– To raczej trudne, gdy się dokonuje wiwisekcji swojego życia.

– To nie jest wiwisekcja.

– Więc analiza.

Pochylił się do przodu, oparł podbródek na splecionych dłoniach.

– Proszę posłuchać, nie wiem, jak wyglądały pani spotkania z doktor Wade, ale zacznijmy od nowa. I proszę nie traktować mnie jak kogoś, kto chce dokonać wiwisekcji czy analizy lub wedrzeć się na terytorium. Możemy zacząć od zwykłej rozmowy. Możemy zacząć od rozmowy o pani rodzinie.

– Moja rodzina – zaczęła i westchnęła głęboko. – Dobrze, w porządku. Zacznijmy od tego, że Montgomery nie potrafią śmiać się ze swoich ułomności – powiedziała, nie patrząc na niego i pocierając palcem brzeg kanapy. Gdy wspominała pierwsze lata swojego życia, kiedy to świat wydawał jej się bezpieczny i wspaniały, rozluźniła się trochę. Opowiedziała o swojej siostrze bliźniaczce, z którą były bardzo związane, opisała krótko resztę licznego rodzeństwa. Starsza siostra Amanda była „ambitna”, brat Troy „kontrolował”, a młodsza siostra Hannah „zamartwiała się”. Najmłodszy braciszek, Parker, zmarł w niemowlęctwie, najstarszy – Charles zginął w dziwnym wypadku na polowaniu. Caitlyn przyznała, że do dziś dręczy ją sen, w którym znajduje w lesie rannego brata. Myśliwy, od którego pochodziła strzała, nigdy nie został odnaleziony.

Mówiła prawie przez dwie godziny. Żadne z jej wyznań nie było dla Adama nowością, choć udawał, że jest inaczej. Robił notatki, zadawał pytania i potakiwał z uwagą. Zażartował nawet kilka razy, a w nagrodę i otrzymał jej czarujący uśmiech.

Jednak cały czas była czujna, patrzyła mu prosto w oczy. Chwilami szybko odwracała wzrok, jakby w nagłym przypływie wstydu.

– …i potem wyszłam za Josha. – Wzruszyła ramionami. – Nikt nie był tym zachwycony.

– Nikt z pani rodziny.

– Tak.

– Dlaczego? Mieli mu coś do zarzucenia?

– Josh był już wcześniej żonaty. Nawet adoptował dziecko Maude z poprzedniego małżeństwa.

– Rozwód to chyba żaden grzech?

– Tak, ale były jeszcze inne powody. Josh uchodził za… uważano, że angażuje się w niepewne interesy. Rodzina myślała, że chodzi mu o moje pieniądze. Hm, mam oszczędności w funduszu powierniczym. – Odchrząknęła. – Ale nie obchodziło mnie, co inni mówią o Joshu. Byłam zakochana. – Przewróciła oczami, potrząsnęła głową i zawahała się, zanim dodała: – Poza tym… byłam w ciąży. – Popatrzyła na swoje dłonie. – Jamie urodziła się siedem miesięcy później i miałaby teraz pięć lat, gdyby… – Przełknęła ślinę. -…gdyby przeżyła. Ona umarła. – Kiwając głową, dodała matowym głosem: – Była moim jedynym dzieckiem… i całym moim życiem. – Zamrugała nerwowo, próbując odegnać łzy.

Tak bardzo starała się zapanować nad swoimi emocjami… Adam szczerze jej współczuł. Bez słowa przesunął się na fotelu w stronę biblioteczki, wziął pudełko chusteczek i podał je Caitlyn.

– Przepraszam – wyszeptała.

– Proszę nie przepraszać. Strata dziecka to ciężkie przeżycie.

– To piekło. – Osuszyła chusteczką kąciki oczu. – Czy ma pan dzieci, doktorze Hunt?

– Nie. – Rebeka nigdy nie chciała mieć dzieci. To również przyczyniło się do rozpadu ich małżeństwa.

