* * *

Ozdobny zegar na stole w salonie wybił szóstą. Billie zerknęła na złote cacko na swoim przegubie. Pięć po szóstej. Przestawiała go właśnie, kiedy jej uszu dobiegł warkot silnika. Gwałtownie otworzyła drzwi na taras. Niestety, powitalny okrzyk uwiązł jej w gardle. W dżipie, oprócz Mossa, siedział Thad Kingsley i trzej inni mężczyźni. Ze sztucznym uśmiechem wyszła na dwór.

– Spójrz, kochanie – powitał ją Moss – sprowadziłem pomoc. Chodźcie, chłopcy, Billie zaraz poda wam coś do picia. Muszę zajrzeć do wołów. Phillip to fantastyczny człowiek, ale nie ma pojęcia o teksaskich wołach. Zaglądałaś tam, Billie?

Jaki podekscytowany, jaki zadowolony. To dla niego bardzo ważne. Jak mogła w ogóle pomyśleć o odebraniu mu przyjemności? Dobrze, że włoży suknię panny Kamali.

– Tak, Moss. Moim zdaniem wszystko jest w porządku. Trzymaj się z daleka od kuchni, bo inaczej Rosa natrze ci uszu.

Thad i pozostali wybuchnęli śmiechem. Moss pognał na plażę, Billie zaprowadziła gości na taras. Podała drinki i zabawiała rozmową.

Moss przybiegł po dwudziestu minutach. Mężczyźni omawiali miniony dzień. Billie przyglądała się uważnie każdemu z nich. Tylko z oczu Thada wyczytała prośbę o wybaczenie. Przeprosiła wszystkich i odeszła. Prawdopodobnie nikt na to nie zwrócił uwagi prócz Kingsleya.

Przygotowała sobie kąpiel z pianą niemal tak puszystą jak bałwany Pacyfiku. Nie będzie płakać i już. Czasami życie małżeńskie wydawało jej się bardzo dziwne. Moss zapomniał już, jak nieładnie potraktował ją rano. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że bardzo poczuła się skrzywdzona. Czas się otrząsnąć z depresji, ubrać i wyjść do gości. Pozostali zapewne wkrótce przyjadą.

Kiedy godzinę później wyszła na lanai, cała piątka zerwała się na równe nogi. Ona jednak szukała spojrzenia Mossa. Wyczytała z niego dumę i aprobatę. Długa szata, przypominająca sarong, odsłaniała opalone ramiona i dekolt, przez rozcięcie z boku widać było długie, zgrabne nogi.

– Wyglądasz prześlicznie, Billie – powiedział Thad z podziwem. Pozostali zawtórowali chórem komplementów. Moss musnął jej policzek ustami. Chociaż chciałaby się do niego przytulić, trzymała uczucia na wodzy. Z uśmiechem opadła na fotel. Spod jedwabnej szaty wyłoniły się jej stopy w sandałach na wysokich obcasach. Thad Kingsley przełknął ślinę. Nigdy nie widział czegoś równie podniecającego jak te kształtne stopy.

– Chyba przejdę się na plażę i rzucę okiem na woły – stwierdził. – Coleman, na twoim miejscu ruszyłbym cztery litery i poszedł się przebrać. Grube ryby będą tu lada chwila, a ty jesteś gospodarzem imprezy.

– Masz rację. Zaraz wracam. Billie, dolej chłopakom.

– Damy sobie radę, Moss. Niech twoja żona odpoczywa. Wystarczy nam, że możemy na nią popatrzeć.

– Jak chcecie. Mówiłem, żebyście przyszli z dziewczynami.

– Ano, mówiłeś. Jak się bawić, to się bawić. Nie można iść na całość, kiedy dokoła pętają się grube ryby. Nie martw się o nas. Przyjechaliśmy na wołowinę, o której tyle opowiadałeś.

Moss wzruszył ramionami. Ich sprawa. Wyobrażał sobie, jakie wrażenie Billie zrobi na zwierzchnikach. A ich żony padną z zazdrości. Jeszcze nigdy nie była taka piękna. Chłopaków zatkało. Thad na chwilę zapomniał języka w gębie. To będzie udane przyjęcie, Moss nie wątpił w to ani przez chwilę.

