Jednak stare, nieco zapomniane umiejętności znów się przydały.

Zgrabnie otworzył bramę i zdecydował, że nie będzie wjeżdżał do środka samochodem. Nie chciał znaleźć się w pułapce, zresztą samochód przed domem zdradzałby jego obecność.

Mając to na uwadze, zaparkował prawie kilometr od domu, w nieczynnej żwirowni, i pobiegł z powrotem do starej bramy. Wśliznął się na podwórko i poszedł żwirową ścieżką, która składała się z dwóch bruzd i rosnących między nimi chwastów. Dąb i sosna rzucały cień na dróżkę. Gdzieniegdzie trawa i chwasty były przygięte. Może Kelly czy też Kacie jest przypadkiem w domu?

Co wtedy?

Możliwe, że to ona zabija.

Ludzie padają jak muchy.

Kimkolwiek jest, na pewno nie chce zostać zdemaskowana, chce chronić swoją prywatność, na którą tak ciężko pracowała. Przeszedł go dreszcz, jakby gdzieś w pobliżu czaiło się zło. Skręcił i zobaczył dom. Nienadzwyczajny. Przynajmniej nie według standardów Montgomerych. Otoczony drzewami, z widokiem na rzekę. Musiał mieć jakieś sto lat, może nawet więcej. Pomalowano go na zielono i brązowo, ale kolory dawno wyblakły. Wyglądał jak mały domek do wypadów na ryby czy polowanie.

Zapukał do frontowych drzwi. Jeśli ktoś je otworzy, Adam będzie szczery i powie, że szuka Kacie, mając nadzieję, że nikogo nie zirytuje i nie zostanie zastrzelony. Ona może być morderczynią, pamiętaj o tym. I nie licz na to, że jest słabą kobietą. Ona umie zabijać.

Zapukał jeszcze raz. Czekał. W napięciu nasłuchiwał, czy z domu nie dobiegają jakieś dźwięki.

Nie słyszał jednak nic poza szumem wiatru w koronach drzew, pluskiem rzeki i pokrzykiwaniem ptaków.

Ostrożnie okrążył nieduży dom, próbując zajrzeć przez okna, ale większość żaluzji była opuszczona. Między żaluzjami a brudnymi szybami wisiały pajęczyny i martwe owady. Jeśli Kelly Montgomery tu mieszka, to straszna z niej fleja. Drzwi frontowe były zaryglowane, nieduże drzwi do garażu w przybudówce też. Za domem, koło werandy zauważył ślady butów i niedopałki papierosów. Ktoś tu był niedawno.

Cicho wszedł po dwóch schodkach, podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem. Sprawdził drzwi werandy. Zamknięte, ale on przecież miał wytrych.

Powoli otworzył drzwi. Potem, powtarzając sobie, że nie jest pospolitym włamywaczem i złodziejem, wszedł do środka.

Odczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Mieszkanie było strasznie zaniedbane. Pachniało kurzem, pleśnią i dymem. W zrujnowanym kominku z cegieł została kupka popiołu. W oknach wisiały stare, spłowiałe zasłony, na obdrapanych ścianach nie dostrzegł ani jednego obrazu.

Miał uwierzyć, że Kelly Montgomery, rozpieszczona, samowolna i bogata, mieszka tutaj i dojeżdża stąd do pracy?

Nigdy w życiu.

Za nic w to nie uwierzy.

Podszedł do biurka. Telefon mrugał czerwoną lampką. Obok stało zdjęcie małej córeczki Caitlyn, Jamie. Jedyny ukłon Kelly w stronę rodziny? A może coś zupełnie innego? Czuł, że kryje się w tym tajemnica. Coś przeoczył, coś mu się wymykało. Miał takie wrażenie już od jakiegoś czasu, ale ostatnio się nasiliło, a potem, wczorajszej nocy… Jezu, co on sobie myślał?

Nic nie myślałeś. Pozwoliłeś, żeby twój fiut za ciebie myślał.

Włączył sekretarkę, poczekał, aż taśma się przewinie, i usłyszał wiadomość od Caitlyn, tę, którą zostawiła wczoraj w nocy. Potem odsłuchał wiadomość od samego siebie. Było to dość osobliwe uczucie.

