– Jutro jest już blisko. Kochanie, muszę kończyć. Admirał wraca. Zadzwonię i przyjdę jutro na kolację.

– Do widzenia, Moss. Będziesz o mnie myślał?

– Tak, Billie, uważaj na siebie. Włóż kapelusz, wychodząc na dwór.

Po jej głosie poznał, że sprawił jej radość tą troskliwością. To dobrze. Szczęśliwa Billie nie łamie głowy rozmyślaniem, a wtedy Agnes nie stwarza problemów.

– Dobrze, Moss. Kocham cię.

Poprawił się na krześle. Admirała McCartera nigdzie nie było widać. Zapewne gra w golfa. W tej sytuacji napisze kilka listów. Poprosi o nowy przydział, najlepiej na USS „Enterprise”. Nie powinien mieć trudności z uzyskaniem tego, czego chciał; uważano go za dobrego pilota, należał do najlepszych absolwentów w swoim roczniku.

Zanim zabrał się do pracy, odebrał cztery telefony. Podczas rozmów bezmyślnie, machinalnie szkicował na kartce zgrabne, kształtne samoloty.


* * *

Agnes polizała brzegi koperty i zakleiła ją starannie. Zrobione. Nie wyśle tego listu pocztą lotniczą. Niech Colemanowie dostaną go po ślubie. Wtedy będzie za późno.

Agnes wzruszyła ramionami. Na Mossie można polegać. Kiedy złoży przysięgę małżeńską i włoży Billie obrączkę na palec, może sobie lecieć choćby i do Tokio. To Billie jest ważna, Billie i dziecko. To pewne, że jest w ciąży; ma wszystkie objawy. A jeśli jakimś cudem jeszcze nie spodziewa się dziecka, już ona, Agnes, zadba o to, by młodzi mieli dużo czasu dla siebie. W ciągu miesiąca spłodzą dziedzica Colemanów.

Czy Billie będzie dobrą matką? Jest taka młoda. Agnes nie wiedziała i nie obchodziło jej to. Colemanów stać na niańki.

Na myśl o pieniądzach Colemanów dostawała gęsiej skórki. Billie Ames Coleman. Agnes Ames, matka Billie Coleman.

Billie i Moss wzięli ślub pięknego słonecznego dnia. Ogród zakwitł tęczą kolorów. Billie promieniała. Moss wyglądał wspaniale w galowym mundurze. Agnes zacierała ręce.

Na przyjęcie w hotelu Latham, w centrum Filadelfii, zaproszono, łącznie z ojcem Donovanem, trzydzieści pięć osób. Agnes krzywiła się, ilekroć strzelał korek od szampana. Wszystko takie drogie! Co prawda Moss proponował, że pokryje koszty przyjęcia, ale się nie zgodziła. Były rzeczy, które musiała sama zrobić, i to właśnie była jedna z nich.

Moss zaszył się w kącie z butelką szampana. Obserwował żonę, jak żartuje z przyjaciółkami i tańczy z jego kolegami. Thad Kingsley nadskakiwał jej szczególnie. Mossowi to nie przeszkadzało. Teraz, kiedy Billie należy tylko do niego, stać go na wielkoduszność. Do dziś pamiętał, co powiedział tamtej nocy w USO. Nie chciał się nią z nikim dzielić. Nigdy więcej tam nie poszli.

Żonaty. Dobry Boże, wziął ślub i ma żonę. Opróżnił butelkę kilkoma haustami. Miał ochotę wleźć na stół i wznieść toast. Nie za młodziutką żonę, lecz za ojca. Tato, co to był za ślub. Wszyscy się upili, wszyscy z wyjątkiem panny młodej i jej matki. Podali nam truskawki, jajecznicę i naleśniki. Sprawiłem sobie żonę, stary łobuzie, i sam ją sobie znalazłem. Nikt mi jej nie szukał, nikt jej nie oceniał. Odnalazł Billie w tłumie. Pani Coleman. Pomachał do niej.

Przyjęcie Agnes dobiegało końca. Teraz nadszedł jego czas.


* * *

Hotel Latham należał do najlepszych w Filadelfii. Restauracja była duża i ruchliwa, malutki bar cichy i przytulny. Obsługa poruszała się niemal bezszelestnie po korytarzach wyłożonych grubymi chodnikami. Właśnie tam Billie miała spędzić noc poślubną. Co prawda, dla niej mógłby to być dziurawy szałas, byleby tylko Moss był razem z nią.