– Więc nawet nie może pan sobie wyobrazić, co wycierpiałam. Ból, rozpacz, poczucie winy. Codziennie rano budzę się, myślę o niej i żałuję, że to nie ja umarłam. Chętnie oddałabym za nią swoje życie. – Oczy miała już zupełnie suche, w zaciśniętej pięści trzymała zmiętą chusteczkę. – Ale los nie dał mi wyboru, a mój mąż… – Wypuściła powietrze i wyraźnie się napięła. – Mój mąż zamierzał oskarżyć mnie o przyczynienie się do śmierci dziecka. Wyobraża pan sobie? Tak jakbym… jakbym zabiła córkę, naszą córkę.

– Nie rozumiem.

– Ja też! – Poderwała się. – Twierdził, że dopuściłam się zaniedbania… że nie pojechałam do szpitala na czas, że byłam zbyt zaabsorbowana sobą. To niedorzeczne. Miałam wtedy skręcony nadgarstek, ale nie przeszkadzało mi to, mogłam normalnie opiekować się córką. Tylko że… to wyglądało na zwykłą grypę i… gdy dotarłam do szpitala… – Zamilkła. Utkwiła spojrzenie w oknie, jakby zahipnotyzowana przez gołębia siedzącego na dachu sąsiedniego budynku. Słońce ślizgało się po jej ciemnych lokach, podkreślając ich czerwonawy odcień. – Było za późno. Josh mnie obwiniał. Sama się obwiniałam. Powinnam była przywieźć ją wcześniej, ale nie wiedziałam. – Oderwała wzrok od okna. – Umarł przekonany, że celowo naraziłam życie naszego dziecka. Rozmawiałam o tym wszystkim z doktor Wade, o wszystkim… z wyjątkiem tego oskarżenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Josh przygotowuje pozew. – Opadła na kanapę, spojrzała na zegarek i powiedziała. – Chyba powinnam już iść.

– Nie mam jeszcze wielu pacjentów.

– Może powinnam tu przysłać resztę swojej rodziny. Pan i jeszcze pięciu innych psychologów miałoby zajęcie do końca życia!

Uśmiechnął się niby z niedowierzaniem. Zdjął okulary i przetarł szkła.

– Jeśli zadzwoni doktor Wade, proszę ją pozdrowić. – Wrzuciła zmiętą chusteczkę do kosza.

– Jeśli tylko zadzwoni – obiecał. Zrobiło mu się głupio, że tak ją oszukuje. Zresztą ostatnio nic innego nie robił, tylko wciąż rozmijał się z prawdą, naciągał, kręcił. Ale trudno, cel uświęca środki.

Caitlyn wypełniła czek i podała mu.

– Zwrócę pieniądze, jak tylko przyjdzie wypłata z ubezpieczenia – zapewnił, dręczony wyrzutami sumienia.

– W porządku. – Jej nieśmiały uśmiech przyprawił go o szybsze bicie serca. – Dziękuję, doktorze Hunt.

– Adamie – poprawił. – Po co te formalności.

– Zatem dziękuję, Adamie. – Skinęła szybko głową. Stał w drzwiach gabinetu i patrzył, jak zbiega po schodach, nie oglądając się ani razu. Boże, co za intrygująca kobieta. Piękna, bystra i tak udręczona!

Spojrzał na czek, na jej podpis. Zaczynała mu ufać.

Sumienie przypuściło kolejny ostry atak. Może babcia miała rację. Może nic nie usprawiedliwia kłamstwa. Teraz miał do wyboru: albo od razu podrzeć czek, albo wykorzystać go do zdobycia kolejnych informacji na temat Caitlyn Montgomery, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o Rebece. Nie wahał się nawet przez moment, złożył czek i wsunął do portfela.


Atropos siedziała z zamkniętymi oczami przy stole w swoim zaciszu. Potrzebowała spokoju. Odpoczynku. Wściekłość dopadła ją jak dzikie zwierzę, szarpała, drapała pazurami. Atropos musiała się uspokoić. Myślała o lodzie i śniegu. O tej chwili, kiedy jej ciężka praca zostanie wreszcie zakończona. Spokojnej, słodkiej chwili. Powoli, począwszy od palców u nóg, zaczęła rozluźniać wszystkie mięśnie, nogi, ręce i ramiona stały się wiotkie, twarz odprężona, a umysł czysty.

