– Więc dlaczego to zrobiłaś?

Sięgnęła do lodówki po butelkę wody i odkręciła korek.

– Policja nie chciała, żebym została sama.

– Więc zadzwoniłaś do brata?

– Byłeś najbliżej. – Czasami Troy zachowywał się nieznośnie, tak jak i reszta rodzeństwa. Jak tylko wykręciła numer do jego biura, wiedziała, że robi błąd. – Powiedzmy to sobie jasno. Zadzwoniłam do ciebie, ale nie dlatego, że jesteś jedynym facetem w rodzinie, rozumiesz?

– Posłuchaj Caitlyn…

Gwałtownie uniosła do góry rękę, jakby chciała odeprzeć atak.

– Nieważne, zostawmy to. Chciałam zadzwonić do Kelly.

– Kelly? Na miłość boską, Caitlyn. Nawet o tym nie wspominaj!

– Ale… – Znów popełniła błąd, wspominając o Kelly.

– To byłoby szaleństwo i doskonale o tym wiesz! – Zmarszczył ciemne brwi. – A, już rozumiem! Twoja linia obrony będzie opierać się na niepoczytalności. Kelly! – cmoknął.

– Przestań! Nie jestem winna. Nie jestem szalona. A… a… Josh nie żyje. – Głos jej się załamał. – Był sukinsynem, w porządku, wiem o tym, le… kiedyś naprawdę go kochałam. – Czuła, jak policzki ją palą przy tym wyznaniu. – Był moim mężem. Ojcem Jamie.

– Który ożenił się z tobą tylko dla pieniędzy.

Słowa spadły na nią lodowatym deszczem. Były ohydne, ale prawdziwe. Oskar zaskomlał spod stołu.

– Troy, proszę cię, ocal moją godność i nie rozwiewaj moich złudzeń, dobrze?

Ku jej zaskoczeniu podszedł do niej i położył rękę na jej ramieniu. Zrobił to jednak z widocznym wahaniem, jakby obawiał się, że Caitlyn zaraz przyjdzie do głowy coś głupiego, na przykład odwróci się i wtuli twarz w jego ramiona. Zawsze wolał trzymać ludzi na dystans. Nigdy nie pozwolił Caitlyn ani nikomu innemu zbliżyć się do siebie. Dwa lata młodszy od Caitlyn i Kelly, jedyny żyjący syn Montgomerych… Od dziecka musiał dźwigać na swoich barkach nie lada ciężar.

– To nie takie proste, Caitlyn. Twoje złudzenia wpędzają cię w tarapaty. I to nie po raz pierwszy. Za to pierwszy raz w tak wielkie.

– Masz rację – przyznała, żałując swojego wybuchu. – Troy, dzięki, że przyszedłeś. Musiałam z kimś porozmawiać i myślałam, że mogę na ciebie liczyć. Mogłam zadzwonić do Amandy. Też ma niedaleko z biura, ale nie jestem pewna, czy dziś nie pracuje w domu. Zresztą wiesz, jaka z niej pracoholiczka, wiecznie zajęta.

– A ja nie?

Caitlyn zdobyła się na uśmiech, zniknęły resztki jej wściekłości.

– Jesteś szefem banku.

– To dodatkowy powód, żeby siedzieć w pracy. Nawet w sobotę. – Ścisnął delikatnie jej ramię. – Wiesz, że przyjechałem tu do ciebie… Tylko nie potrafię cię wesprzeć.

– Bo zawsze musisz odgrywać takiego macho. Gdzieś od dwunastego roku życia, prawda? Jesteś jak jeżozwierz. Kłujący z wierzchu, miękki w środku.

– A Amanda cała ze stali? – spojrzał na zegarek i skrzywił się. – Muszę koniecznie wrócić do banku. Mam spotkanie z klientem.

– W porządku. Poradzę sobie.

Nie był przekonany.

– Może pojedziesz na kilka dni do mamy? Policja tymczasem zorientuje się, co jest grane, a te sępy – wskazał kciukiem w stronę frontowych okien – znajdą sobie inne ścierwo do rozszarpania.

– Ładnie powiedziane – mruknęła. Przez firanki zobaczyła, że dziennikarka w fioletowej bluzce idzie do furgonetki. Kamerzysta pakował sprzęt do futerałów.

