Przyśnił jej się przystojny lotnik, siekący pociskami jej tęczę z kwiatów, uśpioną w czasie zimy. „Uciekaj, Gus, uciekaj. On chce cię zabić!” – krzyczała. Sama też uciekała, ciągnąc za sobą wielki worek na śmieci, wypełniony barwnie opakowanymi prezentami gwiazdkowymi. Odgłos kul padających u jej stóp, obudził ją. Ciężko oddychała, z trudem łapiąc powietrze. Osunęła się na poduszkę, czuła zamęt w głowie, próbując zrozumieć swój sen. Padał deszcz, ciężkie krople bębniły głośno o szyby. Pilotem był oczywiście Patrick. Chciał zabić Gusa, bo ona nosiła się z jakimiś zamiarami. We śnie próbowała chronić Gusa. Dlaczego? Co znaczyła ta torba z prezentami gwiazdkowymi? Wszystkimi owymi prezentami z dawnych lat, które razem z dziewczynkami pakowały z taką miłością, a których nigdy nie miały okazji wręczyć. Kate zupełnie się rozbudziła.

– Cholera!

Od lat nie śnił jej się Patrick, ostatnio rzadko też o nim myślała. Przyśnił jej się chyba w związku z tym, co Ellie opowiedziała o Betsy. Zacisnęła powieki i spróbowała przywołać obraz Patricka. Próbowała wszelkich znanych sobie sztuczek, by go ujrzeć, ale na próżno. Zamiast niego widziała pod zamkniętymi powiekami twarz Gusa. Miał taki łagodny uśmiech, takie troskliwe spojrzenie. Dotyk jego dłoni był też delikatny. Otworzyła gwałtownie oczy na myśl o swoim ostatnim telefonie, kiedy to nikt nie podniósł słuchawki po drugiej stronie. Wyciągnęła rękę spod kołdry i wzięła zegarek. Dobry Boże, dziewiąta godzina! W Nowym Jorku południe. Gus powinien już dawno do niej oddzwonić. Chyba że nie wrócił do domu na noc. Do tej pory zawsze do niej oddzwaniał.

Kate wyskoczyła z łóżka. Nie będzie o tym myślała. Zanim wzięła prysznic, ubrała się i zaparzyła kawę, stworzyła w myślach portret dziewczyny, z którą Gus spędził ostatni wieczór. Miała dwadzieścia sześć, może dwadzieścia osiem lat, pracowała zawodowo, ubrana była w kostium, białą bluzkę, miała pojedynczy sznur pereł, na nogach buty od Bally’ego, paznokcie u rąk polakierowane, swobodną fryzurę. Była zgrabna, wyglądała dobrze we wszystkim. Była śliczna i inteligentna. Jeździła jaskrawoczerwonym porsche, a na drugich, kształtnych nogach, nosiła szpilki. Chodziła z teczką i miała takie doświadczenie w sprawach seksu, że mężczyźni, szczególnie Gus, tracili dla niej głowę po jednej spędzonej z nią nocy. Miała na imię… Gennifer, Gennifer pisane przez G, a nie J. G sprawiało, że była ponad wszystkie Jennifer, zamieszkujące Nowy Jork.

– Cholera! – zaklęła Kate.

Kręciła się po kuchni, szukając czegoś do jedzenia. Pomarszczone jabłka leżały w koszyku chyba od miesiąca. Chleb spleśniał, ser również. Samotny ogórek w pojemniku na warzywa składał się z żółtych, śmierdzących pestek i skórki. W torebce z herbatnikami pełno było małych robaczków, podobnie jak w paczce krakersów. Boże, jak długo to wszystko trzyma? Najwyraźniej musi się udać do sklepu spożywczego, a najlepiej zrobić to właśnie teraz. Weźmie wolny dzień – pojedzie do sklepu, zrobi zakupy, wróci do domu i coś sobie ugotuje. Może nawet upiecze ciasto. Potem usiądzie i wszystko zje. Nie zadzwoni do biura. I nie będzie odbierała żadnych telefonów. Może zrobi krówki z prawoślazem, masłem orzechowym i prawdziwymi orzechami. Albo placek bananowy. Upiecze kurczaka faszerowanego. Starczy jej na cały tydzień. Może ugotuje garnek spaghetti. Podzieli wszystko na porcje i zamrozi. Zje cały placek i krówki. Niech Gennifer, jak jej tam, je fasolkę szparagową i pije jogurt. Ona nie zamierza nikogo usidlać, nie musi być chuda jak szczapa. Jest normalną kobietą, która lubi sobie zjeść.

