Thad i Moss usiedli obok siebie. Wszyscy piloci mieli na sobie zielone kombinezony. Nad stołami unosiła się para z kubków kawy i dym papierosów.
– Wszyscy przeszliście solidny trening – zaczął Crommelin. – Wiecie, jak namierzyć cel i zrzucić bombę, i właśnie tego od was oczekuję. Piechota morska zażarcie walczyła o Guadalcanal. Teraz polegają na nas. Nie możemy sobie pozwolić na straty, nie mamy czasu na pomyłki. Jeśli nie jesteście w stanie dobrze walczyć, trzeba było zostać w Stanach i ustąpić miejsca tym, którzy chcą dokopać żółtkom. – Zamilkł na dłuższą chwilę. – Teraz powinniście odpocząć, napisać do domu, zjeść coś lekkiego i nie pić kawy. Rano macie zetrzeć japońców z powierzchni ziemi!
Radosny ryk pilotów nadal brzmiał w uszach Mossa, kiedy pisał list do Billie.
Kochana Billie!
Czas płynie tu bardzo szybko. Od dawna chciałem do Ciebie napisać. Mam w tym duże zaległości, kochanie, ale nie dlatego, że nie myślę o Tobie i naszym dziecku. Wyjechałem do San Diego tak szybko, że właściwie nie przyzwyczaiłem się jeszcze do myśli, że będę ojcem. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad imieniem dla naszego syna. Panieńskie nazwisko mamy brzmi Riley, i to chyba dobre imię. Tata na pewno będzie się sprzeciwiał, ale nie ulegaj mu.
Brakuje mi Ciebie, skarbie. Bardziej niż sobie wyobrażasz. Pociesza mnie jedynie świadomość, że robię to, co muszę. Jesteś taka młoda, Billie. Postąpiłem jak egoista, wysyłając Cię do Sunbridge, zwłaszcza teraz, kiedy wolałabyś przebywać z przyjaciółmi, w znajomym otoczeniu. Ale Billie, Sunbridge to moje życie i chciałbym, żebyś Ty i nasze dziecko mówili to samo. W takich chwilach dokonuje się rachunku sumienia. Kochanie, jeśli mam z czego być dumny, za co walczyć, to za Ciebie. Od naszego pierwszego spotkania, Twoja wiara i ufność zrobiły ze mnie lepszego człowieka. Wrócę do Ciebie, Billie.
Moss.
Przed świtem dwudziestego szóstego października, kiedy zaspani marynarze z pierwszej zmiany powoli jedli śniadanie, ze sztabu Sił Południowego Pacyfiku przyszedł rozkaz, krótki i zwięzły, w stylu admirała Billa Halseya. Zawierał tylko trzy słowa:
ATAKOWAĆ. POWTARZAM. ATAKOWAĆ.
Na pokładzie „Enterprise” panowało zamieszanie, ale wszystko przebiegało sprawnie i w sposób zorganizowany. Samoloty kolejno opuszczały hangar i zbliżały się do katapult. Mężczyźni w żółtych kurtkach, ze słuchawkami na uszach, nasłuchiwali rozkazów, uwijali się między maszynami i dawali sygnał do startu.
Moss stał z innymi pilotami. Czekał, aż jego eskadra dostanie sygnał. Ściskał w dłoni hełm i gogle. Thad Kingsley przeciskał się ku niemu. Podali sobie ręce. Jeśli mieli się pożegnać, teraz była ku temu najodpowiedniejsza chwila. Thad nie wątpił, że Moss go ceni i lubi, ale nie w jego stylu było okazywanie uczuć.
– Stary, nie udław się klopsami – rzucił. Miał na myśli japońskie flagi, które piloci malowali na samolotach, żeby pochwalić się liczbą zestrzeleń. – Spotkamy się na odprawie, kiedy impreza się skończy, ty durny kowboju.
– Będę tam na pewno, Jankesie. I mam nadzieję, że ty też. – Moss błysnął zębami w uśmiechu. – Oto mój samolot. – Puścił rękę Thada i odszedł kilka kroków, kiedy nagle odwrócił się i zawołał, przekrzykując ryk silników: – Hej, Thad, wiesz, jak mój syn ma na imię? Riley! Riley Moss Coleman!
