Stoją tam we trójkę. Koń biały, przy uździe dziewczyna w toczku, on. Trzy omamy

Naciskam dzwonek. Wchodzą. Wszyscy troje. Otwieram drzwi.

Adam zsuwa się z siodła. Pierwszy raz w życiu siedział chyba na koniu. Borys radośnie podskakuje do drzwi, kuli ogon pod siebie i podcina mi nogi, gdy szukam ratunku w panicznej ucieczce. Padam na trawę. W koszuli nocnej. O pierwszej w południe. Przy obcej kobiecie. Właściwie ziemia pachnąca anyżkiem wpada troszkę na mnie.

Adam podnosi mnie i całuje. Boże, niech mnie nie całuje, nawet jak wymyję zęby osiemdziesiąt razy. Pani z toczkiem się śmieje. Ale ładna!

– No, to masz tego swojego białego konia. Pani była tak uprzejma, że zgodziła się go na chwilę pożyczyć. Ale to ostatni raz, przysięgam, bardzo dziękuję, – pani się śmieje, chyba myśli, że ma do czynienia z idiotami.

Trzymam mocno Adama, niech nie próbuje być uprzejmy dla tej pani, o nie, tak się, cieszę, tak mi się chce pić. Boże, jaka jestem głupia.

Koń wychodzi, Borys zaczyna wrzeszczeć, nigdy w życiu nie szczekał tak głośno, muszę koniecznie wypić jakiś soczek, Adam obejmuje mnie w pasie, dobrze, że trochę schudłam, i mówi:

– Miła dziewczyna, nie?

A oczy mu się śmieją.

Jaka miła dziewczyna! Na pewno nie jest miła, może nawet chorowała na ospę, albo niech najlepiej ma trądzik, i w ogóle niech nie będzie taka ładna znowu, i wysyłam jej siedem błogosławieństw, siedem największych błogosławieństw.


***

Boże Narodzenie. Mama z tatą pojechali do mojego braciszka, chyba kochają go bardziej. Pojechali, bo uważają, że nie trzeba się mną zajmować, i myślą, że skoro wzięłam się za siebie, to oni wezmą się za niego. Życie jest niesprawiedliwe.

Zjedliśmy kolację – to nasze pierwsze wspólne święta. Teraz przyszła Ula z Krzysiem i z córkami. I gitarą. Będziemy siedzieć przy choince i serniku i śpiewać kolędy. W domu jest ciepło, w kominku napalone, sernik na stole. Prawdziwy – z normalnego masła, jaj wiejskich, tłustego sera itd. Bardzo niezdrowy.

Adam zachwycony. Krzyś brzdąka na gitarze. Adam otwiera czerwone wino.

Ula idzie za mną do kuchni i mówi:

– A tak się zarzekałaś, że nigdy więcej mężczyzn, że wszyscy oni są tacy sami!

No, głupia jakaś, czy co?

Przecież on jest inny niż wszyscy.