Musi być opanowana. Nieludzko opanowana. Nie może pozwolić sobie na błąd. Nie teraz… Nie po tylu latach przygotowań.

Odzyskawszy jasność umysłu, wstała i popatrzyła na sporządzone przez siebie drzewo genealogiczne. Jedna z silnych gałęzi należała do Camerona.

Syna.

I ojca.

A teraz również ducha, ale niezbyt świętego.

Zginął za kierownicą swojego porche. Cóż, nie wyrobił się na zakręcie, wjechał w bagno i utonął. Jechał do Copper Biscayne, swojej kochanki. Los sprawił, że w tym dziwnym wypadku Cameron stracił nie tylko życie, ale także jedno jądro. Wyglądało na to, że utracił je, przelatując przez przednią szybę, bo w jego mosznie tkwiły odłamki szkła. Ta informacja nigdy nie przedostała się do prasy; w żadnym z artykułów donoszących o śmierci Camerona, które Atropos tak pracowicie wycinała z gazet, nie wspomniano o utracie jądra. Zdjęcie Camerona zostało pocięte, a potem przyklejone do drzewa. Kolory nieco wyblakły, fotografia przedstawiała Camerona z trójką jego bękartów… Sugar, Dickie Ray i Cricket. Atropos nie miała pewności, czy wszystkie są jego, ale było to możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne.

Tak, Cameron zasłużył na taki koniec.

Kolejna gałąź należała do Charlesa. Najstarszego syna. Cudowny, zawsze grzeczny chłopiec. Sportowiec, absolwent college’u, kształtowany na podobieństwo swego dumnego ojca. Charles od małego był przygotowywany do prowadzenia rodzinnych interesów. Niestety, zginął w przeddzień Święta Dziękczynienia od strzały nieznanego myśliwego. Atropos uśmiechnęła się, patrząc na spreparowaną fotografię Charlesa. Na zdjęciu Charles stał nad swoim trofeum – martwym niedźwiedziem, pierwszym zwierzęciem, które zabił z łuku. Zdjęcie zostało oczywiście pocięte, a potem starannie sklejone. Ale teraz wydawało się, że to niedźwiedź zabił Charlesa.

Idealnie. Oto właściwy porządek rzeczy.

Było wiele innych gałęzi, ale Atropos nie miała czasu delektować się wszystkimi morderstwami. Jeszcze tyle do zrobienia… Zastanawiała się, czy policja lub ktoś z Montgomerych odkrył, że zabójstwa nie były przypadkowe, że były perfekcyjnie zaplanowane i że w każdym z nich kryła się odrobina ironii. Jak łatwo kupić kradziony pistolet i zabijać ofiary z zaskoczenia! Ale przecież nie o to chodziło. Nie chodziło o odebranie życia, ale o sztukę zabijania, o to, by ofiary zdawały sobie sprawę z tego, że giną z jej ręki. Tak, skazani musieli wiedzieć, że ich los został przypieczętowany. Że nie mają żadnych szans. Że już nie uciekną.

To podniecało.

To była sztuka.

To była magia.

To był talent.

Patrząc na drzewo śmierci, poczuła się lepiej. Krew tańczyła jej w żyłach. Serce biło równo i mocno. Drżała z podniecenia w oczekiwaniu na kolejne morderstwo.

Spojrzała jeszcze raz na obcięty tułów Josha Bandeaux. Ziemia nie nosiła nigdy gorszego łajdaka. Zasługiwał na coś dużo gorszego niż to, co go spotkało. A głupi policjanci nawet nie wiedzą jeszcze, czy został zabity, czy popełnił samobójstwo. Jednak to irytujące. Trochę rozgłosu zaspokoiłoby jej potrzebę uznania… potrzebę, która zawsze ją napędzała. Ale te nędzne wycinki, które zebrała, nie były warte jej czynów.

Znów spojrzała na drzewo. Wkrótce zapełnią się jego powyginane, złowieszcze gałęzie. Czas mijał. A jeszcze tyle do zrobienia. Cicho, miękko podeszła do biurka i wyjęła z szuflady fotografie. Ostrożnie, jakby to była delikatna talia tarota, potasowała je i rozłożyła na biurku zdjęciem do dołu.