Pobiegł do „Strażnika Teksasu”. Nie myślał o nie narodzonym dziecku. Obchodziła go tylko namacalna rzeczywistość.
W kokpicie nałożył hełm i gogle. Szybko, płynnie sprawdzał działanie wszystkich mechanizmów, przełączał przyciski, obserwował wskaźniki. Nie zwracał uwagi na spadochron, który ugniatał mu plecy. Podświadomie identyfikował się z samolotem. Jeśli spadną, spadną oboje.
Wybrano już pole bitwy: tysiąc mil kwadratowych na północ od Santa Cruz. Morze było spokojne. Nad nimi, na wysokości tysiąca pięciuset stóp, żeglowały po niebie białozłote chmurki. „Enterprise” płynie na zachód, samoloty zwiadowcze będą po kolei wracały po paliwo. Będą tak lądować i startować, dopóki nie natkną się na nieprzyjaciela.
Thad obserwował, jak samolot Mossa wzbija się w powietrze. Wiadomość o dziecku ucieszyła go i zaskoczyła. Moss zazwyczaj nie bawił się w sentymenty, ale u licha, o czym może myśleć facet przed pierwszą misją? Życzył Mossowi, żeby zobaczył małego Rileya Colemana. Thad przeczesał włosy dłonią i uśmiechnął się złośliwie. Moss już mu wmówił, że to będzie chłopak.
Czwarta eskadra wystartowała. Osiem lśniących par skrzydeł kołowało nad macierzystym okrętem, zanim samoloty obrały kurs na północ. Na lewo od Mossa leciał porucznik Jimmy McVey, dowódca eskadry. Wszyscy przeczesywali wzrokiem błękitne niebo wypatrując nieprzyjaciela.
Mieli przed sobą nie więcej niż dziesięć minut lotu, kiedy w słuchawkach rozległo się:
– Godzina dwunasta, dwa wrogie samoloty!
Moss spojrzał w słońce i po raz pierwszy zobaczył nieprzyjaciela. Na wysokości czternastu tysięcy stóp promienie zalewały kokpit oślepiającym światłem, jednak nie były w stanie roztopić bryły lodu w jego żołądku. Zerknął na wskaźnik paliwa. Zwiększona szybkość i gwałtowne manewry mogą się skończyć pustym bakiem. Nieświadomie zagryzł dolną wargę.
Zaatakowali z tyłu, prosto jak strzały i równie skutecznie. W słuchawkach rozbrzmiały przekleństwa. Twarze w kokpitach były zacięte i zdeterminowane. Pociski pojawiały się ze wszystkich stron, a Amerykanie nie mogli odpowiedzieć ogniem – musieliby zawrócić i stanąć oko w oko z Japończykami. McVey podał ich współrzędne. W odpowiedzi usłyszał: „ścigać i atakować”. Tam, gdzie samoloty, są i lotniskowce. Moss wrócił spojrzeniem do wskaźnika paliwa.
– Złamać szyk – usłyszał McVeya. – Zejść niżej. – Ten manewr nie wzbudził optymizmu. Podobno japońscy piloci są dużo zręczniejsi od Amerykanów.
Jeden za drugim samoloty opadały na pułap jedenastu tysięcy stóp. Manewr się nie udał – wróg nadal siedział im na ogonach. Mooney, drugi skrzydłowy na bakburcie, przerwał ciszę.
– Dwa z boku. Powtarzam, dwa z boku. W sumie dziewięć wrogich samolotów.
– Coleman, MacGuire, zostańcie i zajmijcie się nimi. Eskadra się wycofuje – zadecydował McVey.
Dwa samoloty, ten sam rozkaz. Moss i MacGuire zmniejszyli szybkość. Eskadra ich wyprzedziła. Skręcili o czterdzieści stopni w lewo i weszli wyżej. Japończycy zbliżali się do nich pod kątem trzydziestu stopni. Moss zobaczył, że MacGuire zawraca na wschód. Japończycy ruszyli za nim, zwiększając szybkość i tracąc wysokość. Nagle słup ognia i wildcat zmienił się w stos pogrzebowy. Moss czekał na obłok jedwabiu, gotów osłaniać partnera. Na próżno.