– Cholera! – mamrotała, wciągając płaszcz przeciwdeszczowy. – Cholera, cholera, cholera!

15

Kiedy Kate wróciła ze sklepu do domu z jedenastoma torbami artykułów spożywczych, usłyszała, jak dzwoni telefon.

– Dzwoń sobie, mam cię w nosie – mruknęła, przystępując do rozpakowywania zakupów. Już wcześniej wyłączyła automatyczną sekretarkę. Jaka była niemądra, głupiutka. I jak bardzo zazdrosna. Wrzucając bezładnie do szafki pudełka płatków śniadaniowych i ryżu, mruczała pod nosem: „Gennifer przez G, Gennifer przez G”. Ta pozbawiona twarzy i nazwiska kobieta w jej myślach szybko nabierała cech indywidualnych, z każdą godziną stawała się piękniejsza, powabniej sza, bardziej wyrafinowana. Była teraz szczupła jak modelka, niewiarygodnie urodziwa, miała pełne, zmysłowe usta i burzę gęstych, lekko kręconych włosów; gdy odrzucała głowę, unosiły się w powietrzu, tworząc ruchomą aureolę.

Upchnąwszy zakupy na półkach, Kate z brzękiem postawiła na kuchni patelnię, żeby przysmażyć mielone mięso do spaghetti. Właśnie myślała o Gusie, kiedy rozległ się ostry dzwonek telefonu. Był z Gennifer przez G, patrząc na nią pożądliwie. Gennifer przez G przeciągnęła się jak kotka, pod cienkim prześcieradłem odznaczały się jej sutki. „Chodź, kochasiu” – zamruczała. „Wiem, czego chcesz. Mamy czas, kochasiu”. Tak, tak, zwraca się do wszystkich właśnie jakoś tak beznadziejnie. Gennifer przez G z pewnością powie coś w rodzaju: „Mamy czas, żeby się trochę… pociupciać…” Nie, nie wyraziłaby się tak. Już prędzej powiedziałaby: „Och, pokochajmy się jeszcze raz”. A Gustaw Stewart, patrząc na nią pożądliwie, spełni jej prośbę. Dwa razy. Ale czy Gennifer przez G będzie zmęczona? Nic podobnego. Wstanie, przeciągnie się, by Gus mógł podziwiać jej sterczące, jędrne piersi, jej idealnie płaski brzuch, jej perfekcyjne pośladki. Może na ten widok jęknie, ukryje głowę w poduszce i poprosi: „Zróbmy to jeszcze raz. Teraz. Zaraz”. Gennifer przez G odrzuci gęste włosy, mrugnie do niego chytrze i powie: „Wszystko zależy od tego, co masz do zaoferowania, kochasiu”. Wtedy on oświadczy: „Co powiesz na dom w Connecticut wart osiem milionów dolarów i cztery miliony na koncie?” Gennifer przez G wygnie się kusząco i rzuci: „Jeśli mówisz prawdę, kochasiu, cała jestem twoja”.

– Ty łobuzie! – krzyknęła Kate, kiedy cebula zaczęła się przypalać. Gwałtownie ją zamieszała. – Powiedziałeś, że rozdzieliłeś pieniądze, powiedziałeś, że nie chcesz tego domu. Ty draniu! Ty wstrętny, śmierdzący draniu!

Zadzwonił telefon. Kate wyłączyła kuchenkę. Nikomu już nie zaufa. Najpierw Patrick, a teraz Gus.

– Zawsze w głębi duszy bałam się, że Patrick mnie kiedyś zdradzi, ale nigdy nie posądzałam ciebie o niewierność, Gusie – zaskomlała. Otworzyła lodówkę i sięgnęła po jedną z butelek wina, które tam wcześniej włożyła. Wino z supermarketu. A jemu wysłała na Gwiazdkę całą skrzynkę Mouton Rothschild rocznik 1924. – No, jeszcze zobaczymy! Gennifer przez G nie będzie piła wina, za które ja zapłaciłam.

