– Serce?

– Uhm. Dławica?

– Dławica piersiowa – uściśliła Hannah, oderwawszy się na moment od czasopisma. – Ból wieńcowy.

– A nitrogliceryna? Nie pomogła?

– Nie tym razem.

Lucille westchnęła ciężko i splotła dłonie.

– Tym razem nic nie zadziałało, więc zadzwoniłam po pogotowie. – Czuła się winna, więc unikała wzroku Caitlyn. Spuściła oczy i siedziała wpatrzona w stolik. – Nic nie pomogło. Miała duszności i skarżyła się na ból. Zaprowadziłam ją do łóżka, podałam lekarstwo, ale jej wciąż się pogarszało. – Zacisnęła usta i potrząsnęła głową. – Zadzwoniłam do doktora Fellersa, ale nie odbierał. Wasza matka była okropnie zdenerwowana i bardzo ją bolało, ale nie chciała, żebym gdziekolwiek dzwoniła. W końcu nie wytrzymałam, zadzwoniłam na pogotowie. Przysłali karetkę.

– Zrobiłaś, co mogłaś – odezwał się Troy.

Hannah przewróciła oczami.

Amanda spojrzała na nią ostrzegawczo, ale najmłodsza siostra nic nie zauważyła.

– Powinnam była wcześniej zadzwonić – wyrzucała sobie Lucille.

– A ty gdzie byłaś, Hannah? – zapytał Troy.

– Nie było mnie – powiedziała ponuro i chwyciła torebkę. – Wychodzę na papierosa.

– Idę z tobą. – Troy sięgnął do kieszeni marynarki i dogonił ją. Szklane drzwi rozsunęły się. Wyszli na zewnątrz i stanęli przy popielniczce.

Caitlyn spojrzała na Amandę.

– Jak się czujesz?

– Tak w ogóle? Po prostu świetnie – odpowiedziała Amanda z ironią. – To był koszmarny tydzień.

Caitlyn musiała się z nią zgodzić, ale gdy przez mgłę zaczęły się sączyć pierwsze promienie świtu, opanowało ją dręczące przeczucie, że będzie jeszcze gorzej.


Musiał działać szybko.

Adam wśliznął się do gabinetu i dokładnie zamknął za sobą drzwi. Coś przeoczył, był tego pewien. Choć przeszukał już każdy kąt, zamierzał zrobić to jeszcze raz, zajrzeć w każdą szparę, zerwać tę cholerną podłogę, jeśli będzie trzeba. Czasu miał coraz mniej.

Boisz się. Nie chodzi o Rebekę, ale o Caitlyn. Przyznaj się, Hunt, jesteś poważnie zainteresowany, i to nie tylko zawodowo.

Zignorował tę myśl i zabrał się do roboty. Zajrzał wszędzie. Sprawdził szuflady, kartoteki, półki z książkami, stoliki, a nawet obicia kanapy i krzeseł. Zajrzał do szafy, do doniczek, za obrazy, które zdjął ze ścian, i do kieszeni wszystkich ubrań, które znalazł w szafie.

Zrolował dywan, przeszukał łazienkę i gdy na wschodzie zaczęło budzić się słońce, prawie dał za wygraną. Jeśli na twardym dysku nie było informacji, których szukał, to koniec. Coś go jednak dręczyło, coś się tu nie zgadzało. Usiadł na kanapie i rozejrzał się jeszcze raz, przypominając sobie, gdzie stały meble, gdy wszedł tu po raz pierwszy. Zastanowił się nad rzeczami, które stąd wyrzucił… coś mu nie pasowało.

Myśl, Hunt, myśl!

Jeszcze raz spojrzał na biurko, zlustrował całe wnętrze. Meble były nowe. Zrobione tak, żeby wyglądały na starsze, ale kupiono je w ciągu ostatnich kilku lat. Poza kilkoma książkami, parą butów, kurtką i plecakiem wszystkie rzeczy były dość nowe.

No i co z tego?

Zirytowany usiadł w kącie kanapy, tam gdzie zawsze siadała Caitlyn. Wydawało mu się, że czuje zapach jej perfum i serce zaczęło mu mocniej bić. Miała w sobie niewinność i erotyzm. Kusząca mieszanka.

