– Masz na myśli ambasadę amerykańską. Jesteś głupi, Siergiej. W takim razie chodźmy.

– Najpierw musisz się ogolić, uczesać i założyć czystą koszulę, dupku!

– Spadaj! – krzyknął Patrick, czując ogarniające go podniecenie. To musi coś znaczyć. To musiało coś znaczyć. Rozpłakał się, kiedy się golił i czesał. Otarł łzy wierzchem dłoni i włożył czystą koszulę. Ręce tak mu drżały, że ledwo zdołał zapiąć guziki. – Boże, proszę, niech stanie się to, czego pragnę.

– No już czas, dupku – rzucił Siergiej przez otwarte drzwi.

– Nie, nie, to ja mówię na ciebie „dupku”, a nie ty na mnie. Przeproś mnie, Siergiej.

– Przepraszam. A jak ja mam wołać na ciebie?

– Spróbuj „kapitanie Starr”. Podoba mi się ten zwrot.

Strażnik splunął na podłogę.

– Ruszaj się – polecił ostrym tonem.

Patrick wyprostował się i udał się za Siergiejem do zimnego pokoju, w którym stał stół i cztery krzesła. Za stołem siedziało dwóch mężczyzn: jeden z nich był najwyraźniej Rosjaninem, drugi – Amerykaninem koło trzydziestki, przystojnym młodzieńcem o jasnych włosach i ciepłych, brązowych oczach, które mu się teraz zaszkliły. Ochrypłym ze wzruszenia głosem spytał:

– Kapitan Starr?

– Na Boga, tak. Tak, jestem Patrick Starr z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. A więc znaleźliście mnie!

– Tak, proszę pana. Pańska rodzina bardzo się ucieszy.

Rosjanin uniósł dłoń.

– Najpierw porozmawiamy.

– Nazywam się David Peterson, a to Władimir Sudnieckij. Proszę usiąść, kapitanie Starr. Mamy do omówienia parę spraw.

Patrick usiadł. Jego oddech stał się płytki. Dlaczego po prostu go stąd nie zabiorą? Teraz, kiedy dowiedzieli się, że tu jest, powinni go zwyczajnie puścić z tym Davidem Petersonem, który był z grubsza w takim wieku, jak on, kiedy dwadzieścia lat temu katapultował się nad Wietnamem. Przestraszył się. Starał się nie skulić na krześle. Wyłączył się i przeniósł do Westfield w New Jersey. Znów był chłopakiem, krążył na rowerze czekając, aż wyjdą koledzy, by pograć z nimi w palanta; jednym uchem słuchał nawoływania ojca. Kącikiem oka dojrzał Kate Anders, wynoszącą przed dom torbę ze śmieciami. Ruszył w jej kierunku.

– Kate, co robisz? Pomóc ci?

Boże, ale była ładna, chyba najładniejsza w całej szkole. Lubił jej uśmiech i grube, jasne warkocze, zawsze przewiązane wstążką w kolorze sukienki. Miała na sobie tę samą sukienkę, co w szkole, w biało – czerwona kratkę, ozdobioną na dole krzyżykami.

– Wybierasz się w sobotę na piknik? Będzie mnóstwo jedzenia, wyścigi i różne takie. Więc jak?

Kate szurała trzewikami po spękanym, betonowym chodniku. Zauważył, że były wypastowane, biała skóra wprost lśniła, a sznurowadła były równie białe, jak czubki bucików.

– Pomyślałem sobie, że gdybyś się zdecydowała, moglibyśmy razem się przejść. Mam zaoszczędzone dwa dolary. Założę się, że coś dla ciebie wygram.

Kate zapłoniła się i dalej kopała nogą szczelinę. Jeśli nie będzie uważała, zedrze skórę z czubków butów.

– Może. Kiedy zrobię wszystko w domu. Tylko, że nie mam pieniędzy. Co możesz dla mnie wygrać? – spytała nieśmiało.

„Może” było prawie równoznaczne z „tak”.

– No wiesz, coś na patyku. Może małpkę, może misia. Coś z tych rzeczy. Matka Jacka będzie sprzedawała hot-dogi. Jack powiedział, że di każdemu z nas po jednym.

– Za darmo? – spytała z niedowierzaniem Kate.