Na progu apartamentu Moss wziął Billie na ręce i przeniósł przez próg.

– Teraz jesteś moja, Billie Coleman, tylko moja!

W jego ramionach była słaba i bezbronna. Wyraził słowami jej myśli: teraz należał do niej i nic go jej nie odbierze.

W pokoju unosił się zapach róż. Billie jęknęła zachwycona. W wiaderku koło łóżka chłodził się szampan. Nagle ogarnęła ją nieśmiałość. Za oknem nadal świeciło słońce, a oni pójdą do łóżka. Wtedy, po tańcach, światło było zgaszone, niczego nie planowali, po prostu ulegli namiętności. Poczuła, że się rumieni.

Moss zdjął koszulę. Na tle białego podkoszulka wydawał się jeszcze bardziej opalony. Pod trykotem rysowały się silne mięśnie ramion i szeroka klatka piersiowa. Miał wąskie biodra, długie nogi, mocne uda. Był piękny, Billie czuła się przy nim blada i brzydka. Co skłoniło go do małżeństwa z nią? Nie przeszkadzało jej, że być może Moss jest bardziej atrakcyjny niż ona. W przyrodzie samce są zazwyczaj ładniejsze od samic.

Zaciągnął zasłony. Pokój pogrążył siew półmroku. Spojrzał na Billie. Nie promieniała już szczęściem jak przedtem. Przycupnęła na krawędzi łóżka. Po jej minie poznał, że z trudem powstrzymuje łzy. Rozumiał ją i współczuł. Była zmęczona przygotowaniami do ślubu, wyczerpana nadmiarem emocji, przerażona nową rolą żony.

– Billie, pomogę ci rozpiąć sukienkę – zaproponował. Czekał, aż wyrazi na to zgodę. Zazwyczaj był niecierpliwym kochankiem, jednak tym razem się nie spieszył. Chciał rozpalić Billie tak jak wówczas w małym pokoiku.

Stanęła do niego tyłem, żeby rozpiął małe guziczki. Zanim to zrobił, zdjął jej welon i stroik z głowy. Delikatnie uniósł jasne włosy i pocałował w kark. Zadrżała. Rozbierał ją powoli i starannie. Pragnął jej. Patrzył na nią uważnie. Tak, jego Billie jest śliczna, pięknie zbudowana, o krągłych piersiach, szczupłej talii, długich nogach. Jego dotyk przyprawiał ją o dreszcze.

Przyciągnął ją do siebie i ukrył twarz w zagłębieniu między szyją a ramieniem.

– Nie bój się mnie, Billie. Nigdy się mnie nie obawiaj.

Pod wpływem jego ciepłego głosu znikła nieśmiałość. Oparła się o niego.

– Włóż coś wygodnego, a ja otworzę szampana – wyszeptał jej do ucha. Kiedy wyszła z łazienki w koszuli nocnej, Moss leżał na łóżku. W ciemnym pokoju rozbrzmiewała muzyka. Wstrzymała oddech.

– Jesteś taka piękna – w błękitnych oczach pojawiły się wesołe iskierki. – Chodź, połóż się koło mnie. Chcę cię przytulić.

Oparła głowę na jego ramieniu. Przyciągnął ją do siebie. Uspokajał, pocieszał, nie żądając nic w zamian. Od czasu do czasu muskał ustami jej skronie i wdychał zapach włosów. Był delikatny. Był wyrozumiały. Kochała go coraz bardziej.

Uliczne hałasy zlewały się z muzyką z radia. Łóżko było obce, inne niż jej własne, szersze i dłuższe. W bezosobowo umeblowanym pokoju mieszkały przed nimi setki ludzi. W tym nieznanym otoczeniu Moss był wyjątkiem. Znała go, znała jego dotyk, jego zapach. Szukała w nim pewności, której nie czuła w sobie.

Uniósł jej rękę do ust, pieścił palce, całował wnętrze dłoni. Onieśmielona, cofnęła rękę.

– O czym myśli moja Billie? – zapytał miękko. Odpowiedziała dopiero po długiej chwili:

– Boję się. Wiem, to głupie, ale się boję. Przerażają mnie uczucia, które we mnie budzisz.

