że Mary Ellen zjawi się wcześniej, mimo wszystko jednak pospiesznie zerknął na swoje odbicie w łazienkowym lustrze, aby sprawdzić, czy wygląda dostatecznie okropnie. Miał na sobie swój najstarszy dres, twarz pokrywał mu dwudniowy zarost. Tuż pod ręką znajdował się pieprz – na wypadek, gdyby musiał symulować atak kichania. Przez dłuższy czas przechadzał się po domu z rozgrzewającym kompresem na karku, dzięki czemu na policzki wystąpiły mu gorączkowe rumieńce. O, do diabła, zapomniał zdjąć kompres!

Pospiesznie cisnął go na dno szafki i pomyślał, że umyślne pogarszanie własnego wyglądu to dziwaczny sposób na zwabienie kobiety. Z drugiej strony, zdesperowani mężczyźni zawsze potrafili usprawiedliwić zastosowanie drastycznych środków. Od tego wieczoru, kiedy o mały włos nie zostali kochankami, jego wybranka jakby zapadła się pod ziemię. Dziwnym trafem nigdy nie było jej w domu, kiedy do niej wpadał, i żadna nagrana na automatycznej sekretarce wiadomość nie przekonała jej, by do niego zadzwoniła. Nic nie działało… aż do chwili, gdy usłyszała, że jest chory. Tuż przed otwarciem drzwi zmierzwił sobie palcami włosy i natychmiast usłyszał ostrą reprymendę.

– Nie stój w przeciągu, baranie! Sama dam sobie radę. Przejdę się tylko parę razy w tę i z powrotem.

Powinien był się domyślić, że jego Czerwony Kapturek przybędzie z pełnym koszyczkiem. Mary – właśnie dlatego, że była sobą – nigdy nie podejrzewałaby wilka o podstęp. Zdyszana, postawiła na kuchence wielki garnek – sądząc z niewiarygodnie kuszącego zapachu, był to domowy rosół z kury – po czym popędziła z powrotem na dwór i przyniosła całą torbę zapasów.

– Nie wiem, czy potrzebujesz doktora. Uznałam, że na to zawsze jest czas. Na razie jednak nie chciałam, abyś musiał wychodzić po cokolwiek, więc przywiozłam syrop, środki antyhistaminowe, termometr, aspirynę…

Recytując tę listę, odrzuciła w tył kaptur, odsłaniając lekko zmierzwione brązowe włosy i poróżowiałe od mrozu policzki. Szybko ściągnęła z dłoni rękawiczkę i przyłożyła rękę do czoła i karku mężczyzny.

– O Boże, Steve, jesteś okropnie gorący!

– Wiem – odparł żałośnie. Władczo kiwnęła na niego palcem.

– Muszę położyć cię do łóżka. W tej chwili. I nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów.

– Tak jest, pszepani.

– Zaciągniemy zasłony, damy ci coś do picia i aspirynę. Możesz podyktować mi przepis na odżywkę dla wilcząt, nie wstając z łóżka. O nic nie musisz się martwić, Steve. Kiedy przygotuję butelki, pojadę dokładnie w to samo miejsce, gdzie zawsze parkujesz swoją półciężarówkę. Stamtąd umiem już trafić do legowiska wilków. Karmiłam małe wystarczająco wiele razy, by wiedzieć, jak to się robi. Wszystko pójdzie znakomicie. W efekcie wrócę tu, zanim zdążysz się zorientować.

Podczas tego monologu zapędziła go z powrotem do sypialni i dopilnowała, by położył się do łóżka. Następnie przykryła go miękką kołdrą i grubym kocem. To jej jednak nie zadowoliło. Wyszukała wełnianą kapę i położyła na wierzch stosu.

– Czy jest ci dość ciepło? – spytała z niepokojem. Jak wężowi na rozżarzonej pustyni.

– Wszystko w porządku – odparł cicho. – I dziękuję.

– Moje biedactwo. Okropnie wyglądasz.

– Miewałem się lepiej – przyznał.

– Grypa bywa paskudna, prawda? – Mary Ellen zaczęła przygładzać i poklepywać pościel. Po chwili Steve odniósł wrażenie, że teraz ma już autentyczną gorączkę. Przez wszystkie te okrycia dotykała paru wrażliwych części jego ciała. Możliwe, że ona także to pojęła bo gwałtownie odsunęła się od łóżka.

– A teraz mów szczerze. Czy miałeś jakieś problemy z żołądkiem? Może rozwolnienie? Jeśli nie powiesz wszystkiego, nie będę wiedziała jakich lekarstw potrzebujesz.

– Ależ nie! Absolutnie!

Mary Ellen miała niezwykle głębokie, aksamitne oczy, jednakże w tej chwili połyskiwała w nich przebiegłość godna dowódcy armii.

– Tylko bez wykrętów! Oboje jesteśmy dorośli. Każdy człowiek miewał takie wstydliwe grypy. Nie kłamiesz?

– Jak Bozię kocham.

– W porządku. Zaraz zabiorę się do robienia odżywki dla szczeniąt.

Przygotowanie mleka napełnienie butelek i nałożenie kompletnego stroju zimowego zajęło jej dwadzieścia minut. Gdy tylko samochód Mary Ellen opuścił podjazd, Steve wyskoczył z łóżka.

Niebezpiecznie było chorować przy tej kobiecie. Raz popełnił ten błąd i nie zamierzał go powtarzać. Jak dotąd jego plan sprawdzał się jednak znakomicie. Musiał coś zrobić, by znów zaczęła z nim rozmawiać. Łatwo było zgadnąć, że nic – pożar, powódź ani trzęsienie ziemi – nie powstrzyma tej kobiety, jeśli uzna że ktoś jej potrzebuje. Znów zachowywała się w jego obecności zupełnie naturalnie. Zresztą dokładnie na to liczył.

Nie oznaczało to jednak, że choć przez moment zamierzał naprawdę zostawić ją samą wśród wilków.

Pojechał własnym wozem boczną drogą z dala od szlaku, który wybrała Mary Ellen. Następnie włożył rakiety i pomaszerował w stronę legowiska. W kieszeni miał lornetkę, na pasku przerzuconym przez ramię wisiał karabinek z nabojami usypiającymi. Nigdy nie puściłby Mary Ellen samej, gdyby spodziewał się jakichkolwiek problemów. Wilki znały ją już całkiem dobrze i akceptowały jej obecność w pobliżu szczeniąt. Mimo wszystko karabinek stanowił dodatkowe zabezpieczenie, a obecność Steve'a w odległości nie większej niż siedem – osiem metrów była żelazną gwarancją bezpieczeństwa Mary Ellen, choć ona sama nie miała o tym pojęcia.

Ukrył się w rozłożystych gałęziach wielkiego, gęstego świerku rosnącego na szczycie zbocza. Kiedy ma się na nogach rakiety, nie da się biec zbyt szybko, mimo to – jak się tego spodziewał – pierwszy przybył na miejsce. Mary Ellen nie tylko maszerowała wolniej niż on, ale na grzbiecie targała jeszcze cały sprzęt do karmienia.