Jej uwagi nie uszedł żaden szczegół: szofer w liberii, biały stetson Setha robiony na zamówienie, jedwabny kostium Jessiki. Kiedy wszystkie walizki zniknęły w bagażniku czarnego packarda, wsiedli do samochodu: Agnes, Billie i Jessica zajęły tylne siedzenie, Seth usiadł z przodu, obok Carlosa.

– Jess, pani Ames i ja wyskoczymy koło biura. Muszę podpisać pewne dokumenty. Dołączymy do was później.

– Może pani Ames jest zmęczona i wolałaby od razu pojechać do Sunbridge – zaoponowała Jessica. Tym samym dawała Agnes szansę.

– Bzdura! – ryknął Seth.

– Szczerze mówiąc, spałam doskonale, pani Coleman. Z przyjemnością pójdę z pani mężem do biura.

Jessica z uśmiechem skinęła głową.

– Ona jest Jessica, a ja – Seth! – huknął teść Billie z przedniego siedzenia.

– A ja jestem Agnes! – odpowiedziała tym samym tonem.

Seth uśmiechnął się wbrew sobie. A zatem staruszka odpłaciła tą samą monetą. Może więc nie wszystko stracone. Może z czasem córka stwardnieje, upodobni się do matki. Podobała mu się Agnes, zadecydował błyskawicznie, tak jak zawsze. Kobiety w jego domu są za miękkie, za łatwo płaczą. Agnes będzie miłą odmianą.


* * *

O tym, jaki błąd popełniła, wyobrażając sobie Austin jako miasteczko na Dzikim Zachodzie, przekonała się Agnes już pierwszego dnia. Jechali szerokimi brukowanymi ulicami. Centrum, choć nie mogło się równać z rozmiarami i pośpiechem Nowego Jorku, w niczym nie ustępowało Filadelfii. Podłużny czarny packard zahamował przed wysokim budynkiem z fasadą z różowego włoskiego marmuru. Nad obrotowymi drzwiami ze szkła i mosiądzu widniał napis COLEMAN. Chociaż zrobiło to na Agnes olbrzymie wrażenie, nie dała nic po sobie poznać, jakby wielu jej znajomych miało własne wieżowce. Nagle przypomniała sobie o Billie.

– Dasz sobie radę, prawda, kochanie? Niedługo do was dołączymy.

Billie zamknęła oczy, żeby nie drażniło ich ostre słoneczne światło. Z ulgą myślała, że Agnes zaraz wysiądzie, a wraz z nią zniknie duszący zapach perfum.

– Damy sobie radę – zapewniła Jessica. – Jedziemy prosto do domu. Zaraz wyślę Billie do łóżka. Seth, może zaprosisz Agnes na lunch? Na pewno nie wrócicie do Sunbridge przed południem.

– Dobry pomysł, Jess – mruknął. Dlaczego ona uważa, że potrzebne są aż trzy posiłki dziennie? Pamiętał czasy, kiedy był szczęśliwy jedząc raz na dzień.

Billie przespała całą czterdziestomilową drogę do Sunbridge. Jessica gładziła ją po ramieniu. Gdyby nie obawa, że ją obudzi, przytuliłaby synową do siebie.

Billie Ames Coleman, żona Mossa, żona jej syna i wkrótce matka jej wnuka. Kiedyś, przed laty, ona była równie ładna, młoda i pełna nadziei jak Billie. Czas i Seth to zmienili.

Poczuła gorycz, choć zazwyczaj to uczucie opanowywało ją rankiem, kiedy budziła się w pustym łóżku. Człowiek ma prawo użalać się nad sobą. Czy w jej wieku wymagała za dużo, pragnąc oddania, czułości i towarzystwa? Gorączkowo szukała w pamięci, kiedy między nią a Sethem przestało się układać. Zawsze dochodziła do tego samego wniosku: był to dzień narodzin Mossa. Spełniła jego oczekiwania, dała mu syna. Pierwszego syna, powiedział dumnie, pierwszego z wielu. Rozczarowanie po przyjściu na świat Amelii zamieniło się w zgorzknienie, kiedy okazało się, że Jessica nie może mieć więcej dzieci. Tak, wtedy właśnie wszystko się popsuło i Seth nie odwiedzał więcej jej sypialni…


* * *

Jessica była zakochana po uszy w szorstkim, surowym Secie Colemanie. Śmiechem kwitowała jego słowa, kiedy zapewniał, że jest dokładnie tym, czego potrzebuje, damą z dobrego domu, której dziedzictwo uszlachetni krew Colemanów.