Zacisnął zęby, starał się nie myśleć, jak skręca mu się żołądek. Nie puszczał drążków, co chwila muskał palcem cyngiel. Wyczuwał ich za sobą, żądnych krwi. Zastanawiał się, co robi eskadra. Czy McVey wyśle posiłki? Instynktownie leciał na północ, żeby odciągnąć pościg od amerykańskiego terytorium. Znowu spojrzał na wskaźnik paliwa. Teraz albo nigdy.
Nieprzyjacielskie samoloty zeszły niżej, miały go w zasięgu strzału. Moss zwolnił gwałtownie i modlił się, żeby spudłowali. Kiedy go wyprzedzili, wymierzył i strzelił. Cały kokpit zadygotał. Zacisnął powieki, a kiedy otworzył oczy zobaczył, jak japońskie maszyny stają w ogniu i gasną wśród fal.
Zatoczył szeroki łuk i ruszył na „Enterprise” po paliwo. To był dopiero początek bardzo długiego dnia.
Dużo, dużo później, po długich godzinach walk, kiedy Japończycy się wycofali, Moss zgłosił zestrzelenie dwóch wrogich samolotów. Uwierzą mu w pokonanie jednego. Drugi przypiszą porucznikowi MacGuire.
Trzeciego listopada, na barbecue na ranchu Barrettsów pod Dallas, poseł Lyndon Baines Johnson powiedział Sethowi w tajemnicy, że „Enterprise” brała udział w bitwie. Teraz weszła do portu Numea w Nowej Kaledonii. Oberwała i wymaga napraw, nie ma jeszcze żadnych danych o rannych i zabitych.
Seth zatrzymał te wiadomości dla siebie. Nie ma sensu denerwować Jessiki czy ryzykować, że dziewczyna wpadnie w histerię i, nie daj Boże, straci dziecko, jedynego dziedzica nazwiska Colemanów. Agnes przejęła ster w swoje ręce, kiedy w końcu jej powiedział, o co chodzi. Widziała, że drażni go radosna atmosfera przyjęcia i że wolałby czekać na wiadomości w Sunbridge. Oznajmiła, że otrzymała ważny telefon: Seth musi natychmiast wracać do domu. Wdzięczny i zadowolony, że Agnes chciała mu towarzyszyć, Seth zabrał ją ze sobą i polecieli samolotem do Austin.
Jessica i Billie wróciły do Sunbridge w następny czwartek. Domyślały się, że coś Setha gryzie. Wmawiał im, że to interesy, a Jessica nie naciskała ze względu na Billie. Nie mogła się jednak pozbyć przeczucia, że chodzi o Mossa. Kiedy zostawali sami, Seth zapewniał, że niepokoi go ten cholerny odwiert. Nie wierzyła mu, ale prawie trzydzieści lat wspólnego pożycia nauczyły ją nie podawać w wątpliwość jego słów. Obserwowała tylko, jak przechadza się nerwowo albo bez celu jeździ na starej Nessie. Cierpiała w milczeniu, modliła się za syna i martwiła o męża. Ataki migreny nie pozwalały jej opuszczać pokoju i, choć niechętnie, musiała przekazać Agnes zarządzanie domem. To wszystko przerastało jej możliwości: Moss na wojnie, ślub Amelii, ciąża Billie, przyjaźń Agnes i Setha. Na dodatek miała coraz większe kłopoty ze zdrowiem. Nie mówiła o tym nikomu. Seth nie znosił, jak to nazywał: „jęczących bab”.
Ulga przyszła trzy tygodnie później, wraz z dwoma listami od Mossa. W liście do Billie pisał, że chce, aby dziecko otrzymało imię Riley, panieńskie nazwisko Jessiki. Drugi list napisał już po Guadalcanal. Do Billie skreślił tylko kilka słów, pół strony. Adresatem pozostałych dziewięciu był Seth. Moss opisywał swoje pierwsze zestrzelenie, ale większa część listu zajmowała opowieść, jak to Thad Kingsley i jego skrzydłowy dopadli japońskiego statku. We dwóch posłali go na dno.
– Kim do licha jest ten Kingsley? – ryknął Seth. – Chyba Moss go lubi, jeśli pytacie mnie o zdanie. Gdyby to Moss wypatrzył ten statek żółtków, załatwiłby go bez żadnej pomocy. A co to, do cholery, oznacza słowo „klops”?
"Żona Mossa" отзывы
Отзывы читателей о книге "Żona Mossa". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Żona Mossa" друзьям в соцсетях.