Jeśli chodziło o klan Montgomerych, to chyba nie ma w nim ani jednej normalnej osoby.


Atropos obserwowała ich wszystkich. Żałobników Josha Bandeaux. Tak jakby kogoś naprawdę obchodziło, czy Bandeaux żyje, czy nie. Przyglądała się ceremonii, powadze pastora, zmęczonej i nieszczęśliwej twarzy teściowej zmarłego, skrytej za woalką. Byli też inni, nieprawowici, chciwi Biscayne’owie, którzy zamanifestowali publicznie swoją przynależność do rodziny Montgomerych.

Sugar. Cricket. Dickie Ray… ich imiona mówiły za siebie. Sugar – cukier, a tak naprawdę zwykła dziwka; Cricket – hałaśliwy świerszcz; i Dickie – siurek z pretensjami do sławy, jedyny wśród bękartów obdarzony penisem. A i to pewnie niedużym.

Atropos obserwowała ich twarze pełne determinacji, ich żądzę stania się częścią klanu Montgomerych, ich pragnienie dorwania się do fortuny, na którą sami nie musieli zapracować. Cieszyło ją, że nigdy nie dostaną tych pieniędzy, podobnie jak pozostali, prawowici członkowie rodziny.

Nie było im to pisane, miał ich spotkać zupełnie inny los.

Nici życia zostały już splecione i odmierzone.

Teraz należało je tylko przeciąć w odpowiednim momencie.

Muszą być cierpliwi, aż wreszcie poczują ból ostrych nożyc Losu… Śmierć będzie odpowiednia, a cierpienie dotkliwe i konkretne. Ponieważ Atropos wie, że nie chodzi o śmierć, lecz o umieranie.

Rozdział 11

Czasami ci, którzy wyglądają na najbardziej niewinnych, okazują się najgorsi.

Ile razy w swojej karierze przekonał się, że to prawda? Reed spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył rząd czarnych samochodów wracających z cmentarza. W jednym z nich jechała wdowa po Bandeaux. Czuł, że ona wie o śmierci męża więcej, niż powiedziała. Ale nie mógł jej rozgryźć. Była piękna i seksowna, czasami wyglądała jak wystraszony królik, a czasami okazywała się agresywna i zajadła jak zraniony kot. Kot o bardzo ostrych pazurkach.

Miał wrażenie, że coś mu umknęło. Coś bardzo ważnego.

Wracając z cmentarza, opuścił w samochodzie daszek przeciwsłoneczny. Niewiele pomogło, refleksy odbite od maski raziły go w oczy, mimo ciemnych okularów. Na szczęście prawie nie było ruchu. Przekroczył dozwoloną prędkość, pojechał na skróty bocznymi ulicami, kierując się do centrum. Nad całym miastem unosił się zapach rzeki.

Caitlyn Bandeaux musiała zabić swego męża, stwierdził, mijając dorożkę konną pełną tury słów. Pociągowe konie rasy palomino, w ciężkiej uprzęży, człapały po zabytkowej części miasta, a przewodnik pokazywał stare domy najznamienitszych obywateli. Myśli Reeda zaprzątała jednak Caitlyn Montgomery Bandeaux i jej związek ze śmiercią męża. Wszystkie dowody – nie, prawie wszystkie – wskazywały wyraźnie na panią Bandeaux. Nie mógł tego zlekceważyć.

Motyw. Mąż chciał się z nią rozwieść dla młodszej kobiety. Poza tym planował wniesienie pozwu przeciwko niej o przyczynienie się do śmierci dziecka. Sól na niezagojoną ranę. Kolejna seria publicznych upokorzeń.

Sposób. Caitlyn Bandeaux sprawiała czasami wrażenie bardzo słabej i delikatnej, ale Reed gotów był się założyć, że była wystarczająco sprytna i silna, by uśpić Bandeaux narkotykami i pociąć mu nadgarstki. Szminka na kieliszku wskazywała na obecność gościa, prawdopodobnie kobiety. Zdobycie GHB nie stanowiło trudności – narkotyk łatwo kupić na mieście.