Skrzywił się.

Przez moment obleciał go strach. Rozejrzał się po ścianach i po suficie, jakby spodziewał się znaleźć miniaturowe kamery albo podsłuch. Jakby podejrzewał, że został tu zwabiony, a teraz zostanie sfilmowany i dokładnie zbadany. Ale po co? O co tu, do diabła, chodzi?

Przemknęło mu przez głowę wspomnienie wczorajszej nocy. Jak to się stało, że dał się ponieść; jak to się stało, że się z nią kochał? Skrzywił się namyśl o swojej obłudzie. Ryzykował wszystko. Swoją pracę. Swój honor. Swoje cholerne małżeństwo, jakiekolwiek ono było. A wszystko dla małego bara-bara. Odruchowo potarł serdeczny palec lewej ręki i wyczuł na nim wgłębienie, wciąż widoczne, choć już od dawna nie nosił obrączki. Jak mógł się tak zapomnieć?

Bo ta kobieta cię pociąga. Zaintrygowała cię. Spójrz prawdzie w oczy, zakochałeś się. Ona jest tajemnicą, Hunt, a to jest coś, co lubisz. Pomyśl o Rebece. Nieprzewidywalna, fascynująca kobieta, która dała ci kilka chwil radości i lata cierpień. A teraz, chcąc odnaleźć Rebekę, odkrył inną kobietę, dużo bardziej skomplikowaną i chyba jeszcze bardziej niebezpieczną.

Przeszedł się po pokojach. Skórzana kanapa, stolik, zakurzony telewizor. Sypialnia ze starym żelaznym łóżkiem i starą kołdrą, łazienka, w której znajdowały się jedynie podstawowe rzeczy: kostka mydła, pasta do zębów, resztka szamponu i małe pudełko tamponów. Kilka ręczników. W kuchni odkrył trzy butelki dietetycznej coli i butelkę keczupu w lodówce, poza tym paczkę chipsów kukurydzianych, puszkę tuńczyka i dopiero co napoczęty słoik masła orzechowego. Kilka talerzy, każdy z innej parafii, zbieranina sztućców, całkiem jak z wyprzedaży garażowych. Miał uwierzyć, że spadkobierczyni fortuny chciałaby nazywać takie miejsce swoim domem?

Nikt nie nazwałby tego miejsca domem.

Może poza szczurami, wężami i termitami, które na pewno kryły się w zakamarkach, przemykały pod podłogą, pełzały wokół fundamentów.

Podszedł do biurka i otworzył szufladę. Niewiele tam znalazł, tylko kilka zdjęć… wszystkie przedstawiały członków rodziny Montgomerych. Więc ktoś tutaj bywał. Ktoś związany z Caitlyn. Rozejrzał się po raz ostatni i wyszedł tą samą drogą, którą przyszedł. Nie znalazł nic istotnego, nic co pomogłoby mu odnaleźć Rebekę.

W końcu pójdzie na policję. Nie ma innego wyjścia. Jakoś zniesie te ich sceptyczne, podejrzliwe spojrzenia. Musi powiedzieć im o Rebece.

Poza tym była jeszcze Caitlyn. Piękna, tajemnicza Caitlyn. Co, do diabła, miał z nią zrobić?


Sugar otworzyła łzawiące oczy. Było ciemno, leżała w łóżku… ale nie w swoim. Usłyszała cichą muzykę. Piosenkę… znała ją. Co to było? Może słyszała ją w klubie?


Wyglądając jak tramp,


Nie mogła się ruszyć? W głowie miała zamęt? Co się dzieje?


jak filmowy wamp.


Def Lepard. Tak, Def Lepard, Posyp mnie cukrem czy jakoś tak. Co jest, do diabła? Zmrużyła oczy, postarała się zebrać myśli. Przez firanki, poruszane lekkim podmuchem, wpadało do pokoju światło księżyca. Skądś… może z ogrodu?… dolatywał zapach wiciokrzewu. Leżała na plecach na miękkim łóżku, naga… zaraz… nie mogła się ruszać, mąciło jej się w głowie. Widziała nieostro, obraz falował zniekształcony. Nieźle! Jak po LSD. Spróbowała się przekręcić, ale nie dała rady. W końcu uprzytomniła sobie, że jest skrępowana, przywiązana do łóżka. Nogi miała rozsunięte, obie ręce unieruchomione za głową.

