– Tak, to ja. – Wyprostował się.

– Reuben Montoya z policji w Nowym Orleanie. – Montoya otworzył portfel i Reed spojrzał pobieżnie na odznakę. Wyglądała na prawdziwą. – Słyszałem, że Lucille Vasquez wyjechała z miasta. – Montoya schował odznakę do wewnętrznej kieszeni kurtki.

– Zgadza się. – Reed wskazał mu krzesło. – Pojechała do siostry na Florydę. Szuka pan jej córki, prawda? Marty?

Ciemne oczy Montoi zabłysły, a zaciśnięte usta pobielały.

– Zniknęła sześć miesięcy temu.

– To pańska znajoma?

– Tak – przyznał Montoya. – Bardzo dobra znajoma.

– Rozmawiałem wczoraj wieczorem z jej matką. Od dawna nie widziała Marty i wcale nie wygląda na zaniepokojoną. Chyba raczej czuje się dotknięta jej milczeniem. W każdym razie nie ma pojęcia, gdzie jest jej córka.

– Jest pan tego pewien?

– Mógłbym się założyć o swoją odznakę, że to prawda.

– Cholera! – Montoya zacisnął usta i pogrzebał w kieszeni kurtki, jakby szukał nieistniejącej paczki papierosów. – Sprawdziłem informacje o zaginionych i dowiedziałem się, że w pobliżu wyspy St. Simons wyłowiono ciało kobiety.

– Pomyślał pan, że to może być Marta? Skąd się pan tak szybko o tym dowiedział?

– Postarałem się. – Był bardzo pewny siebie. Hardy. Reed od razu go polubił. – Przywiozłem dokumentację stomatologiczną.

– Ma pan ją przy sobie? – To już zaczynało wyglądać trochę dziwnie.

– Kopię. Ale do identyfikacji wystarczy.

– Czy nie jest pan w to zbyt mocno zaangażowany? – zapytał Reed.

– Niektórym tak się wydaje. Ale się mylą.

– Może powinien pan trochę odpuścić. Spojrzeć na to z perspektywy… A znaleziona kobieta to nie Marta Vasquez.

– Nie? – Odetchnął z ulgą, unosząc szerokie ramiona. – Jest pan pewien?

Reed podsunął mu raport.

– Tak.

Montoya zaczął czytać. Gdy przeszedł do opisu sekcji zwłok Rebeki Wade, twarz mu stężała.

– Chory sukinsyn z niego.

– Albo z niej.

– Kobieta?

– Bardzo możliwe.

– …która obcina ofiarom języki.

– Na to wygląda.

– Cholera! – Montoya dopiero teraz usiadł. – Zetknąłem się już z kilkoma pokręconymi facetami. Dwóch miało naprawdę nieźle porąbane. Jeden mówił o sobie Ojciec John, a drugi nazwał się Wybrańcem. Seryjni zabójcy. Obaj mieli dziwne religijno-sadystyczne odchylenie.

– Nasz zabójca wybiera osoby związane z jedną bogatą rodziną – powiedział Reed. Może warto, by Montoya rzucił na sprawę świeżym okiem. Facet miał spore doświadczenie. Reed czytał o tych seryjnych mordercach z Nowego Orleanu. Niezłe świry. To właśnie Montoya pomógł ich złapać.

– Za godzinę miałem jechać do St. Simons, żeby to sprawdzić. – Wskazał na raport.

– Mogę się z panem zabrać? – zapytał Montoya.

– To chyba niezły pomysł. – Reed pomyślał, że przyda mu się wszelka pomoc. Ktokolwiek wykańczał Montgomerych, robił to niezwykle sprawnie i coraz bardziej zwiększał tempo. – Nasza ostatnia ofiara nie wygląda zbyt dobrze – dodał. – Przeleżała trochę w wodzie.

– Nie ma problemu.

Reed spojrzał Montoi prosto w oczy, ale ten nie odwrócił wzroku. Nawet nie mrugnął. Nada się. Tropiąc tych zabójców, niejedno już widział.

– Zabieram pana.

– Co Rebeka Wade ma wspólnego z rodziną Montgomerych?

Reed opowiedział mu o jej powiązaniach z Caitlyn Montgomery Bandeaux, gdy z korytarza dobiegły ich szybkie kroki Morrisette. Wpadła do pokoju uśmiechnięta jak kot, który dobrał się do śmietanki.