Sposobność. Caitlyn nie miała niepodważalnego alibi, przynajmniej nic takiego nie przedstawiła. Rozmawiali przez telefon kilka razy i wciąż twierdziła, że nie pamięta dokładnie, co robiła tamtej nocy. Więc albo była zalana, albo kłamie.

Stawiałby na to drugie.

Kłamie, żeby uchronić własną skórę, czy też kryje kogoś innego? A jeśli tak, to kogo?

Jej samochód lub inny bardzo podobny był widziany tej nocy przez sąsiada przed domem Bandeaux. Tak. Caitlyn figurowała na samym początku listy podejrzanych. Coraz mniej wierzył w samobójstwo Bandeaux. Wszystko wyglądało na zaplanowane. Nieporadnie. Nieudolnie.

Więc Caitlyn Bandeaux miałaby zamordować z zimną krwią? Z pozoru nie wydawała się do tego zdolna.

Ale przecież trudno rozpoznać zabójcę na pierwszy rzut oka.

Poza tym, Reed, spójrz prawdzie w oczy, łatwo ulegasz pięknej buzi i oszałamiającej figurze.

Zatrzymał się na światłach i zmarszczył czoło. Twarz mu stężała. Zaczął bębnić palcami na kierownicy.

Może by ją aresztować? Albo zdobyć nakaz przeszukania domu? Może ci się poszczęści i znajdziesz narzędzie zbrodni?

Jednak trzeba działać ostrożnie. Caitlyn przynajmniej raz leczyła się na oddziale psychiatrycznym, więc każdy prawnik mógłby bez trudu dowieść jej niepoczytalności i żądać uniewinnienia. Reed zastanawiał się nad domniemaną chorobą psychiczną pani Bandeaux. Jak to się świetnie złożyło, że Rebeka Wade zabrała manatki i wyjechała nie wiadomo dokąd. Dziwny zbieg okoliczności. Musi koniecznie odnaleźć tę kobietę. I to szybko.

Światła zmieniły się, więc ruszył. Postanowił jeszcze raz porozmawiać z Caitlyn Bandeaux i dowiedzieć się, gdzie spędziła tamtą noc. Później będzie ją śledzić. Obserwować. Nikt nie zrobi tego lepiej niż on.

Niechętnie się przyznawał, ale lubił śledzić piękne kobiety. Choć czasem wynikały z tego poważne problemy.

Gdy skręcał w ulicę Habersham, przypomniała mu się pewna noc w San Francisco. Był akurat na służbie, obserwował kobietę podejrzaną o sprzedaż narkotyków.

Mieszkała na poddaszu, niedaleko Fisherman’s Wharf. Zacisnął zęby, wspominając, jak się rozbierała. Zupełnie jak tancerka w nocnym klubie, jakby wiedziała, że ktoś jej się przygląda. Powoli zdejmowała ubranie, wysunęła się ze spódnicy, rozpięła bluzkę, podeszła do okna i odsłoniła jeszcze więcej ciała, rozpinając stanik i obnażając piersi. Dotknęła ciemnych sutków i przeszła się po pokoju w skąpych majtkach i apaszce. Potem znów podeszła do okna, oblizała wargi i opuściła roletę.

Reed obserwował. Dostrzegł jej drobny cień, a potem drugi, dużo większy. Cienie zwarły się w strasznej walce – a może w uścisku? Czyżby ten kuszący występ był nie dla niego? Reed postanowił nie ryzykować i wezwał wsparcie, potem wyskoczył na ulicę. Wbiegł na czwarte piętro do jej mieszkania, wyważył drzwi i znalazł ją leżącą na podłodze pod oknem. Na szyi miała zaciśniętą apaszkę, tę, którą uwodziła swego zabójcę.

Morderca uciekł i jakby zapadł się pod ziemię.

Nigdy go nie odnaleziono.

Krytykowano Reeda, że źle ocenił sytuację.

Zwątpiono w jego umiejętności.

Wziął urlop, a potem złożył rezygnację i przyjął pracę tutaj, w Savannah, opuszczając miasto nad zatoką i zaczynając wszystko od nowa. Tutaj. W miejscu oddalonym prawie o pięć tysięcy kilometrów.