Na kuchennym stole wciąż leżała portmonetka, pełna paragonów po wczorajszych zakupach. Kate zaczęła w nich grzebać, aż znalazła ten, o który jej chodziło. Z trudem powstrzymując łzy wykręciła odpowiedni numer, przedstawiła się, podała numer swojego zamówienia i krzyknęła do słuchawki:

– Proszę anulować to zamówienie! Uznać moje konto. Sama kupuj sobie wino, panno Gennifer przez G!

Kate wlała do szklanki biały zinfandel i napiła się łapczywie. Nigdy w życiu nie piła wina o jedenastej rano.

– Cóż, zawsze kiedyś musi być pierwszy raz – mruczała, chodząc z pokoju do pokoju i wyciągając z gniazdek wtyczki telefoniczne.

O wpół do pierwszej skończyła wino, poszła do łazienki i wszystko zwymiotowała. Umyła zęby, podreptała z powrotem do kuchni i od – pieczętowała drugą butelkę zinfandela. O drugiej spróbowała pójść do łazienki, ale dostała torsji, zanim dotarła do drzwi.

– Cholera! – mruknęła, kiedy skończyła rzygać. – Kto to teraz posprząta? Dellaaaa!… A, do diabła z tym.

Idąc do kuchni spojrzała przez ramię na nieporządek, jaki zrobiła pod drzwiami łazienki i niczym prawdziwa Scarlett powiedziała:

– Pomyślę o tym jutro. Może już nigdy nie będę korzystała z tej łazienki. Och, Dello, tak mi ciebie brak. Upiłam się, Patricku. Szkoda, że mnie nie widziałeś. Wszystko wyrzygałam. Dwa razy! – dodała triumfującym tonem. – Gennifer przez G nigdy by nie dostała torsji, nigdy nie straciłaby panowania. Chrzanię to. Słyszysz mnie, Patricku? Przeklinam i jestem pijana. Ale obciach. Nauczyłam się tego słowa od Ellie i jej znajomych. Co sobie teraz o mnie myślisz, Patricku?

Powinna zaparzyć kawę. Przecież gotowała, prawda? Breja, stojąca na kuchni, pachniała smakowicie. Zmieszała się na widok armii butelek, puszek i pudełek na szafce. Może powinna wszystko wyrzucić i zacząć od początku.

– Nie wojno marnować jedzenia – powiedziała, chichocząc. Później, kiedy poczuje się… inaczej, postanowi, co z tym wszystkim zrobić. Teraz musiała się koniecznie napić kawy. Każdy głupi, nawet Gus, potrafi zaparzyć kawę.

Zaczęła płakać, odmierzając kawę do metalowego koszyczka. Połowę wysypała na blat, połowę na podłogę. Spróbowała drugi raz, potem trzeci, nim w koszyku znalazło się dosyć kawy. Zalała wodą pudełko ze spaghetti. Przez chwilę patrzyła na nie, a potem wzruszyła ramionami:

– Komu zależy? Mnie nie.

Znów zachichotała. Podeszła chwiejnym krokiem do jednego z dębowych krzeseł i rozsiadła się na nim, przybierając bardzo nieprzyzwoitą pozę.

– Jestem pijana, jestem pijana, jestem pijana – mamrotała melodyjnie. Poczuła ucisk w żołądku. – Patricku, nienawidzę cię za to, że wyjechałeś i mnie zostawiłeś. Nienawidzę Gusa Stewarta za jego niewierność. Ale kocham ciebie, Dello – powiedziała z płaczem. – Co jest we mnie takiego, że wszyscy mnie porzucają? – Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się z żalu nad sobą. Zawodziła, waląc pięściami w kuchenny stół, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.

– Wynoście się! – krzyknęła. – Nikogo nie zapraszałam. Zostawcie mnie w spokoju.

Dzwonek nadal dzwonił, kawa perkotała.

– Zamknijcie się, boli mnie głowa – mruknęła.

Nagle zaległa cisza; dzwonek u drzwi przestał dzwonić, ostatnia kropla kawy skapnęła do dzbanka.

– Chcę mieć kota!

Wzrok Kate padł na dwie butelki po winie i bałagan, panujący na szafce. Mój Boże, już piąta godzina?