To głupie, głupie, głupie. Jego zauroczenie Caitlyn to jakaś potworna pomyłka. Klęska zawodowa. Katastrofa osobista. Wiedział o tym, ale nie mógł się oprzeć jej urokowi. Lubił na nią patrzeć, kiedy zmagała się z gwałtownymi emocjami, kiedy usiłowała trzymać rezon i śmiechem pokrywała zdenerwowanie. Podobał mu się jej seksowny uśmiech, zmysłowe ruchy. A przede wszystkim czuł, że w głębi, pod pokładami strachu i niepokoju, kryje się inteligentna, bystra, myśląca kobieta. Szkoda, że Caitlyn tak rzadko pozwalała jej dojść do głosu.

Idiota! Nie miał czasu na romans, a już na pewno, nie z kimś tak skomplikowanym jak Caitlyn Bandeaux. Policja zaczęła już węszyć wokół niego, pytali o Rebekę. Jeszcze kilka dni, a może godzin i zorientują się, że podnajmuje jej gabinet i korzysta z jej sprzętu. Wtedy będzie musiał się tłumaczyć. Jej zniknięcie zostanie oficjalnie zaprotokołowane, zaplombują gabinet i dom. Zaczną śledztwo, będą mu się podejrzliwie przyglądać. Miałby ograniczoną swobodę działania. A przecież to on powinien odnaleźć Rebekę.

Mieszkał z nią.

Znał ją.

Rozumiał.

Wiedział, że jest w stanieją znaleźć.

Ale zaczynał się martwić, że może już nie zdążyć. Czas uciekał. Z każdym dniem nabierał pewności, że Rebeka nie żyje.

Co gorsza, miał złowieszcze przeczucie, że jej zniknięcie jest w jakiś sposób związane z Caitlyn Montgomery Bandeaux.

Rozdział 21

Nie wiem, gdzie ona jest – powiedziała Sugar, stojąc w drzwiach. Caesarina warczała ostrzegawczo.

– Ale Christina Biscayne mieszka tutaj?

Sugar przytaknęła. Nie lubiła policjantów. Nie ufała im. Ale detektyw Reed wyglądał inaczej, miał surową, męską urodę i badawcze spojrzenie. Nie to co ten gburowaty szczyl, który przesłuchiwał ją po śmierci Josha. Tamten gliniarz to dzieciak, a ten to zdecydowanie mężczyzna. Przyszedł z kobietą – jędrne ciało, wyzywające spojrzenie i naprawdę fatalna fryzura.

– Cricket jest dorosła. Czasami nie wraca do domu.

– Będzie później?

– Kto to wie? Mam nadzieję, że tak.

– Nie chodzi do pracy? – zapytała policjantka.

– Chodzi. Na różne godziny.

Wydawało się, że chcą jeszcze o coś zapytać, ale tylko poprosili, żeby Cricket, jeśli się zjawi, zadzwoniła na policję. Sugar stała w drzwiach, patrząc jak detektyw Reed wsiada do samochodu. Ładnie się poruszał. Gdy szedł, stawiając długie, lekkie kroki, spodnie opinały mu się na naprężonych pośladkach. Będąc już w samochodzie, założył ciemne okulary, takie, jakie noszą piloci samolotów. Właściwie nie był przystojny, nie miał hollywoodzkiej urody, ale było w nim coś naturalnie seksownego i męskiego. Policjantka zapaliła papierosa, cofnęła samochód, dodała gazu i z hukiem popędziła wyboistą drogą, zostawiając za sobą tuman kurzu. Sugar wciąż stała w drzwiach, zadając sobie pytanie, gdzie, do diabła, jest jej siostra.