Może po prostu uciekłeś?

Zatrzymał się na parkingu za posterunkiem. Próbował nie myśleć o tym, co porzucił: bystrą, seksowną nauczycielkę, która twierdziła, że go kocha, miasto, które znał i lubił, ciekawą pracę i nadszarpniętą reputację. A co miał tutaj, w Savannah? Dwa nieudane związki, kilka przygód na jedną noc i pracę nie lepszą od tej, którą zostawił na zachodnim wybrzeżu. Teraz miał jednak szansę zrehabilitować się i rozwiązać sprawę Josha Bandeaux… odnaleźć jego zabójczynię.

Zaparkował na parkingu głównego posterunku policji, wcisnął kluczyki do kieszeni i wszedł do chłodnego budynku. Odgonił od siebie resztki wspomnień z San Francisco, poszedł schodami do wydziału zabójstw, do swojego biura. W pokoju panował zaduch. Otworzył okno i wpuścił świeże powietrze, przejrzał zostawione wiadomości, sprawy do załatwienia i sprawdził pocztę elektroniczną. Zadzwonił do pani Bandeaux, ale nie było jej jeszcze w domu. Pewnie spotkała się po pogrzebie z rodziną. Żałobnicy zwykle tak robią, razem wspominają zmarłego i opowiadają same kłamstwa, jakim to świetnym był facetem i tak dalej.

Kręcąc się na fotelu, Reed patrzył na budynek z czerwonej cegły po drugiej stronie placu; stary, odrestaurowany dom w stylu wiktoriańskim. Miał też inne sprawy do rozwikłania. W zeszłym tygodniu na nadbrzeżu zadźgano kogoś nożem, poza tym była jeszcze sprawa ciężko, niemal śmiertelnie pobitej kobiety i jej zastrzelonego męża. Kobieta zarzekała się, że to nie ona pociągnęła za spust. Były też inne sprawy, ale najbardziej dręczyła go zagadka Josha Bandeaux.

Chociaż czuł, że Caitlyn Montgomery wie więcej, niż mówi, nie była jedyną podejrzaną. Nawet przez moment nie wykluczył innych członków rodziny. Historia klanu Montgomerych naprawdę przypominała scenariusz kiepskiej opery mydlanej.

Dowiedziawszy się, co o tym wszystkim sądzi Morrisette, Reed przeprowadził własne śledztwo. Miała rację, jeśli chodzi o pieniądze. Plotki o chorobach psychicznych i o kazirodztwie też się zgadzały. W kartotece policyjnej znalazł gromadzone przez lata skargi, wezwania do sądu, oskarżenia… Aresztowań było jednak podejrzanie mało, pewnie dlatego, że rodzina Montgomerych regularnie sponsorowała kampanie prokuratora okręgowego, szeryfa, kilku sędziów i prawie każdego urzędnika, który kiedykolwiek ubiegał się o jakieś stanowisko. Nawet kampanię gubernatora.

Teraz będzie inaczej. Jeśli ktoś z Montgomerych zabił Josha Bandeaux, zapłaci za to. Koniec i kropka.

Wyczuł obecność Morrisette, jeszcze zanim ją usłyszał. Na sekundę czy dwie, nim rozległy się jej kroki na progu pokoju, poczuł jej perfumy i papierosy. Pchnęła uchylone drzwi. Zostawiła je szeroko otwarte. Odgłosy rozmów, telefonów, kroków, urządzeń biurowych dochodzące z boksów stały się wyraźniejsze. Przeszła przez niewielki zagracony pokój i oparła się biodrem o biurko.

– Jak było na pogrzebie?

– A jak miało być? Pastor pomodlił się, trochę rozminął się z prawdą, wspominając Bandeaux, a potem wsadził go do ziemi.

– Ze mną możesz być szczery – powiedziała, przeciągając samogłoski. – Żonka była?

– Z całą rodziną. Przyszli też inni pogrążeni w smutku po odejściu Josha.

– Wszyscy trzej? – spytała Morrisette, strzelając gumą.