– Billie, idę się ubrać. Muszę wracać. Zastanów się, co chciałabyś robić.

– Dobrze, ale najpierw muszę wyschnąć, nie mogę myśleć, kiedy jestem mokra.

Oddałby prawą dłoń, gdyby dzięki temu mógł jej dotknąć.

– Słońce zaraz cię osuszy – mruknął. Wrócił kompletnie ubrany.

– Zaraz sprawdzimy, czy ford zapali, kiedy napełnię bak. I co, namyśliłaś się?

Pobiegła za nim.

– Chciałabym rozejrzeć się po okolicy, gdybyś znalazł dla mnie czas, ale nie zmieniaj planów przeze mnie. Równie dobrze mogę tu posiedzieć z dobrą książką. Pani Kamali ma imponującą bibliotekę. Gdybyś jednak miał dla mnie chwilę, chętnie obejrzałabym Diamond Head i może Hana Drive.

– Hana Drive jest na Maui, nie wiem, czy uda nam się tam dostać. Pogadam z Mossem i zobaczę, co da się zrobić. Musielibyśmy tam nocować. Diamond Head i Waikiki to aż nadto jak na jeden dzień. Narysuję mapkę i pokażę ci, gdzie się jutro spotkamy. Będę wolny o trzeciej.

– Dzięki. Thad, powiedz Mossowi… powiedz mu… powiedz, że uważam, że było warto. Zrozumie.

– Dobrze, przekażę. Lepiej włóż coś na siebie. Tutejsze słońce jest mocniejsze niż w Teksasie czy Filadelfii.

– Dobrze. Dziękuję, że przyjechałeś. Do zobaczenia jutro.

Thad się nie odwrócił, nie zerknął w boczne lusterko. To i tak nie ma sensu.

Moss znalazł go w kantynie.

– Jak Billie to przyjęła?

– Bardzo dzielnie. Kazała ci przekazać, że było warto. Powiedziała, że zrozumiesz, o co chodzi.

Twarz Mossa wykrzywił szatański uśmiech:

– Wtedy też tak myślałem, ale teraz, kiedy mi dołożyli trzy dodatkowe dni, nie jestem już taki pewny. Mówiła coś o benzynie?

– Umówiłem się z nią na jutro na zwiedzanie. Pewnie będziesz chciał, żeby wróciła do domu przed zmrokiem.

– Tak. Dzięki, stary. Słuchaj, mam pomysł. Może uda mi się skontaktować z ojcem. Mógłby mi przysłać dwa młode woły. Urządziłbym teksaskie barbecue, przy którym hawajskie luau okaże się piknikiem szkółki niedzielnej. Ogród Kamali jest wystarczająco duży. Zresztą jednego wołu można upiec na plaży. Co ty na to?

Thadowi opadła szczęka. Moss, ot, tak, każe ojcu przysłać dwa woły. Znając tego głupka, naprawdę wyprawi barbecue.

– Słuchaj, Coleman, zawsze możesz na mnie liczyć, z chęcią wbiję zęby w teksaską wołowinę. Ale jak to wytłumaczysz kapitanowi? Nie wierzysz chyba, że woły z Teksasu przejdą nie zauważone, tudzież że ktoś weźmie je za zwykłe prosiaki.

– Kiedy tu będą, nikt nie będzie się czepiał. Zresztą, jeśli ojciec to załatwi, pociągnie za odpowiednie sznurki. Moje woły przyjdą z góry, z wysoka, i biedny Davis będzie mi gratulował. Jutro porozmawiaj o tym z Billie, a gdybyś miał wolną chwilę, pomyśl, kogo zaprosić. Zresztą, co tam, zaproś wszystkich. I powiedz Billie, że ma sobie kupić coś kolorowego, żeby ją było widać. Niech Davisowi oczy wylezą z orbit.

Nie jemu jednemu, stwierdził Thad w myśli.

– W porządku – powiedział głośno. – Na kiedy planujesz ten piknik?

– Barbecue. Teksaskie barbecue. Jak najszybciej. Muszę się skontaktować z ojcem. Właściwie może od razu przysłać wszelkie dodatki, skoro już sobie zada kłopot. Przynajmniej będzie miał coś do roboty. Staruszek lubi wyzwania.

– Niedaleko pada jabłko od jabłoni, tak?