– Zgadnij, co mam!

– Poza negatywnym nastawieniem do świata?

– Uważaj, Reed, bo nie dam ci papierka, na który tak czekasz. Podpisanego przez samą świątobliwość, sędziego Ronalda Gillette.

– Nakaz przeszukania domu? – Reed sięgnął już po marynarkę.

– Podpisany, opieczętowany i – rzuciła cholerny papier na biurko – oficjalnie dostarczony.

– Chodźmy. – Reed wyszedł zza biurka i wskazał na gościa. – Detektyw Reuben Montoya z policji w Nowym Orleanie, detektyw Sylvie Morrisette.

– Oddelegowany czy na stałe? – zapytała, mierząc wzrokiem młodszego policjanta. Jezu, co się z nią dzieje? Miała już czterech mężów, a sądząc po jej zachowaniu, rozgląda się za mężem numer pięć. Jako zaprzysiężony kawaler, Reed nie rozumiał, czemu koniecznie chciała pędzić do ołtarza z każdym nowym facetem.

– Montoya szuka Marty Vasquez.

– Tej od Lucille, córki pokojówki Montgomerych? – zapytała.

– Właśnie.

– Tak myślałam. – Sylvie pokiwała głową. – Może chce pan z nami iść? – spytała, przeczesując palcami sterczące włosy.

– Już go zaprosiłem – powiedział Reed, gdy schodzili po schodach. Może dzięki Montoi zdołają wyjaśnić nagły wyjazd Lucille. Trochę to podejrzane, że tak szybko zwinęła manatki, ale instynkt mówił Reedowi, że staruszka jest niewinna.

– Może zniknięcie Marty wiąże się z waszą sprawą – zastanawiał się Montoya.

– Być może – przytaknął Reed, choć nie bardzo w to wierzył. – Ale ona nie należy do rodziny. Nasz morderca skupia się na członkach klanu.

– Rebeka Wade jest wyjątkiem, jeśli jej śmierć ma cokolwiek wspólnego z tą sprawą. – Morrisette przestała interesować się gościem, skupiła się znów na śledztwie. Reed otworzył jej drzwi. Na ten przejaw rycerskości przewróciła oczami i mruknęła cicho: „Daruj sobie”. Wyszli na rozpaloną ulicę.

– Może pan pojechać z nami jednym samochodem, Reed wszystko panu opowie.

A ty będziesz pożądliwym wzrokiem lustrować towar, pomyślał Reed, ale nie odezwał się. Dobrze, że zdobyli nakaz, wreszcie będzie mógł zajrzeć do domu pani Bandeaux. Zobaczyć, jakiego trupa trzyma w szafie.


– …więc nie chcę, żebyś sama z kimkolwiek rozmawiała – powiedział Marvin Wilder, odprowadzając Caitlyn do drzwi swojego gabinetu. Był niskim mężczyzną, chyba szerszym niż wyższym. Jego biała czupryna wyraźnie kontrastowała z naturalną opalenizną. W gabinecie więcej miał trofeów golfowych niż dyplomów.

Po spotkaniu Caitlyn wcale nie czuła się lepiej. Miała dość milczenia, wolałaby zrzucić z siebie ten ciężar, ale adwokat radził jej trzymać język za zębami.

– Nie przekazujmy policji żadnych nowych informacji, dopóki nie wróci ci pamięć. Na razie nic nikomu nie mów. Ani policji, ani prasie, nikomu.

– A mojej rodzinie? – zapytała. – Albo psychologowi?

– Caitlyn, proszę, wstrzymaj się kilka dni. Daj mi trochę czasu, żebym zajął się tą sprawą. Znam prokuratora okręgowego. Pozwól, że najpierw porozmawiam z Kathy Okano i zobaczę, na czym stoimy. Poczekajmy.

Poczekajmy, dobre sobie! A tymczasem policja depcze jej po piętach. Przypomniała sobie detektywa Reeda stojącego w progu, jego przenikliwy, zimny wzrok. Któregoś dnia spotkała go w kawiarni niedaleko domu. Jakby nigdy nie zamawiał precla. W pobliżu jej domu. Jasne. Śledził ją, nic dziwnego, że czuła się obserwowana.

Ale czy zabawiałby się w głuche telefony?

Udawałby dziecko?

Nie, na pewno nie.

Był nieustępliwy, zgadza się, a w razie potrzeby byłby może zdolny nagiąć prawo, ale nie zniżyłby się do takich chwytów.