– No pewnie. Postarasz się przyjść? Możemy się spotkać koło furtki. Wstań wcześniej i zrób wszystko, co masz do roboty. Mogę nawet zawieźć cię na piknik na ramie.

– A co będzie, jak wiatr uniesie mi sukienkę? – spytała z nie – pokojem Kate.

– Kurczę, Kate, będziesz ją musiała trzymać. Zresztą nie sądzę, by zerwał się wiatr. Słuchałem prognozy pogody. Przed piknikiem zawsze wcześniej informują, jaka będzie pogoda. Późnym popołudniem mają się odbyć pokazy lotnicze. Jesteś najpiękniejszą dziewczyną w szkole – wypalił znienacka.

Kate zaczerwieniła się jak burak.

– A ty jesteś przystojny. Wszystkie dziewczyny robią do ciebie słodkie oczy. Janie Chalmers marzy, żebyś ją pocałował.

– Nie zamierzam się całować ani z nią, ani z żadną inną dziewczyną. Ale mogę pocałować ciebie, jeśli mi pozwolisz. Pozwolisz mi?

– W usta? Nie wiem. Mam dopiero trzynaście lat. Mama mówi, że nie mogę się umawiać z chłopcami ani ich całować, póki nie skończę osiemnastu lat.

– Czyli dopiero za pięć lat. Nic jej nie mów. Fajnie jest się całować.

– Skąd wiesz? – spytała podejrzliwie Kate. – Z kim się całowałeś? Nie myślałam, że należysz do tych, co całują wszystkie dziewczyny. A więc z kim się całowałeś?

– Przysięgnij, że nikomu nie powiesz.

– Przysięgam – powiedziała z powagą Kate.

– Z Nancy Eggers.

– Z Nancy Eggers! Z Nancy Eggers! Jest od ciebie starsza i ma pryszcze. Dlaczego całowałeś się z Nancy?

– Bo tylko ona pozwoliła mi się pocałować. Chciałem się przekonać, jak to jest. Spodobało mi się. Tobie też się spodoba. Pokażę ci, jak sznurować usta. Nie maluj się szminką.

Kate stanęła na samym skraju krawężnika.

– Nie wolno mi się malować. Zbliż się… – Skinęła na niego, nachyliła się i złożyła na jego ustach wilgotny pocałunek. Potem odskoczyła i pobiegła do domu.

– Ho; ho, widzieliśmy wszystko, Pat! – krzyknęli jego koledzy, którzy schowali się po drugiej stronie ulicy za żywopłotem. – Pat ma dziewczynę, Pat ma dziewczynę. Pat kocha Kate. Kochasz Kate, prawda?

– Zamknij się, Danny, albo dam ci sójkę w bok. No więc jak, gramy w piłkę czy nie?

– Patrick…

– Kapitanie Starr, czy mnie pan słucha?

– Co? – zapytał nieprzytomnie Patrick, wracając z czasów dzieciństwa do pokoju, w którym siedział przy stole naprzeciwko dwóch mężczyzn.

– Proszę mnie uważnie wysłuchać – powiedział David Peterson.

– Powinniśmy stąd pójść. Natychmiast. Nie powinniśmy tu siedzieć i rozmawiać. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, oficerem lotnictwa, zestrzelonym podczas wykonywania zadania, a pan, do cholery, chce ze mną rozmawiać. Do diabła, zabierzcie mnie stąd! – krzyknął wojowniczo Patrick.

– Zamierzam pana stąd zabrać, ale najpierw musimy porozmawiać.

– Dlaczego nie możemy porozmawiać po drodze? – warknął Patrick.

– Bo nie i na razie musi panu wystarczyć ta odpowiedź. Chcę, żeby mi pan powiedział, co zaszło między 1971 a 1973 rokiem, kiedy pana tu przywieziono. Sądzimy, że znalazł się pan tu w siedemdziesiątym czwartym, bo wtedy straciliśmy pański ślad.

– Jak się miewają moi najbliżsi? Uważają mnie za zmarłego? Czy ma pan zdjęcia mojej żony i dzieci? Chcę zobaczyć moją rodzinę.

David Peterson otworzył teczkę i wyciągnął kilka fotografii.