– Nie daj się zwieść. Jak ci wyjadą, przyjadą nowi, i to jeszcze więcej.

– Nic mi nie będzie.

– Na pewno? – Pytanie odbiło się echem po całym domu.

Nie powiedział, co naprawdę o tym sądzi. Bo naprawdę, tak jak cała rodzina, uważał, że Caitlyn nigdy nie będzie zupełnie normalna, że zawsze będzie ją prześladować przeszłość. Ta tragedia też zostanie z nią już na zawsze. Caitlyn widziała wiele razy, jak siostry i Troy wymieniają znaczące spojrzenia, a potem pośpiesznie odwracają wzrok, by ich nie przyłapała.

– Caitlyn?

– Tak?

– Jesteś pewna, że możesz tu zostać?

– Mam Oskara. Jest świetnym towarzyszem i ochroniarzem i mogę mu płacić psim żarciem – powiedziała swobodnie, ale zobaczyła troskę w oczach brata. Westchnęła i dodała poważniej: – Troy, naprawdę nie musisz się martwić.

– Tak, jasne.

– Wierz mi. – Wysunęła szczękę i wyprostowała się, żeby wyglądać na silną.

Troy uniósł sceptycznie brwi i sięgnął po marynarkę.

– O ciebie nie można się nie martwić.

– Spróbuj, dobrze?

Zdobył się na cień uśmiechu.

– Wiesz, że zawsze możesz do mnie zadzwonić.

– I wpasujesz mnie gdzieś w swój napięty terminarz – odgryzła się.

– Aj!

– Prawda rani?

– Przyjechałem tu, może nie?

– Tak, przyjechałeś – przyznała ze słabym uśmiechem. – Doceniam to. Naprawdę.

– Obiecaj mi jedno. – Wpatrywał się w nią z uwagą, wkładając marynarkę i wygładzając ją na ramionach.

– Mmm?

– Jeśli znów przyjedzie policja, nie rozmawiaj z nimi. Nie mów nic bez adwokata.

Dobry nastrój prysł. Uczucie osaczenia znów ją dopadło. Czuła, że się dusi. Nie powinna była ufać Troyowi. Popełniła błąd.

– Myślisz, że go zabiłam, tak? – wyszeptała z niedowierzaniem. – Myślisz, że zabiłam swojego męża. – Skuliła się w sobie. A ty, Caitlyn, co myślisz?

– Nie ma znaczenia, co ja myślę, Caitlyn, ale wyjaśnijmy to sobie – myślę, że nie. Nie sądzę, żebyś była zdolna do morderstwa. Masz problemy – do diabła, wszyscy je mamy – ale nie sądzę, że mogłabyś zamordować z zimną krwią.

– Dzięki za zaufanie – powiedziała urażona.

– Po prostu przestrzegam cię, to wszystko. – Poprawił krawat. – Na litość boską, nie wyżywaj się na mnie.

– Nawet mi to nie przyszło do głowy. – Założyła ręce na piersi i odprowadziła go do drzwi. Dzięki Bogu, dziennikarze rozjechali się. Wiedziała jednak, że pusty ogród z koliberkami trzepoczącymi się przy karmniku i ważką pomykającą między pnączami długo nie pozostanie tak spokojny.

To była cisza przed burzą.

Spojrzała na niebo.

Czyste, niebieskie.

Zwodnicze.

Gdy Troy wsiadł do range rovera, pomachała mu i poczuła pieczenie ściągniętej skóry na nadgarstkach – gojące się rany… Skąd, u licha, się wzięły? I te potworne obrazy eksplodujące z hukiem w jej głowie.

Chaotyczne fragmenty snu?

Coś w rodzaju percepcji pozazmysłowej?

Przypadek?

Czy może potworne wycinki wspomnień tak przerażających, że nie chciała ich dopuścić do świadomości.

Rozdział 5

Adam Hunt zręcznie poradził sobie z zamkiem. Zasuwa odskoczyła z taką łatwością, że gdyby ktoś go obserwował, mógłby pomyśleć, że otworzył te grube, drewniane drzwi kluczem. Zachował jednak wszelką ostrożność. Był sam. W holu stupięćdziesięcioletniego domu przerobionego na budynek biurowy nie było nikogo. Nikt nie widział, jak wszedł po cichu, zamykając za sobą drzwi.