Wyszła z biura prawnika, wsiadła do samochodu. Minęła gabinet Adama – niegdyś Rebeki. Dziwne, że z niego korzystał. Kelly miała rację. Caitlyn czasami czuła, że Adam nie jest względem niej uczciwy, że coś ukrywa. Czasami znów miała wrażenie, że jest z nią absolutnie szczery. Tak czy inaczej, fascynował ją i pociągał. Był w nim dziwny niepokój, skrywana niecierpliwość… ale to tylko dodawało mu uroku.

Ty naprawdę jesteś wariatką, nie? Gorzej – romantyczną wariatką. Co ty o nim wiesz? Nic. Nic poza tym, co sam ci powiedział.

Dręczona myślami, wyjechała za miasto. Wciąż nie miała wiadomości od Hannah. Zadzwoniła do Troya, który przypomniał jej, że gdy najmłodsza siostra ma problemy, zachowuje się jak ranne zwierzę, które chce w samotności lizać swoje rany. Ale Caitlyn to nie przekonało. Postanowiła zatelefonować do Amandy.

– Mnie też się to nie podoba. – Pojechałabym tam dzisiaj po południu, ale mam kupę roboty. Muszę się też spotkać z pastorem w sprawie pogrzebu mamy. Boże, możesz w to uwierzyć? – Amanda westchnęła. – Spróbuję później tam pojechać… o cholera, mam odebrać Iana z lotniska. Ale potem zajrzę do niej.

– Nie martw się. Jeśli Hannah się do mnie nie odezwie, pojadę do niej po spotkaniu z Wilderem.

– Zadzwoń do mnie później. Tak czy inaczej, chciałabym się dowiedzieć, co powie Marvin. A tymczasem miejmy nadzieję, że Hannah się odezwie. – Głos Amandy drżał lekko ze zdenerwowania. – Zażądałabym policyjnej ochrony, ale wszyscy policjanci to kutasy. Powinniśmy wynająć prywatnych ochroniarzy. Mam zamiar powiedzieć o tym Troyowi, a jeśli nie będzie chciał ruszyć wspólnego majątku, to sama zapłacę za ochronę. Boże, Caitlyn, nie możemy dać się wystrzelać jak kaczki. Ale… no nic, jestem pewna, że u Hannah wszystko w porządku.

Caitlyn znów zadzwoniła do Troya, ale go nie zastała.

Opryskliwa sekretarka twierdziła, że Troy jest na zebraniu i nie można mu przeszkadzać. Więc Caitlyn została z problemem sama. Jechała do Oak Hill, mając nadzieję, że zastanie Hannah całą i zdrową.


Skrzynkę na listy oplatały pajęczyny. Brama była zamknięta na gruby, zardzewiały łańcuch. Ale zamek wyglądał na nowy, a w błocie Adam zauważył świeże ślady opon. Jeszcze raz sprawdził adres. To tutaj, na pewno. Nakłonił Caitlyn, żeby powiedziała mu, gdzie mieszka Kelly. Zgodziła się niechętnie. Nie pamiętała adresu, ale jej opis okazał się wystarczająco dokładny. Sprawdził w urzędzie powiatowym, przeprowadził śledztwo i dowiedział się, że dom został wynajęty przez Kacie Griffin. Od niezbyt dyskretnej recepcjonistki dowiedział się, że czeki przychodziły regularnie jak w zegarku.

No, to do roboty! Wziął ze sobą swoje wytrychy, zamek był na sprężynę i nie stanowił wielkiego wyzwania dla kogoś, kto w dzieciństwie pobierał nauki na ulicy. Otwieranie zamków, uruchamianie samochodów przez zwarcie kabli, wchodzenie i wychodzenie niepostrzeżenie z domu – miał to w małym palcu. Raz omal nie wpadł. Kiedy o wszystkim dowiedziała się babcia, zaciągnęła go do starszego brata, który był żołnierzem żandarmerii wojskowej. Brat zagroził, że odda Adama w ręce policji. Babcia dała mu jednak jeszcze jedną szansę, ale ku przestrodze zabrała go do więzienia stanowego i oprowadziła po wszystkich piętrach. Buczenie i gwizdy, metalowe kraty, drut kolczasty i strażnicy na wartowni… Mały Adaś doszedł do wniosku, że warto porzucić drogę występku.