Gdzie ja, do diabła, jestem? Zimno, mokro, ciemno… leżę chyba na jakimś klepisku. Cricket nie mogła się ruszyć, nie mogła unieść głowy, nie miała pojęcia, jak długo już tu jest. Ręce związane z tyłu, nogi spętane, usta zaklejone taśmą. Zresztą i tak nie mogłaby nic zrobić. Odkąd ją tu przywieziono jej własnym samochodem i przewieziono dziecięcym wózkiem do tej brudnej, śmierdzącej dziury w ziemi, była oszołomiona narkotykami, niezdolna do żadnego ruchu. Pod drzwiami widziała błyski światła, gdy jej porywaczka, która mówiła o sobie: Atropos, wychodziła ze swojego pokoju. Godziny – a może dni – mijały. Cricket nie wiedziała dokładnie, ile czasu leży w tej zapomnianej piwnicy.

– Znowu się obudziłaś?

Drgnęła przestraszona. Nie słyszała kroków.

– No cóż, to już długo nie potrwa, prawda?

Goń się, suko! W głowie Cricket panował chaos. Albo bardzo długo spała, albo została czymś ogłuszona. Paliło ją pragnienie i chyba się zmoczyła… pamięta, że chciało jej się siusiu, a teraz już nie…

Zabiłaby tę sukę, ale nie miała ani możliwości, ani siły. Za każdym razem, gdy odzyskiwała jasność umysłu i chciała rzucić się na swoją oprawczynię, nagle ogarniała ją senność. Nafaszerowano ją narkotykami, to pewne. Ale gdyby tylko udało jej się dojść do siebie… ta suka już byłaby trupem. Trupem!

– Proszę. Pomyślałam, że możesz czuć się samotna. – Atropos przykucnęła tuż przy niej i włączyła latarkę. Wąski promień światła wydobył z ciemności stare spróchniałe drewno, potłuczone szkło, butelki i coś jakby trutkę na szczury. O nie…

Atropos postawiła na podłodze duży słój. Wydawał się ruszać, oddychać i pęcznieć.

Cricket spociła się cała. Nie mogła oderwać wzroku od słoja. Serce waliło jej nieprzytomnie.

– Patrz! – Atropos skierowała światło latarki prosto na słój. W środku były gniazda pająków i koronkowe nici pajęczyn rojące się od nowo wyklutych malutkich pajączków rozłażących się we wszystkie strony. Stare pająki rozglądały się bacznie, niektóre uniosły przednie odnóża, gotowe pożreć młode innych pająków. – Hodowałam je od tygodni – wyjaśniła Atropos.

Cricket zaczęła się trząść.

Atropos wyjęła z kieszeni mniejszy szklany słoik i zbliżyła go do światła. W środku siedziały owady… świerszcze. Trzy czy cztery ciemne świerszcze.

Na miłość boską!

Atropos ostrożnie odkręciła słoik i peseta wyjęła jednego małego świerszcza. Miotał się, próbował wyrwać, ale nadaremnie. Atropos otworzyła słój z pająkami. Przez krótką dramatyczną chwilę przytrzymała świerszcza nad otwartym słojem, a potem upuściła.

Przerażona Cricket patrzyła. Świerszcz wylądował w pułapce z pajęczyn i przykleił się do nici.

Walczył, ale tylko przez moment.

Pająki rzuciły się do ataku.

Cricket, chora ze strachu, patrzyła, jak walczą. Zwyciężył duży brązowy pająk, zatopił w świerszczu śmiertelny kolec.

Cricket zadygotała. Serce waliło jej jak młotem, żołądek podszedł do gardła.

– Hm, niezbyt miły widok. – Atropos zawiązała wokół słoja splecioną czerwono-czarną nić. – No cóż, przedstawienie skończone. Dobranoc, pchły na noc. Karaluchy pod poduchy, a szczypawy do zabawy.

Przyświecając latarką, weszła na górę po skrzypiących schodach.

Cricket znów ogarnęła ciemność.

Słój z pająkami stał kilka centymetrów od jej twarzy. Nie musiała być geniuszem, żeby domyślić się, jaki los zgotowała jej Atropos. Do oczu napłynęły jej łzy.

A tuż obok, w ciemnościach czaiły się pająki.


Zrobiłaś to?

Usiłowałaś zabić Amandę?

Jechała przez miasto i znów męczył ją ten okropny głos podobny do głosu Kelly. Omal nie przejechała na czerwonym świetle. Włączyła radio, próbując go zagłuszyć. Nie pomogło. Nie dawał jej spokoju.