W pokoju było gorąco. Parno. Wszystko przykrywał kurz, kwiatek stojący pod oknem usechł, a ziemia w doniczce zamieniła się w popiół. Rozejrzał się i otworzył okno, do niewielkiego gabinetu ze zniszczoną drewnianą podłogą i niedbale rzuconymi chodnikami wśliznął się zapach starej części Savannah.

Skórzana leżanka, kanapa i fotel na biegunach stały koło siebie. Po przekątnej stała wysoka szafka ze sprzętem wideo. Pod oknem w niskiej oszklonej biblioteczce znajdowały się książki traktujące o psychozach, seksualności, etyce, hipnozie oraz wszystkich słabościach i deprawacjach znanych ludzkości. Niektóre z tych książek należały do niego. Tak samo jak kiedyś ten fotel. Ale to było dawno temu.

Zacisnął szczęki i podszedł do biurka. Miało z boku szafkę z drewnianą żaluzją.

Była zamknięta.

Oczywiście.

Dla niego nie stanowiło to jednak żadnego problemu.

Fotel stojący przy biurku zaskrzypiał pod jego ciężarem. Zobaczył ślady kółek na dywanie, niewielki łuk powstały od ciągłego zaglądania do notatek lub do komputera. Jeszcze mocniej zacisnął szczęki, otworzył zamek i podniósł żaluzję. Przegródki i szufladki na znaczki, spinacze, koperty i podobne drobiazgi były we wzorowym porządku. Poukładane.

Tak jak kobieta, która niedawno siedziała w tym podniszczonym fotelu.

Więc gdzie, do cholery, jesteś, Rebeko? Odruchowo pomasował kolano. Wciąż mu dokuczało po niedawnym wypadku na motorze.

Włączył komputer, zabębnił nerwowo palcami o poręcz fotela i wpatrywał się w zakurzony ekran, czekając, aż się rozjaśni. Przejrzał pliki. Czy to tylko jego wyobraźnia, czy wyczuł zapach jej perfum unoszący się w stęchłym powietrzu gabinetu?

Pobożne życzenia.

Zręcznie przebierał palcami po klawiaturze, przejrzał kartotekę pacjentów, zapoznając się pobieżnie z nerwicami, depresjami i psychozami ludzi, których nie znał. Nic nie zwróciło jego uwagi i nie natknął się na żaden szczególny przypadek.

Spojrzał na zegarek. Był tu już prawie czterdzieści pięć minut, słyszał odgłosy kroków i przesuwanych mebli dobiegające z góry. Sprawdził, jeszcze raz, czy zaryglował drzwi, wolał mieć pewność, że nikt nie wejdzie tu przez pomyłkę. Podszedł do okna. Z drugiego piętra zobaczył uliczkę w dole i sąsiedni dom. Starsza kobieta w słomkowym kapeluszu i podomce podlewała geranium. Gdyby spojrzała w górę, zauważyłaby go, więc wolał się odsunąć; nie chciał się potem tłumaczyć. Jeszcze nie teraz. Najpierw musi uzyskać odpowiedzi na swoje pytania.

Prawdopodobnie będzie musiał kłamać.

A, niech tam!

Adam wierzył, że kłamstwa mają różne odcienie. Są poważne kłamstwa i niewinne kłamstewka, i cały wachlarz odmian pomiędzy. Niektóre są ciężkie, kleiste, a inne lekkie jak mgiełka, ale o ile się orientował, nie ma dobrych kłamstw. A mimo to, gdy z nadspodziewaną wprawą otwierał zamek szafki, stwierdził, że czasami kłamstwa sanie do uniknięcia.

Zamek szuflady otworzył się ze szczękiem.

Jeśli kłamstwo było konieczne, aby dotrzeć do prawdy… to czy naprawdę było takie złe?

„Nie ma niewinnych kłamstewek – pouczała go babcia. – Kłamstwo to kłamstwo, i jeśli nie możesz powiedzieć prawdy, to źle z tobą”. Patrzyła na niego nieugiętym wzrokiem jastrzębia, szukając w jego oczach błysku oszustwa, a on wytrzymywał jej spojrzenie bez zmieszania, choć oboje wiedzieli, że bezczelnie kłamie.