– Czy poczujesz się lepiej, wiedząc, że ze mną dzieje się to samo? Dokładnie to samo, Billie.

– Naprawdę? – Z niedowierzaniem spojrzała mu w oczy i wyczytała w nich, że nie kłamie.

– Tak. Ja też nigdy dotychczas nie byłem mężem. Chciałbym robić wszystko jak trzeba. Nie chcę cię zawieść, Billie. Spaliśmy już ze sobą, ale wtedy wszystko było inaczej, prawda? Moss Coleman i Billie Ames. Teraz jesteśmy małżeństwem, państwem Coleman, i mamy przed sobą całe życie. A jednak jesteśmy tymi samymi ludźmi co przedtem. Damy sobie radę, prawda, Billie?

Rozwiał jej obawy. Rozumiał. W nagłym przypływie uczucia otoczyła ramionami jego szyję i pocałowała, wkładając w pieszczotę całą miłość. Objął ją w talii.

– Tak, Billie – wyszeptał. – Chcę, żeby wszystko ułożyło się jak najlepiej. Wzbudzasz we mnie ogień, o tutaj – położył jej dłoń na sercu.

Z lubością poddawała się pocałunkom, którymi obsypywał jej podbródek, szyję, rowek między piersiami. Tasiemki koszuli nocnej ustąpiły pod jego dłońmi, obnażyły ją, oddały mu.

Zamknęła oczy, gdy poczuła falę pożądania. Moss odszedł na chwilę. Wrócił nagi. Pomógł jej zdjąć koszulę. Widząc jak spuszcza oczy, delikatnie podniósł jej podbródek, żeby zobaczyła w jego oczach to, czego tak bardzo pragnęła. Uśmiechnął się tym urokliwym uśmiechem, który kochała najbardziej na świecie.

– Moja Billie – szepnął. – Moja piękna Billie.

Przyciągnął ją do siebie, obsypał pocałunkami. Pieścił jej twarz i ramiona, muskał dłońmi piersi. Rozkoszował się smakiem i zapachem jej skóry. Odnalazł aksamitne wnętrze ud, ale nie posuwał się dalej.

Wyczuwał, że powoli rozprasza jej niepewność. Z łatwością mógłby porwać ją za sobą, lecz wewnętrzny głos podpowiadał mu, że to za mało. Namiętność nie wystarczy. Bez uczucia, bez oddania, bez splecionych ze sobą rąk, nie warto skakać w dół. Chciało mu się śmiać: z innymi kobietami pożądanie wystarczyło aż nadto, ale nie z Billie. Pragnął więcej, potrzebował jej miłości.

– Pragniesz mnie, Billie? Kochasz mnie?

Czekał na odpowiedź. Chciał usłyszeć, jak mu się oddaje. Nie miał zamiaru jej ponaglać, a mimo to, wbrew sobie, kierowany impulsem, błagał:

– Powiedz, że mnie kochasz, Billie.

– Tak, pragnę cię i kocham. I nigdy nie przestanę – jęknęła wpatrzona w niego. Niech wie, jak bardzo go kocha, jak bardzo go potrzebuje. – Chcę, żebyś się ze mną kochał. – Nie poznawała swego ochrypłego głosu. – Naucz mnie miłości.

Jej słowa podnieciły go, spotęgowały doznania. Nakrył jej usta swoimi. Przyciągnął jej dłoń do siebie, uczył swego rytmu. Pod jej dotykiem stawał się bezradny. Chciał ją zaspokoić i chciał, by go kochała.

W oczach Billie widniał tryumf. Moss drżał tak jak ona. Poznawała jego ciało, zauważała różnicę między miękkimi włosami na jego piersi a szorstkimi na podbrzuszu. Ustami znalazła puls na jego szyi, smakowała jego sutki, wrażliwe na dotyk. Zadziwiała ją płaskość jego brzucha i twardość ud. Ulegał jej, zachwycony pieszczotą ust i płomieniem w oczach.

Billie delektowała się kobiecą władzą. Pieściła go głodnymi wargami, szukała dłońmi, potęgując własne pożądanie, doprowadzając go na skraj rozkoszy. Fascynowała ją jego męskość, reagująca na dotyk, silna, a jednak budząca czułość. Chciała poznać każdą cząstkę jego ciała, posiąść go.