– Jess, masz klasę – powtarzał i brał ją na ręce. Zawsze dostawał, czego pragnął, a w owym czasie pragnął jej. Nie taił swoich zamiarów, mówił o nich każdemu, kto chciał słuchać. Nie była w stanie oprzeć się przystojnemu agresywnemu mężczyźnie, choć miał brud za paznokciami. Opowiadał o swoim marzeniu: największym, najwspanialszym ranchu w Teksasie: Jessica nie wątpiła, że dopnie celu, nawet gdyby miał własnoręcznie orać nieurodzajną ziemię. Kiedyś myślała, że pragnie tego dla niej. Teraz znała go lepiej. Rancho było dla niego, podobnie jak jej dziedzictwo i szacunek, którym się cieszyła. Oddała je chętnie, przekonana, że w zamian otrzyma miłość i czułość.

Rodzice na próżno tłumaczyli, że popełnia błąd, wychodząc za niego. Carl Bowdrie, związany z bankiem w Austin, pragnął jej niemal równie mocno jak Coleman. Tylko że w jego oczach nie było wyzwania, które widniało w spojrzeniu Setha.

Dzieciństwo w domu rodziców nie przygotowało Jessiki do życia u boku Setha Colemana. Jej ojciec, dżentelmen z dobrej rodziny, otrzymał klasyczne wychowanie i nieduży majątek. Mama była prawdziwą damą. Nie byli bogaci, ale też niczego im nie brakowało. Życie, pełne miłości i oddania, stanowiło ciąg prostych przyjemności: kolacje w gronie dobrze wychowanych, inteligentnych osób, dobre wino, wyśmienite jedzenie, dyskretna obsługa.

Nigdy nie przywykła do przyjęć Setha: whisky, piwo na beczki, krzyki i burdy. Ostatnio, co prawda, wiele się zmieniło, przynajmniej pozornie. Whisky zastąpił szampan, a goście zachowywali się jak ludzie cywilizowani. Pod warstwą ogłady zostali tacy sami: przyciągał ich na owe przyjęcia ten sam cel – pieniądze.

Tylko raz poprosiła o coś Setha. Chciała zatrzymać dom, który odziedziczyła po rodzicach. Wyobrażała sobie, że co jakiś czas zabierze dzieci do domu swego dzieciństwa i udowodni, że nie cały świat kręci się wokół jednego człowieka. Seth odmówił. Odebrał jej dom, tak jak odebrał jej dzieci.

Kiedy go poznała, była śliczną debiutantką. Teraz miała siwe włosy, mieszkała w olbrzymim domu, którego nie znosiła, z mężczyzną, którego nie obchodziło, czy dożyje następnego dnia.


* * *

Wzięła Billie za rękę, chcąc przekazać jej siłę, której sama nie miała.

– Musisz być silna – szepnęła. – Nie twarda, lecz silna. To różnica.

Zanim samochód skręcił w podjazd, lekko potrząsnęła synową:

– Obudź się, skarbie. Zaraz zobaczysz nasz dom: Sunbridge.

Billie przetarła oczy i wyjrzała przez szybę. Przejeżdżali właśnie pod drewnianym łukiem z wypalonym napisem „Sunbridge”. Białe ogrodzenie ciągnęło się na wiele mil. Wiekowe dęby ocieniały krętą aleję. Po obu stronach zieleniły się trawniki, regularnie spryskiwane wodą z automatycznych zraszaczy.

Billie miała wrażenie, że znalazła się w tunelu zieleni. Daleko przed nimi świeciło słońce. W końcu, za ostatnim zakrętem, ich oczom ukazał się dom.

Olbrzymi budynek usadowił się na łagodnym zboczu. Odcinał się od błękitu teksaskiego nieba, przyciągał promienie słońca. Kiedy aleja została za nimi, Billie przyszło do głowy, że tylko tu, w Sunbridge, słońce świeci tak ciepło i tak jasno.