O wpół do dziesiątej przybył ostatni gość. Moss i Billie obserwowali zebranych z lanai.

– Czy zauważyłaś, że żony wszystkich generałów i admirałów są stare i pomarszczone? Spójrz na tamtą. – Billie posłusznie skierowała wzrok na kobietę, którą Moss dyskretnie wskazywał. Miała suchą, zniszczoną skórę i obwisłą szyję. – Jeśli kiedyś będziesz tak wyglądała, rozwiodę się z tobą.

– Czyżbyś chciał zostać admirałem, Moss? – zażartowała, szczęśliwa, że choć przez chwilę ma go tylko dla siebie.

– Ja nie, ale Thad tego pragnie. Mogę się założyć o Sunbridge.

Zachichotała.

– Myślisz, że ożeni się z taką kobietą?

– Boże, oby nie. Thad jest wybredny. Cóż za buty ma na nogach pani generałowa? – zapytał z ciekawością.

Billie zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć w mdłym świetle lampionów, i roześmiała się ponownie:

– Ortopedyczne. Pewnie ma chore nogi. Moss, jesteśmy okropni.

– Skądże znowu, pani Coleman. Ta kobieta to wredna suka. Trzyma żony oficerów żelazną ręką. Generał nie podejmuje żadnych decyzji bez konsultacji z nią. To tajemnica poliszynela. Cieszę się, że nie zostajesz tu na stałe, Billie. – Moss przyciągnął ją do siebie. Tym razem przywarła do niego i szepnęła coś na ucho. Uśmiechnął się szeroko:

– Później przypomnę ci te słowa. Teraz musimy zająć się gośćmi. Phillip niedługo zacznie kroić, a wtedy musimy przy nim być. Spotkajmy się na lanai za, powiedzmy, dwadzieścia minut.

Billie przeciskała się przez rozbawiony tłum, co chwila przystawała na krótką pogawędkę. Wszyscy świetnie się bawili.

Kiedy krewni Phillipa zagrali na ukulele pierwsze takty „Deep in the Heart of Texas”, wróciła do męża.

Moss uciszył zebranych podnosząc ręce.

– Hele mai ai! - krzyknął. – Chodźcie i jedzcie!

Kilku muzyków poszło na plażę, reszta została w ogrodzie. Hawajskie dziewczęta w spódniczkach z trawy kołysały biodrami w rytm melodii. Niejeden mężczyzna zapomniał o jedzeniu, patrząc na nie. Billie była szczęśliwa. Moss widział tylko ją.

– Musimy to powtórzyć, stary – zaproponował Thad, lekko bełkocząc.

– Następnym razem ty będziesz gospodarzem – odparł Moss. – Co tam macie w tej Nowej Anglii?

– Paluszki rybne. I zupę rybną, taką, że palce lizać! Czy mówiłem ci, że jesteś najpiękniejszą kobietą na przyjęciu? – zapytał Billie i spróbował złożyć niski ukłon.

– Już trzy razy – rzucił Moss. – Masz nieźle w czubie, stary.

– Taaak. Billie, zagrasz coś dla mnie? Wkurza mnie ta ich kocia muzyka. Mam ochotę na dobre stare kawałki z naszej pięknej Ameryki. Stary, czy twoja żona może dla mnie zagrać?

– Czemu nie? To zależy od niej. Billie?

– Oczywiście. Co chciałbyś usłyszeć?

– Coś ostrego, rytmicznego. Coś z duszą, boogie-woogie. Wymagam zbyt wiele?

– Skądże. Chyba dam sobie radę. Chodźmy, poruczniku.

Billie usiadła do pianina. Na próbę uderzyła kilka akordów. Instrument był w doskonałym stanie.

Muzyka pochłonęła ją do tego stopnia, że nie była świadoma uważnego spojrzenia, jakim obrzucał ją Thad. Skończyła…

– Przesuń się, Billie – polecił.

Posłuchała go. Zdumiona patrzyła, jak siada koło niej i dotyka klawiszy.

– Zagramy coś na cztery ręce. Masz jakieś propozycje?

– Nie wiedziałam, że grasz.