Co do diabła?

Poruszyła się i nagle zrozumiała, że nie jest sama. Cholera! Odwróciła głowę i zobaczyła… Jezu! Sugar szarpnęła się w panice. Cricket, też naga, leżała na plecach, głowę miała przekrzywioną na bok i patrzyła na Sugar pustymi oczami. Całe jej ciało pokryte było bliznami, jakimiś krostami czy ukąszeniami…

Sugar chciała krzyknąć, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Spróbowała naprężyć mięśnie, ale na próżno. Widocznie jest otumaniona narkotykami. Usłyszała jakiś ruch, ktoś stanął w nogach łóżka. Sugar rozpoznała swoją oprawczynię. W jej oczach ujrzała wyrok. Straciła wszelką nadzieję.

– Obudziłaś się. Razem z tą dziwką, twoją siostrą, czekałyśmy na ciebie. Wiesz, kim jestem?

Jasne, że wiem, ty suko.

– Jestem Atropos. Jedna z trzech bogiń losu. I tak nie zrozumiesz, kretynko, ale chciałam, żebyś wiedziała. Obserwowałam cię, widziałam, co zrobiłaś… o, tak.

Ogarnął ją zimny strach. Wiedziała. O Boże, wiedziała o jej kochanku. To ona nękała ją tymi telefonami. To ona ją prześladowała.

– Od dawna chciałaś być jedną z Montgomerych, teraz możesz. Wiesz, gdzie jesteś? Domyślasz się?

Co to za chora gra?

– Oak Hill. Zawsze chciałaś zobaczyć, jak tu jest, prawda? I oto jesteś. I możesz tu zostać. – Atropos powoli wyszła z cienia. Podeszła do stołu i podniosła słoik. Miała na dłoniach rękawiczki. – Koniec zgadywanek. Na początek miód, żeby mieć pewność, że reszta się przyklei.

Reszta? Reszta czego? Przerażona Sugar dyszała ciężko. Jezu, to jakiś koszmar. Ta chora suka zabiła Cricket, a teraz… a teraz… Sugar nie czuła lepkiej substancji pokrywającej jej skórę, ściekającej między nogami, po piersiach, wargach i włosach. Myśli jej się plątały. To nie może być prawda. To szaleństwo. Okropny sen.

– Sugar. Takie słodkie imię. Daje tyle możliwości.

Idź do diabła!

Usłyszała szelest rozrywanego papieru. Atropos stanęła nad nią z ogromną torbą. Przechyliła ją i biały cukier zaczął sypać się na Sugar.

– Takie słodkie imię – powiedziała Atropos i zanuciła:


Niewinna panienko


Sugar chciała krzyczeć. Wrzeszczeć. Nabluzgać tej strasznej, chorej kobiecie. Ale mogła tylko patrzeć.


Posyp mnie cukrem


Jedna torba to za mało. Atropos otworzyła kolejną i nie przestawała sypać, na łóżko, na Cricket, na Sugar. Mówiła coś o owadach i pająkach, o tkankach miękkich, o tym, że Sugar jest dziwką. Szum słodkich kryształków zagłuszał jej słowa. Cukier sypał się na Sugar, na jej włosy, ręce, na całe ciało, wreszcie na twarz. Zachłysnęła się, zakrztusiła, wciąż nie dowierzając. Nie, nie, nie!

Proszę, przestań.

Proszę, niech ktoś mi pomoże.

Rozdział 31

Reed żałował, że nie może być w dwóch miejscach jednocześnie. Razem z Montoyą i Morrisette zajechał przed dom Caitlyn Bandeaux, nie zastał jej i zlecił przeszukanie domu dwóm policjantom. Ufał, że Landon i Metzger porządnie wykonają swoją robotę. On tymczasem pojedzie do St. Simons i jeśli doda gazu, to wróci za kilka godzin. Jeżeli przegapi powrót Caitlyn, zajmie się nią później. Miał nadzieję, że znajdą w jej domu narzędzie zbrodni, ale zadowoli się każdym dowodem, który wskaże na związek Caitlyn z morderstwem.