Moss wzruszył ramionami i z uśmiechem wyszedł z kantyny. Oczywiście zaprosi przełożonych. Muzycy i dziewczęta tańczące hula. Jezu, ojciec w to nie uwierzy. Powtarzał sobie, że robi to dla Billie, żeby miała piękne wspomnienia z pobytu na wyspie. Będzie zachwycona. Jako urocza gospodyni wywrze na wszystkich odpowiednie wrażenie.

Telefon odebrała Agnes. Natychmiast oddała słuchawkę Sethowi.

– To Moss. Dobry Boże, chyba nie myślisz, że coś poszło nie tak?

– Pewnie, że nie. Mój syn robi wszystko jak trzeba. Moss? Jak się masz, chłopcze? – Silił się na beztroskę. Po chwili wybuchnął śmiechem. – Już się bałem, że poprosisz o gwiazdkę z nieba. Oprawione, mówisz? Rozumiem. Dodatki? Nie ma sprawy. Trzy, najwyżej cztery dni. Święta racja, chłopcze. Billie nie zapomni tego do końca życia. Coś takiego, teksaskie barbecue na Hawajach! Nie martw się, chłopcze, wszystko załatwię. W końcu, od czego są ojcowie? Tak, powiem mamie, nie zapomnę. Uważaj na siebie, synu. – Odłożył słuchawkę i spojrzał na Agnes.

– Ale numer! Chce dwa woły! – oznajmił z dumą w głosie.

Agnes zmarszczyła nos. Barbecue kojarzyło jej się z bałaganem, piwem, jedzeniem palcami i kraciastą flanelą.

– …I dodatki też. Do roboty! Aggie, bierz ołówek i do dzieła. Nie zawiodę mojego chłopaka.

– Seth, jak chcesz to… to wszystko dostarczyć na miejsce?

– Nie zawracaj sobie tym głowy, Aggie. Mam swoje sposoby. Moss mnie potrzebuje. To wystarczy. Do licha, kobieto, poruszyłbym ziemię, gdyby tego chciał. No, pisz.

– Seth, a ile to będzie kosztowało? – szepnęła przerażona.

– Kosztowało? Masz na myśli pieniądze? Ani centa. To nasze bydło, dodatki też pochodzą z rancha. Zapłacę tylko za piwo. – Posłał jej spojrzenie spod przymkniętych powiek. – Wykorzystam znajomości. Wiesz, ręka rękę myje, te sprawy. Czy twoje milczenie oznacza dezaprobatę? – Z niewiadomych powodów zależało mu na jej odpowiedzi.

– Skądże, wręcz przeciwnie. Wiem, że masz wysoko postawionych przyjaciół – odparła prawie pokornie. Musi przywyknąć do sposobu, w jaki załatwiał interesy.

Seth bawił się długim aromatycznym cygarem.

– Aggie, jak myślisz, kto dostarcza armii najlepszą wołowinę? Nie tylko tu w Stanach, ale na całym świecie?

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Czy chcesz powiedzieć, że jest to wołowina Colemanów?

Skinął głową i zaciągnął się głęboko.

– Wystarczy, żebym się zdenerwował i nie wysłał towaru na czas albo w ogóle zapomniał o dostawie, a jakaś gruba ryba dostanie zawału ze złości. Nie byłoby wykwintnych kolacyjek dla najwyższych oficerów. Rozumiesz?

– Doskonale. Zaraz zabieram się do pracy. Mówiłeś trzy, najwyżej cztery dni…

– Powiedzmy, cztery. Nie musimy się śpieszyć. Wołowina Colemanów wyrusza w świat pierwszego, więc mam trzy na podkadzenie.

Podkadzenie. Teksańczycy mają własny język, własny styl. Agnes coraz bardziej odpowiadała ich bezpośredniość. Ciekawe, kiedy i ona stanie się prawdziwą Teksanką. Znała odpowiedź na to pytanie – kiedy Billie urodzi męskiego dziedzica fortuny Colemanów.


* * *

Ford kichał i prychał. Billie jechała ostrożnie. Zbyt często jak na jej gust musiała się zatrzymywać i pozwalać silnikowi odpocząć. Musi powiedzieć o tym Thadowi.