Dom wznosił się na wysokość trzech pięter. Jasnoróżowa cegła, z której zbudowano część główną i dwa skrzydła, kontrastowała z bielą kolumn, podtrzymujących dach werandy. Nad oknami i drzwiami wejściowymi pyszniły się stiuki. Krzewy ozdobne pięły się dokoła werandy. Wokół domu rozciągał się ogród różany pełen altanek i rzeźb. Nie wierzyła własnym oczom.

– Moss nigdy nie opowiadał o Sunbridge. Mówił tylko, że macie rancho. Jessica uśmiechnęła się lekko.

– To do niego podobne. Widzisz, to jest rancho, o powierzchni 250 tysięcy akrów. Hodujemy konie i bydło. Zobaczysz je na pastwiskach za domem i mniejszych ranchach, które Seth dzierżawi. Sunbridge to tylko niewielka część holdingu Colemanów. Seth sam to wszystko zbudował. – W głosie Jessiki była duma, ale Billie dostrzegła smutek w jej oczach.

– Nazwa „Sunbridge” pasuje idealnie – stwierdziła.

– Tak. Kiedy Seth po raz pierwszy zobaczył tę ziemię, wydawało mu się, że jeśli wyciągnie rękę, dotknie słońca. Jego życie było bardzo ponure,

I Billie, i uważał zbudowanie tego domu za wielkie osiągnięcie. Ten dom miał stanowić pomost między mrokami przeszłości a świetlaną przyszłością. Choć Seth nie ma w sobie ani krzty romantyzmu, to on właśnie wymyślił nazwę „Sunbridge”.

Nadal była smutna. Chcąc oderwać się od gorzkich myśli, przesłała Billie wymuszony uśmiech.

– Chodźmy do środka, kochanie, w domu jest dużo chłodniej. Tita zrobi ci coś do jedzenia. Wiem, że nie czujesz się najlepiej, więc oszczędzę ci przedstawiania całej służby.

Carlos przytrzymał drzwiczki. Jessica poleciła mu zająć się bagażem. Po widoku różanego ogrodu i winorośli oplatającej werandę Billie przeżyła następny szok, kiedy weszła do budynku: dębowy parkiet, belki pod sufitem, meble obite skórą. Brakowało tu tylko kłębów papierosowego dymu i stukotu kowbojskich butów. Olbrzymie obrazy przedstawiały silnych ogorzałych mężczyzn przy pracy: ujeżdżali konie, znakowali bydło. Kobieca ręka Jessiki nie sięgała poza ogród. Dom to świat Setha. Świadczył o tym każdy drobiazg.

– Chodźmy na górę, Billie – zaproponowała teściowa. – Ty i Agnes, i oczywiście Moss, zamieszkacie we wschodnim skrzydle. Mam nadzieję, że spodoba ci się twój pokój.

Tutaj widoczny był wpływ Jessiki – pastelowe ściany, wazony pełne kwiatów, lekkie, zgrabne mebelki. W sypialni Billie zmieściłby się parter ich domku przy Elm Street. Ściany obito seledynowym jedwabiem, zasłony i narzuta były utrzymane w złoto-różowej tonacji. Dywan w zielono-beżowy wzór tłumił kroki.

– Jaki to wielki dom – stwierdziła Billie ze zdumieniem. – Chyba nie sprzątasz go sama, prawda?

– Nie, skądże! Nie dałabym sobie rady nawet z ogrodem! – Uśmiechnęła się. – Mamy tu Carlosa, ale jego już poznałaś. To nasz szofer i „złota rączka”, zajmuje się wszystkimi drobnymi naprawami. Jego żona, Tita, gotuje. Oprócz Tity, dwie czy trzy inne młode Meksykanki sprzątają i piorą. Poza tym są stajenni i oczywiście ogrodnik, Julio. W Sunbridge, jak widzisz, pracuje wiele osób. Odkąd Amelia, siostra Mossa, wyjechała do Anglii, brakuje mi kobiecego towarzystwa. Dlatego też bardzo mnie ucieszył przyjazd twój i twojej mamy. Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy, Billie. Może nawet nauczysz się traktować mnie jak drugą matkę.