– Niewiele o mnie wiesz, Billie. Dalej, pokażemy im, co to prawdziwa muzyka.

Roześmiała się.

– Doskonale, poruczniku. Zagramy wszystko, co pan zaproponuje.


* * *

Ostatni goście odjechali. Moss nie ukrywał zadowolenia.

– Było wspaniale, skarbie. Pokazaliśmy się im z najlepszej strony. Mac zrobił sporo zdjęć. Nie będę tu ich wywoływał, wyślę filmy tacie. Posłuchaj, kochanie, Thad, Mac i Jack muszą wracać. Pojadę z nimi dżipem, bo inaczej nie dostanę się rano do bazy. Zobaczymy się w poniedziałek wieczorem.

– Moss, jest dopiero trzecia. Mógłbyś się przespać i rano wrócić fordem. – Jeśli jej nie posłucha, rozstaną się na całe trzy dni. – Proszę, Moss.

– Tak będzie najlepiej, skarbie. W ten sposób zdążę wziąć prysznic i napisać do taty przed moją zmianą. A tak przy okazji, czy mówiłem już pani, pani Coleman, jak pięknie pani wygląda? Hej, co to? Łzy? Billie, kobiety Colemanów nie płaczą przez takie głupstwo. No, chodź, uśmiechnij się do mnie.

Żałosny grymas na jej twarzy wystarczył mu w zupełności.

– Dalej, orły! Kto jest w miarę trzeźwy?

– Ja – odezwał się Thad. – Nie piłem od kilku godzin. Moss, jeśli nie chcesz rano jechać fordem, weźmiesz dżipa, a ja odwiozę chłopaków wozem Billie. Jesteś zmęczony. Drzemka dobrze ci zrobi.

Moss potrząsnął głową.

– Zrobimy, jak powiedziałem.

Billie bez słów dziękowała Thadowi za to, co chciał dla niej zrobić.

– Dobranoc, panowie – pożegnała ich. – Thad, uważaj na drodze. Moss, do poniedziałku. – Odwróciła się i bez słowa weszła do domu. Do końca liczyła, że mąż zostanie.

Thad miał ochotę pięścią zmazać uśmiech z twarzy przyjaciela. Podczas jazdy panowało milczenie. Thad powtarzał sobie, że Moss to jego najlepszy przyjaciel! Nie wolno mu o tym zapomnieć.

Rozdział czternasty

Hawajski miesiąc miodowy skończył się wraz z barbecue. Od tego czasu Billie i Moss nader rzadko spędzali wieczory w domu. Wykonali pierwszy krok; teraz nadeszła ich kolej na przyjmowanie zaproszeń. Moss często przesiadywał w sąsiadującym z bazą klubem oficerskim.

– To dla mnie ważne, Billie – tłumaczył, ilekroć narzekała. – Przecież proszę tylko o to, byś tam ze mną była. Nie musisz nic robić.

– Ale wolałabym zostać tutaj, z tobą, a nie z tuzinem innych. Poza tym wszystkie kobiety są ode mnie dużo starsze, właściwie nie mamy ze sobą nic wspólnego.

– Nie lubię, kiedy marudzisz, Billie. Awansu nie dostaje się wyłącznie za zasługi w bitwie. Jesteś moją żoną, jedną z Colemanów. Mieszkałaś w Sunbridge dostatecznie długo, by się nauczyć, jak należy postępować. Tego się po tobie spodziewam. A teraz idź się ubrać.

– Moss, gdybyś planował karierę wojskową, to co innego. Ale przecież po wojnie wrócisz do Teksasu. Dlaczego to takie ważne?

– Bo chcę zajść tak wysoko, jak tylko możliwe. Chcę być tam, gdzie podejmuje się decyzje. Nikt nie wie, ile czasu jeszcze potrwa wojna, a chcę wtrącić moje trzy grosze. Mam kilka dobrych pomysłów, ale nikt mnie nie wysłucha, dopóki będę zwykłym instruktorem lotnictwa. Teraz rozumiesz?

– Nie bardzo. Nie pojmuję, do czego ja jestem ci potrzebna. Thad nie ma żony, która zabawiałaby grube ryby w jego imieniu, i z całą pewnością nie zabiega o awanse.