Dzień był przepiękny, na niebie nie było nawet jednej chmurki. Od patrzenia na intensywnie czerwone kwiaty hibiskusa łzawiły jej oczy. Gdyby umiała malować, uwieńczyłaby na płótnie błękit oceanu i rajskie kolory roślinności.

Dzięki mapce Thada nie zabłądziła w drodze na miejsce spotkania. Jechała Kalakau, główną ulicą Waikiki. Natychmiast poczuła zapach plumerii. Dookoła wszystkich chatek pięły się bujne krzewy hibiskusa. Zatrzymała samochód. Czekała na Thada.

Zjawił się pięć minut później. Towarzyszyła mu grupa dzieciaków, domagających się drobnych. Posłusznie opróżnił kieszenie. Billie sięgnęła po portmonetkę. Jakie śliczne są dzieci wyspiarzy. Pomyślała o małej Maggie, hen, w Sunbridge. W porównaniu z nimi była bardzo blada. Czekoladowa skóra malców podkreślała biel zębów, odsłoniętych w ciągłym uśmiechu.

Thad skinął na najwyższego, najstarszego chłopaka. Dał mu srebrną ćwierćdolarówkę i obiecał następną, jeśli będzie dobrze pilnował samochodu pani.

– Pojedziemy dżipem. Jak się masz, Billie?

– Świetnie. A Moss? – Na pewno kazał coś jej przekazać, tylko Thad wstydzi się to powiedzieć. Ach, ci mężczyźni!

– Jest zły – odparł krótko. Billie czekała. Thad wjechał na jezdnię i nacisnął pedał gazu. – Najpierw Diamond Head. Gdybyś siedziała w samolocie po odpowiedniej stronie, zobaczyłabyś ten szczyt podczas lądowania. No, ale widok z powietrza i z ziemi to dwie różne rzeczy. Przygotuj się.

Po chwili milczenia ponownie zabrał głos:

– Moss prosił, żebym ci coś przekazał. – Szybko opowiedział o teksaskim barbecue i telefonie do Setha. – Wszystko załatwione. Moss ustalił datę. Ja sporządzę listę gości. Prosił, żebyś sobie kupiła kolorowy tutejszy strój i oszołomiła wszystkich.

Nie mogła się powstrzymać.

– Nie mówił nic więcej?

Thad zagryzł usta:

– Nie.

– Przekazałeś mu wiadomość ode mnie?

– Tak.

– I co on na to?

– Nic. Uśmiechnął się.

Billie zrobiła to samo. Thad skręcił w Diamond Head Road.

– Gotowa? Wczoraj wieczorem specjalnie ślęczałem nad książkami. Diamond Head ma siedemset sześćdziesiąt stóp wysokości. Tubylcy nazywają ją Leahi, bo przypomina pysk ahi, żółtopłetwego tuńczyka. Wejdziemy do krateru. Czy zaimponowałem ci moją wiedzą?

– Owszem. Opowiedz coś jeszcze. – Rozbawiła ją jego powaga. Coś takiego, uczył się, żeby jej to wszystko powiedzieć!

– Właściwie moglibyśmy tam dojechać, ale chyba lepiej będzie pójść na piechotę. Podobno widoki zapierają dech w piersiach.

– Skąd taka nazwa: Diamond Head?

– Wiem, tylko zapomniałem. Chwileczkę… Już mam. W dziewiętnastym wieku marynarze znaleźli tu kryształy, podobne do diamentów. Kamienie okazały się bezwartościowe, ale nazwa została. Dobra, więcej już nie wiem.

– I tak jestem pod wrażeniem, że zrobiłeś to dla mnie, Thad. Mówię poważnie. Moss także jest ci wdzięczny. Jeśli mamy iść na górę, chodźmy, zanim się rozmyślę. Nie spisuję się najlepiej na dużych wysokościach. – Spojrzała na niego wesoło. – Obiecaj, że nie będziemy podchodzić do krawędzi i że będziesz mnie chronił – poprosiła żartobliwie.

Własnym życiem, odparł w myśli. Skinął głową i podał jej ramię. Nie podobały mu się własne uczucia. Dlaczego, do cholery, uległ Mossowi i zgodził się pokazać jej okolicę? Na Boga, co z niego za mężczyzna, skoro pożąda żony najlepszego przyjaciela? W jego życiu było wiele kobiet. Dlaczego akurat ta zrobiła na nim aż takie wrażenie?