– Zdjęcie maturalne pana córki. Twarze pana bliskich są zaznaczone kółkiem. Pańska córka Betsy zrobiła doktorat. Druga córka, Ellie, jest biegłą księgową. To zdjęcie pańskiej żony, zrobione podczas wręczania świadectwa maturalnego młodszej córce.

Patrickowi napłynęły łzy do oczu. Zbliżył fotografie do twarzy.

– Potrzebne mi okulary – stwierdził. – Mam zepsute zęby, muszę iść do dentysty.

– Zajmiemy się wszystkim. Teraz proszę nam opowiedzieć, co się z panem działo.

– A co pan o mnie wie?

– Nic, kapitanie Starr. Zostałem tu przysłany, bo akurat byłem w ambasadzie amerykańskiej w Moskwie, kiedy otrzymaliśmy wiadomość. Mogłem dotrzeć tu szybciej niż inni. Nie chcemy, by spędził pan tu jedną minutę dłużej, niż to konieczne. Proszę, im prędzej nam pan wszystko powie, tym prędzej będziemy mogli pana stąd zabrać.

– Na początku służby latałem na F-105 thunderchief. Zestrzeliłem cztery samoloty północnowietnamskie, zabrakło mi jednego, by zostać asem. Później latałem na samolotach myśliwsko – szturmowych F-4E phantom II. Brałem udział w misjach, mających na celu bombardowanie i likwidację artylerii przeciwlotniczej, więc nie mogłem zestrzelić piątego MiGa i uzyskać tytułu asa. Gryzłem się tym.

F-4E to wspaniała maszyna – może zrzucać bomby, wspierając oddziały naziemne, można na nich dokonywać lotów rekonesansowych, zwalczać stacje radiolokacyjne i artylerię przeciwlotniczą, ścigać MiGi. Miałem na pokładzie osiem ton bomb, rakiety ziemia – powietrze, napalm i dodatkowe zbiorniki paliwa. Miałem również vulcana – działko dwudziestomilimetrowe, strzelające z szybkością sześciu tysięcy pocisków na minutę. Boże, ależ kochałem tę maszynę.

W owym czasie startowałem z bazy lotniczej Ubon w Tajlandii, jako członek 547 eskadry bombowców, wchodzącej w skład Ósmego Taktycznego Dywizjonu Bombowców. Był piąty grudnia, polecono nam zbombardować cele w Północnym Wietnamie. Moim pierwszym celem były nadajniki Radia Hanoi – głównego środka łączności i propagandy armii północnowietnamskiej. Nigdy nie udało nam się go unieszkodliwić.

Zostałem wyznaczony na dowódcę lotu Romeo – czterech F-4, z których każdy był uzbrojony w dwie „inteligentne bomby” – jednotonowe bomby sterowane laserem. Polecono nam zniszczyć Radio Hanoi.

Radiostację otaczał sześciometrowy mur. Zrzuciłem bomby dokładnie nad celem. O pierwszej po południu czasu lokalnego, akurat w środku zjadliwej, antyamerykańskiej audycji, nadawanej po angielsku dla naszych oddziałów stacjonujących w Południowym Wietnamie, radio zamilkło.

Zrobiłem zwrot i pomknąłem z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę. Strzelec pokładowy zameldował, że bomby spadły w sam środek urządzeń nadawczych… kiedy nagle bardzo blisko nastąpiła eksplozja rakiety ziemia-powietrze. Jej odłamki zabiły strzelca pokładowego. Maszyna doznała poważnego uszkodzenia układu hydraulicznego. Chryste, miałem podziurawione skrzydła. Starałam się wzbić jak najwyżej. Wiedziałem, że nigdy nie uda mi się dotrzeć do Tajlandii. W najlepszym wypadku mogłem dolecieć nad otwarte morze, skąd wyłowiłaby mnie marynarka amerykańska. Pozostali piloci z eskadry, którzy też zrzucili swoje bomby, poinformowali mnie, że mój samolot płonie. Kabinę wypełnił dym, F-4 zaczął przechylać się na prawo, w każdej chwili grożąc beczką. Zorientowałem się wtedy, że nie panuję nad maszyną. Dowódca dywizjonu zaczął wrzeszczeć, bym się katapultował, zanim F-4 eksploduje.